Finał Ligi Europy w Sewilli już na zawsze będzie miał twarz Kevina Trappa. Niemiec wreszcie doczekał się momentu, na który zasługiwał i który po latach będzie jego wizytówką. Piękna jest ta historia: bramkarz wypluty przez Paryż, wraca do ojczyzny, na nowo buduje markę i po czterech latach wznosi trofeum w czasie, gdy jego dawni koledzy dalej buksują w miejscu.
Ryan Kent nigdy tego nie przeboleje. Pewnie widział już siebie jako bohatera niebieskiego tłumu, gdy w 120. minucie finału dostał piłkę na tacy i stanął sam na sam z Kevinem Trappem. Mógł dać Rangersom pierwsze europejskie trofeum od 50 lat. Sytuacja była doskonała, ale nagle w sekundę przed bramką wyrósł mur. Eintracht dostał drugie życie, a zaraz potem wygrał serię rzutów karnych. Znowu najlepszy okazał się Trapp, o którym trzeba napisać kilka słów, bo właśnie w taki sposób przechodzi się do historii.
Ten mecz od początku wzbudzał sympatię tym, że nie spotkały się w nim syte koty. Nikt nie mówił o pucharze pocieszenia — wystarczyło spojrzeć na tętniące życiem ściany kibiców. Piłkarze też mieli świadomość, że większego spotkania w karierze nie dostaną i że to jest ten moment, by skierować na siebie reflektor. Trapp jest jedynym, który bywał już na większych salonach. Puścił kiedyś sześć goli na Camp Nou, ale to nie ma dziś znaczenia, bo liczy się to, co tu i teraz. Dobrze się stało, że Europa znowu przypomniała sobie o bramkarzu Eintrachtu. I że świetny sezon w Niemczech potwierdził w miejscu, gdzie nie oglądają go tylko fani Bundesligi.
Trapp na ten moment czekał 32 lata. Wielcy bramkarzy to nie tylko ci, którzy odhaczają trofea, czasem dużo ważniejsze jest granie emocjami i spektakularnym obrazkiem. Interwencja, gdy wyciąga nogę i blokuje strzał Kenta jest sceną tego finału i zostanie z nami na lata. Byłoby niesprawiedliwością, gdybyśmy pamiętali Trappa tylko z tego, że w PSG zdarzały mu się potworne wpadki. Okres w Paryżu faktycznie cofnął go na planszy, ale nie jest też tak, że Trapp nic z tym nie zrobił. To, jak pięknie odbudował się w Eintrachcie, ma teraz swój happy end.
Filip Kostić do dziś, jeśli chce wkurzyć Trappa, pyta go, czy pamięta taki mecz jak Barcelona – PSG. Zlatan Ibrahimović śmieje się, że w Paryżu nazywał niemieckiego bramkarza „Adolfem”, a ten tak bardzo szanował status Szweda, że bał mu się sprzeciwić.
Francja dała mu żonę, modelkę Izabel Goulart. Ale zabrała też półtora roku kariery, gdy Unai Emery wolał postawić na Alphonse Areolę. Za Trappem chodziły wpadki jak ta w meczu z Bordeaux, gdy zakiwał się z rywalem albo jak ta z Realem, kiedy nie wiadomo po co za mocno wyszedł z bramki. Paryż nie wyniósł go na wyższy poziom, ale w odpowiednim momencie zdecydował się na wypożyczenie do Eintrachtu. Wrócił na stare śmieci i skrupulatnie odbudował pozycję.
Za chwilę minie dekada odkąd debiutował we Frankfurcie i już po 19 minutach obejrzał czerwoną kartkę. W sumie zaliczył tu siedem sezonów i wyrobił markę, która rzadko schodzi poniżej pewnego poziomu. To już nie są czasy, gdy Joachim Loew brał go do kadry na doczepkę, bo był graczem jakiegoś Eintrachtu, a Manuel Neuer, Marc-Andre Ter Stegen i Bernd Leno bronili w wielkich firmach. Teraz, gdy spojrzy się na czystą formę, Trapp wyrósł na bramkarza numer 2. Rozpęd dał mu choćby październikowy mecz z Bayernem, gdy wybronił zwycięstwo, momentami wyglądając jak bramkarz piłki ręcznej.
Nie brakuje też głosów, że to on powinien trafić do jedenastki Bundesligi, nawet kosztem Neuera, który jak na siebie miał w tym sezonie sporo roboty i zwykle dawał radę. Eintracht w lidze zajął dopiero jedenaste miejsce, ale akurat do Trappa trudno mieć pretensje. Teraz dorzuca jeszcze Ligę Europy, co znacząco podrasuje mu wizerunek i zrobi wokół niego zasłużone halo.
Ciekawe jest też to, że Niemiec jest ósmą osobą, która po odejściu z PSG sięga po trofeum w Europie. Carlo Ancelotti, Kevin Gameiro, Zlatan Ibrahimović, Kingsley Coman, Thomas Tuchel, Thiago Silva i Unai Emery pokazali, że życie nie kończy się na katarskim ptasim mleku.
Komentarze 0