Gdyby szukać miasta-wizytówki Ligi Europy, zdecydowanie byłaby nim Sewilla za sukcesy i historię, jaką napisała lokalna drużyna. Estadio Ramon Sanchez Pizjuan dostało ten finał za sentymenty, a nie piękną fasadę czy nowoczesne standardy. Andaluzyjczycy na własnych wąskich uliczkach mogli poczuć się jak w gościach, gdy miasto zalała niebieska fala Rangersów i biała Eintrachtu Frankfurt. Pewnie widzieliśmy bardziej fascynujące finały w historii, lecz kibicowsko to była Champions League i pokaz oddania drużynie. Frankfurt nie podbił serc Europy Rafaelem Santosem Borre ani widowiskową grą, tylko fanatyzmem swoich ludzi. 30 tysięcy na Camp Nou, 20 tysięcy w Londynie, a teraz prawie 100 tysięcy w Sewilli pokazało, że wyjazdowicze Eintrachtu wejdą do naszych głów jako synonim pięknego przejmowania stadionów.
Korespondencja z Sewilli
Pewnie przeciętny kibic znacznie bardziej zainteresowałby się finałem Ligi Europy, gdyby przyszło w nim zagrać West Hamowi z Lipskiem, czyli de facto przegranym półfinałów. To drużyny, które bardziej działają na wyobraźnię i co do zasady mają lepszych piłkarzy. Lepiej sprawdzić, jak w meczu o taką stawkę wyglądają rozkupowany za 100 milionów euro Declan Rice czy Christopher Nkunku kreowany na następcę Kyliana Mbappe. Jeśli już szukać ochów i achów, to w pierwszej kolejności tam, a nie u Filipa Kosticia czy Jamesa Taverniera. A jednak taki skład finału pod względem kibicowskim był najlepszym, co mogło się przytrafić stolicy Andaluzji.
Sewilla żyje z turystyki i w Szkotach oraz Niemcach zwykle widzi pieniądz, ale takiego cyrku obwoźnego jeszcze nie przeżyła. Trudno było odczuć magię piłkarskiego święta podczas Euro 2020, skoro było rozgrywane na trzecim najważniejszym stadionie w mieście, a turniej rozproszono po dwunastu krajach, więc kibic piłkarski tylko w kółko sprawdzał obostrzenia, wymogi i daty lotu do kolejnego miasta. Nie było sprzyjającego wiatru, aby osiąść na dłużej w jednym miejscu i zakochać się w nim. Chociaż zabrakło hiszpańskiego akcentu w finale Ligi Europy, miasto otrzymało to, czym miały być dla niego poprzednie mistrzostwa Europy.
„Liczymy, że do Sewilli przyjedzie 50 tysięcy kibiców Eintrachtu i między 80 a 100 tysięcy fanów Rangersów. Jest tylko 10 tysięcy wejściówek dla kibiców każdego klubu, więc reszta będzie musiała obejść się smakiem i zostać na mieście. Spodziewamy się, co nas czeka, ale przy tak gigantycznej liczbie przyjezdnych trudno będzie mieć to pod kontrolą” – oceniał szef policji Juan Carlos Castro. Sewilla celebrująca w taki sposób Semana Santa czy Feria de Abril wie, co oznacza napływ turystów, ale 150 tysięcy osób na przestrzeni tygodnia w tak zbitym, gęstym mieście to istna żyła złota. Na stadion weszło tylko kilkanaście tysięcy białych koszulek, więc cała reszta musiała się rozlać po okolicznych barach i restauracjach. Szacuje się, że dla miasta to będzie zarobek 65 mln euro, a przecież część tych ludzi wróci, skoro już teraz zostawiło takie wspomnienia w stolicy Andaluzji.
Piłkarsko widzieliśmy niejeden lepszy finał europejskich rozgrywek, a za kilka lat pewnie będziemy mieli trudność, aby odtworzyć w głowie przebieg tego starcia. Raczej nikt z ulicy nie zakocha się w Rangersach ani Eintrachcie, które kalkulowały byle dociągnąć do karnych. Ale to jak zaprezentowali się ich kibice było najwyższym możliwym standardem. Rzucili wszystko i pomalowali świat Sewilli na biało i niebiesko. Skoro Manchester do dzisiaj wspomina, jak na finale Pucharu UEFA miasto nawiedziło 200 tysięcy Szkotów, to i Sewilla będzie podśpiewywać brytyjskie przyśpiewki. Zarówno jedni, jak i drudzy pokazali moc. I dostali nagrodę za to, jak poważnie podeszli do Ligi Europy, zamiast wzruszać ramionami i opowiadać, że w Lidze Mistrzów byłoby piękniej.
Skoro 100 tysięcy kibiców Eintrachtu zgłosiło zainteresowanie biletami na finał, świadczy to nie tylko o zamożności Niemców, którzy z dnia na dzień mogą sobie pozwolić na taki wyjazd. Znów mogli się rozpychać na Starym Kontynencie jak w 1960 roku w Pucharze Europy i wreszcie Eintracht dojechał wielkością i klasą do miasta, w którym funkcjonuje. Skoro do słownika piłkarskiego weszło „do the Poznań”, to Eintracht również powinien mieć tam swoje miejsce. Kto inny w takim stylu przejmuje stadiony, koloruje je na biało i czuje się jak u siebie na drugim końcu kontynentu? Już Katalończycy przekonali się, że wstyd jest wyceniany na 3 miliony euro, bo tyle zarobili, gdy kibice masowo odsprzedali swoje wejściówki fanom z Frankfurtu. Na Camp Nou było 30 tysięcy, na London Stadium 20 tysięcy, a Sewilla stanowiła apogeum, chociaż tylko jedna dziesiąta zainteresowanych mogła liczyć na wejściówki.
Kevin Trapp wziął odwet w Europie i przypomniał, dlaczego miał swój moment w Paryżu. To on na murawie był decydujący zarówno w serii rzutów karnych, jak i w dogrywce, gdy popisał się refleksem. Rafael Santos Borre dał kolejny powód, by żałować Kolumbijczyków, którzy nie pojadą na mistrzostwa świata do Kataru, a pan Aaron Ramsey udowodnił, że klątwy mają długą datę ważności. Nawet jeśli nie zakochamy się w tym Eintrachcie, pamiętajmy, że potrafią wybiegać dogrywkę jak mało kto. Prawie na każdym spotkaniu czuli się jak u siebie, zostawili za plecami Betis, Barcelonę czy West Ham, a do tego sięgają po puchar jako niepokonani. Podeszli do niego jak do życiowej szansy i dlatego odebrali nagrodę. Musieli odrabiać straty przez zaledwie 42 minuty w całych rozgrywkach, co tylko pokazuje, jak poważnie potraktowali zaproszenie do Europy.
Czasem trudno wytłumaczyć futbol, skoro w Bundeslidze znajdują się w dolnej połowie tabeli i bliżej punktowo było im do spadku niż ponownego wejścia do europejskich pucharów. W Niemczech nie rzucali na kolana, a zobaczymy ich w kolejnych miesiącach w Lidze Mistrzów jako kolejnego reprezentanta Bundesligi. O tym, że Eintracht ma topowych kibiców i potrafi pomalować każdy stadion na biało już wiemy. Czas, aby pokazali, że nie są królami jednego parkietu i będą w stanie zrobić to samo półkę wyżej na tych najpiękniejszych salonach.
Bez swojego talizmanu i symbolu orła Adlera Attili, ale z taktycznym sznytem Olivera Glasnera oraz hasłem „odbuduj” na ustach Eintracht Frankfurt sięgnął po Ligę Europy. Jedenasta drużyna Bundesligi, w której znaleźlibyśmy kilku lepszych kandydatów do wygrania tego tytułu. Nikt nie widział w nich faworytów, ale już po Barcelonie to zaczęło robić się poważne. To nie byle jaki triumf, bo osiągnięty w mieście-wizytówce tych rozgrywek. Od miesięcy Sewilla planowała, że będzie świętować we własnym sosie i napisze na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan epilog do genialnych lat w europejskich pucharach. Ale show skradli Niemcy. Szkotom też trzeba oddać, że stanęli na wysokości zadania. Jedni, jak i drudzy wyszli na pierwszy plan, bo na trybunach działo się znacznie więcej niż na murawie. To idealny pokaz tego, że futbolu nie można zamykać dla najbogatszych i robić sobie przyjęcia we własnym gronie. Kiedy ktoś pisze takie niespodziewane historie, to najlepsza reklama dla samych rozgrywek. Zobaczyć, ile dla kibica Eintrachtu oznacza Ligi Europy wystarczy jako rekomendacja, dlaczego warto rezerwować nie tylko wtorki i środy na poważny, europejski futbol.