Klub sytych kotów. Dlaczego Piast Gliwice potrzebuje odrobiny fermentu

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Piast Gliwice
Piast Gliwice

To, co przez lata było wielką zaletą śląskiego klubu i przyniosło mu największe sukcesy w historii, w ostatnim czasie stało się jego problemem. Wszystkim zrobiło się tam zbyt wygodnie.

Całościowo nad okresem spędzonym przez Waldemara Fornalika w Gliwicach nie ma nawet sensu dyskutować. Można go zawrzeć w dwóch słowach, którymi określali wcześniej tego trenera kibice w Chorzowie: “Waldek King”. Zastał drużynę walczącą o utrzymanie, doprowadził ją do szokującego mistrzostwa Polski, poprawiając później brązowym medalem. Osiągnął stabilizację w czołówce, jaką nie mógł się pochwalić nikt w kraju, pozwolił zarobić klubowi miliony, promując zawodników. Sprawił, że ten klub stał się marką. Zasługuje na wszelkie honory, wszelkie docenienie, co złego, to nie on. W Gliwicach udowodnił, jak świetnym jest fachowcem. Już można gratulować temu, kto zatrudni go jako kolejny.

Napisawszy to wszystko, nie sposób jednak nie zauważyć, że Piast z tego sezonu taki nie był. Można było oczywiście bazować na specyficznej prawidłowości, która sprawiała, że gliwiczanie pod wodzą tego trenera zawsze mieli znacznie lepszą wiosnę niż jesień. Sęk w tym, że tym razem nie było widać jasnego i prostego wytłumaczenia, dlaczego tegoroczna runda była tak zła. Nie było więc też klarownego powodu, by sądzić, że wiosną wszystko się odmieni, oprócz liczenia na magię nowego roku. W 2021 Piast punktował jesienią źle, bo stracił Jakuba Świerczoka i w letnim oknie transferowym nie potrafił go odpowiednio zastąpić. W 2020 punktował źle, bo miał niewyobrażalne nagromadzenie pecha, które sprawiało, że mimo ewidentnie dobrej gry, zdobył w pierwszych ośmiu kolejkach jeden punkt. A w 2019, bo poważnej kontuzji doznał w lecie Jakub Czerwiński, lider obrony, a z drużyny odeszli bohaterowie mistrzowskiego sezonu. Co roku można było łatwo powiedzieć, na co właściwie trzeba czekać, by Piast zaczął mieć lepsze wyniki.

Teraz oczywiście trener też zwracał uwagę na problemy, które sprawiały, że od okresu przygotowawczego Damian Kądzior co chwilę był wybijany z rytmu, z gry wypadali Michał Chrapek czy Ariel Mosór, poważnej kontuzji już na początku sezonu doznał Tomas Huk, a jeszcze wcześniej Tihomir Kostadinow. Można było podkreślać, że czasu potrzebują zawodnicy, którzy przychodzili do odbudowy, jak Patryk Dziczek czy Jorge Felix. Albo, że nie udało się odpowiednio zastąpić Martina Konczkowskiego. Ale o ile każda z tych spraw niewątpliwie utrudniała trenerowi pracę, żadna nie była na tyle duża, by wystarczyć jako przekonujące wytłumaczenie problemów. Przecież na papierze wciąż na boisko wychodził solidnie wyglądający zespół. Co więcej, spodziewano się, że liczne zimowe nabytki dopiero podczas drugiej rundy w Polsce pokażą pełnię możliwości.

Piast Gliwice
Michał Chwieduk/400mm

PECH POD WŁASNĄ BRAMKĄ

W momencie zwolnienia trenera zawsze należy w pierwszej kolejności sprawdzić statystykę goli i punktów oczekiwanych, by mieć pewność, że bogowie futbolu znów wszystkich nie robią w bambuko. W przypadku Piasta rzuca się w oczy, że nagromadzenie pecha, choć już nie tak wielkie, jak przed dwoma laty, teraz też jest znaczące. Według punktów oczekiwanych liczonych przez portal WyScout, gliwiczanie z gry zasłużyli na ponad sześć więcej i tylko Miedź Legnica wychodzi na bardziej pokrzywdzoną w tym sezonie przez los. Można zakładać, że gdyby Ślązacy mieli w tym momencie osiemnaście punktów i byli w środku tabeli, władzom klubu trudniej byłoby się rozstać z tak zasłużonym trenerem.

WSZECHOBECNA STAGNACJA

Jeśli jednak zagłębić się bardziej w statystyki, okaże się, że gliwiczanie pecha mieli tylko pod jedną bramką. Własną. Rywale strzelili im osiemnaście goli, choć wykreowali sytuacje warte “15,78”. Jeśli chodzi o kreowanie okazji pod bramkami rywali, Piast także w golach oczekiwanych jest najsłabszy w lidze. Strzelił w tym sezonie mało, ale dokładnie tyle, na ile zasłużył. W liczbach widać zespół zwyczajnie nudny. Oddający najmniej strzałów. Podejmujący najmniej prób dryblingów. Najbierniejszy w pressingu. Wykonujący najmniej udanych prostopadłych podań. Najmniej biegów zdobywających teren. Unikający ryzyka jak tylko może. I bazujący na stałych fragmentach gry. Tego nie da się wytłumaczyć pechem. Gliwiczanom towarzyszyła wszechobecna stagnacja. Pewnie powinni mieć kilka punktów więcej, ale ogólnego obrazu drużyny raczej by to nie zmieniło.

ZNANE MELODIE

Piast sprawia w tym sezonie wrażenie drużyny sytych kotów. Przez lata jednym z głównych źródeł jego sukcesu było minimalizowanie ryzyka na rynku transferowym. Bogdan Wilk, dyrektor sportowy i trener Fornalik najbardziej lubili te melodie, które znali. Kiedy tylko mogli, sięgali po najpewniejsze strzały: wracających do klubu Dziczka, Felixa czy Kamila Wilczka, do ligi Toma Hateleya, Kądziora, Świerczoka czy Michała Żyrę. Ewentualnie dokonywali transferów wewnątrz Ekstraklasy, pozyskując Michała Kaputa z Radomiaka, Grzegorza Tomasiewicza ze Stali, Michała Chrapka ze Śląska czy Patryka Lipskiego z Lechii (pracował z Fornalikiem już w Ruchu). Skuteczność transferowa wśród ruchów zupełnie z zewnątrz — Rauno Sappinen, Alberto Toril, Alexandros Katranis, Nikola Stojiljković, Miguel Munoz, Tihomir Kostadinow, Constantin Reiner czy Javier Hyjek – nie była w ostatnim czasie zbyt wysoka. Ale nie musiała. Bo pewniacy i tak trzymali poziom.

BEZ ŚWIEŻEJ KRWI

Wydaje się jednak, że Piast przegapił moment, w którym napływ świeżej krwi powinien być większy. Obecna kadra ma na koncie średnio ponad sześćdziesiąt meczów w lidze, co jest jednym z najwyższych wyników w całej stawce. Spędziła ze sobą (wg CIES Football Observatory) przeciętnie ponad 22 miesiące, co przebijają tylko Jagiellonia, Pogoń i Lechia. Ma średnią wieku 27,5, czyli trzecią wśród najwyższych w lidze, ale w niektórych meczach Fornalik stawiał na jedenastkę mającą ponad 29 lat. Tylko Lechia grała w tym sezonie starszym wyjściowym składem. Doświadczenie, zgranie, stabilizacja to zwykle atuty, ale wydaje się, że w Gliwicach przesadzono w drugą stronę. Skoro mieli trenera nieprzerwanie pracującego z tym samym klubem najdłużej w historii Ekstraklasy (180 ligowych meczów z rzędu nie zdarzyło się dotąd nikomu), powinni pomyśleć o bodźcowaniu drużyny inaczej. Przecież nie od dziś wiadomo, że zespoły żyją w cyklach i jeśli nie chce się zmieniać trenera, trzeba zmieniać piłkarzy.

Ekstraklasa
Jakub Ziemianin/400mm

ZAKLĘTY KRĄG

Dotyczyło to także polityki personalnej samego Fornalika, który jesienią skorzystał z ledwie 22 zawodników i tylko Cracovia obracała się w węższym gronie nazwisk. Tyle że Huk, który doznał kontuzji na samym początku rozgrywek, Gabriel Kirejczyk czy Miguel Munoz zbierali minuty tylko epizodycznie. Tydzień w tydzień trener obracał się w gronie tych samych dziewiętnastu nazwisk. Dopiero niedawny mecz z Radomiakiem – jak się okazało ostatni — był próbą przeprowadzenia jakiegoś wstrząsu, w wyniku czego w wyjściowej jedenastce znaleźli się Ameyaw (strzelił gola) i Munoz (grał pierwszy raz od roku). Wydaje się jednak, że choćby na Kirejczyka można było postawić odważniej, bo to on w ostatnich tygodniach jako jedyny z ofensywy wysyłał pozytywne sygnały. Zaliczył asystę z Widzewem, strzelił gola w Pucharze Polski ze Stalą Mielec, ale nie pozwoliło mu to na ani jeden występ w podstawowym składzie. I to pomimo słabej formy Wilczka, Sappinena i Torila, czyli konkurentów do gry w ataku.

BRAK SZYBKOŚCI

W drużynie rzucał się w oczy – to już nie zarzut do Fornalika – brak w kadrze zawodników szybkich, przebojowych, umiejących wygrywać pojedynki. Kimś takim mógł być Arkadiusz Pyrka, który jednak nie zdołał na razie wejść w buty Konczkowskiego. Wystawianie na prawej obronie Tomasza Mokwy, a przed nim Grzegorza Tomasiewicza, który nie jest bocznym pomocnikiem, lecz środkowym, ale trener chciał go jakoś zmieścić w podstawowym składzie, sprawiało, że prawa strona w ofensywie często nie istniała w ogóle. Po lewej stronie lepiej było, gdy grali tam Katranis z Kądziorem. Kiedy jednak tego drugiego brakowało, a trener zastępował go np. Felixem, sytuacja się powtarzała, bo Hiszpana naturalnie ciągnie do środka i najlepiej czuje się jako drugi napastnik. Tym bardziej dziwi tak późne postawienie na Ameyawa, który jako jeden z nielicznych zdaje się mieć tak brakujący tej drużynie element nieprzewidywalności.

CIEPŁA POSADKA

Na to wszystko nakładała się jeszcze ogólna sytuacja Piasta, która sprawia, że to dla zawodników dość wygodne miejsce. Presja trybun jest mniejsza niż w niektórych klubach. Nie ma wielkiego ciśnienia na wynik, jak w większości klubów miejskich. Pojawienie się w lidze klubów dysponujących większymi od Piasta możliwościami jak Raków czy Pogoń, które dołączyły w czołówce do Legii i Lecha, sprawiło, że walka o puchary nie mogła być traktowana jako bardzo realistyczny cel. Piast stał się zbyt silny, by spaść, ale zbyt słaby, by grać o wyższe cele. Solidny średniak na pensji w budżetówce. Jak Zagłębie Lubin. Zbyt dużo było w tej konstelacji rozleniwiających elementów, co sprawiało, że czasem brakowało w klubie czy drużynie kogoś, kto cały czas parłby po więcej, ciągnąc za sobą resztę.

KWESTIONOWANIE HIERARCHII

To właśnie chyba podobna logika kierowała władzami Piasta przy poszukiwaniach następcy Fornalika, którym błyskawicznie ogłoszono Aleksandara Vukovicia.

Spokojnego i rzeczowego Fornalika zastąpił bałkański żywioł. Ktoś, co do którego można mieć nadzieję, że zakwestionuje zastane i skostniałe hierarchie. Że wprowadzi do tego chyba zbyt cichego miejsca trochę twórczego fermentu.

Serb podkreślał w wywiadach, że poszukuje projektu, a nie miejsca, w którym miałby być strażakiem i taki znalazł. A Piast poszukuje chyba tego samego, co kazało mu po udanych latach z Marcinem Broszem zatrudnić Angela Pereza Garcię. Tyle że Vuković jest od Hiszpana jednak mniej ryzykowną opcją, bo doskonale zna ligę, a jego warsztat nie jest przykurzony, wszak do połowy tego roku prowadził Legię.

TĘSKNOTA ZA CIEPŁĄ WODĄ

Oczywiście władze gliwickiego klubu też idą w ten sposób w nieznane. Wychodzą z ciepłej skorupki na obcy ląd. Fornalik był ciepłą wodą w kranie, za którą mogą szybko zatęsknić. Vuković jako trener wciąż uchodzi za niezweryfikowanego. Zdobył mistrzostwo Polski, ale z Legią, co wielu uznaje za obowiązek. Spokojnie utrzymał zespół zagrożony spadkiem, ale że była to Legia, nikt nie uznaje tego za sukces. Wypromował kilku młodych piłkarzy, ale z Legii, co zdarza się przecież dość cyklicznie różnym trenerom pracującym w Warszawie. A w pucharach przeszedł wprawdzie kilku rywali, ale żadnego na tyle renomowanego, by nie zostało to zbyte powszechnym wzruszeniem ramion. Trwanie przy Fornaliku i czekanie aż wiosną wyniki się poprawią, byłoby więc dla Piasta niewątpliwie łatwiejsze. Ale nie wiadomo, czy właściwsze. Często krytykuje się polskie kluby za pochopne zmiany trenerów i obarczanie ich winą za wszelkie niepowodzenia. Nie można jednak popadać w przesadę. Po pięciu latach i ponad dwustu wspólnych meczach można spróbować czegoś nowego. Zwłaszcza jeśli ewidentnie widać, że cykl zmierza do końca.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.