Real Madryt jest jedynym zdrowo zarządzanym klubem z czołówki ligi hiszpańskiej, podczas gdy cała reszta musi sprzedawać, aby zmieścić się w regulacjach rozgrywek. Sevilla i Atletico planują sprzedaż gwiazd, mimo kolejnego awansu do Ligi Mistrzów, Valencia ma zablokowane wszystkie operacje, a Barcelona oraz Betis w popłochu szukają oszczędności, podczas gdy kluby z dołu tabeli Premier League przebierają w topowych piłkarzach. Albo największe kluby Hiszpanii są tak źle prowadzone, albo zasady Javiera Tebasa kręcą na siebie bat w kwestii rozwoju rozgrywek.
Jeśli rozgrywający wicemistrza Francji Boubacar Kamara odrzuca propozycję z Atletico Madryt oraz możliwość gry w Lidze Mistrzów, by trafić do 11. drużyny ligi angielskiej, to daje do myślenia. Gdy Sevilla sprzedaje swojego podstawowego stopera Diego Carlosa do tej samej zbrojącej się Aston Villi, zapala się lampka ostrzegawcza. Sama wizja gry w Champions League nie ma tej mocy co kiedyś, bo dziś niemożliwym stało rywalizowanie finansowe z Premier League. Świadczą o tym same wydatki i skala przeprowadzanych transferów. Inni mogą patrzeć z zazdrością, topiąc się we własnych problemach ekonomicznych.
Hiszpania wie najlepiej, że ten pociąg odjeżdża, a różnice będą jedynie się powiększać. Real Madryt broni honoru, bo przed chwilą zgarnął kolejną Ligę Mistrzów, by po tak gigantycznym sukcesie zatrudnić jeszcze Antonio Ruedigera i zapłacić co najmniej 80 mln euro za Aureliena Tchouameniego. Nie każdy jednak przygotował taki plan i poduszkę finansową jak Florentino Perez. Królewscy o przyszłość mogą być spokojni, ale kiedy spojrzy się w dół ligowej tabeli, zęby bolą. Może jeszcze Real Sociedad pozwala sobie na swobodne poruszanie się po rynku transferowym, ale reszta jest uwikłana w ograniczenia i musi dokonać sporej gimnstyki, aby w ogóle pomyśleć o transferach przychodzących.
Magiczną barierą sprzedaży zawodników był 30 czerwca, ale jeśli kluby wykażą, że negocjacje i wiążące rozmowy odbyły się przed tym terminem, mogą dokonać transakcji nawet w drugim tygodniu lipca. Dzisiaj dyrektor sportowy nie może być tylko ekspertem od futbolu, ale również kreatywnym księgowym. Albo przynajmniej posiadać takiego obok siebie, aby obchodzić przepisy i sprytnymi sposobami czyścić księgi.
Na razie na początku lipca rynek hiszpański to w pierwszej kolejności masowe poszukiwanie oszczędności. LaLiga jest dopiero czwarta w kwestii inwestycji spośród topowych lig świata. Na razie wykazała transfery za 133 mln euro, z czego 60 procent tej kwoty to zakontraktowanie Tchouameniego przez Real Madryt. Pozostali na razie się przyglądają, podczas gdy Premier League jeszcze przed oficjalnym startem okna zdążyła wydać prawie 500 mln euro na wzmocnienia.
Nikogo nie dziwi, że Barcelona jest w krytycznym stanie ekonomicznym, ale niech ten dramat najlepiej obrazuje sytuacja Atletico Madryt: w erze Cholo Simeone regularnie wchodzą do Ligi Mistrzów, to już dziesięć awansów za kadencji Argentyńczyka, przy czym w sześciu przypadkach dochodzili co najmniej do ćwierćfinału. Simeone sprawił, że Atletico regularnie jest w światowej czołówce, a mimo takich zastrzyków finansowych, musi sprzedać piłkarzy za 40 mln euro, aby odblokować inne ruchy. Kiedy zimą oddali Kierana Trippiera do Newcastle, wyczyścili sobie jakościowych graczy na tej pozycji i teraz nie mogą nawet załatać dziur, dopóki nie pozbędą się innych wartościowych nazwisk.
Barcelona musi wyprzedawać aktywa i oddawać pieniądze z praw telewizyjnych na przyszłe lata, aby jakkolwiek myśleć o lepieniu potężnych dziur finansowych. Zarówno Katalończycy, jak i madrytczycy tak wywindowali pensje i podnieśli standardy, że nie nadążyli za wzrostem przychodów finansowych. Teraz trzeba to sprzątać i szukać ucieczki dla graczy z astronomicznymi pensjami. Dlatego choćby Joan Lapota i Mateu Alemany rozważają sprzedaż Frenkiego de Jonga, aby dać sobie więcej tlenu w kwestii innych ruchów.
Nie ma wątpliwości, że Hiszpanie jeszcze będą kupować i sprowadzą ciekawe nazwiska, ale na razie muszą posprzątać bałagan w papierach i poszukać oszczędności, aby dopiero wejść na rynek transferowy. To wszystko z powodu bardzo restrykcyjnych ograniczeń nałożonych przez szefa ligi Javiera Tebasa, który pod płaszczykiem zdrowszego zarządzania i kondycji finansowej klubów mocno limituje ich działania. W pozostałych krajach te przepisy nie są aż tak rygorystyczne. Można dyskutować o tym, co jest lepsze, ale Hiszpanie cały czas cierpią na efekt covida. Przed nim podpisywali znacznie wyższe umowy, wierząc w tendencje wzrostowe przychodów, a teraz muszą radzić sobie z konsekwencjami. Większość ligi nie będzie mogła kupować i rejestrować graczy, dopóki nie wykaże przychodów i nie pozbędzie się kilku graczy.
Prawie wszyscy działają na styku, co oznacza, że nie ma marginesu błędu w przypadku transferów. Jeśli Atletico przekalkuluje z transferem – dajmy na to – Antoine’a Griezmanna, długo będzie się borykać z konsekwencjami. Praktycznie co okno transferowe powtarza się ten sam problem – inni szaleją, a tu własne zasady nakładają sznur na funkcjonowanie hiszpańskich zespołów. Dzisiaj Hiszpanie prędzej walczą z Bundesligą czy Serie A, niż realnie podjeżdżają do Premier League. Real Madryt jest miłym wyjątkiem, gdy Florentino zaciskał pasa, kiedy trzeba było. Jeśli się zadłuża, to na komfortowych warunkach i na bardzo długi czas. Jeśli planuje inwestycje jak w nowe Bernabeu, to z szerszym spojrzeniem na stronę biznesową i z wielkimi pomysłami zarobku. Jeśli chcą kupić Kyliana Mbappe, to latami przygotowują się ekonomicznie do takiego ruchu. Rywal z miasta zatrudnił Axela Witsela i nie zarejestruje go, dopóki nie znajdzie oszczędności i zbilansowania ksiąg finansowych.
Valencia zatrudniła jako trenera Gennaro Gattuso, ale ma zablokowane wszystkie operacje, dopóki nie sprzeda piłkarzy za 37 mln euro. Atletico Madryt podobnie. Barcelona cały czas szuka pieniędzy, oddając metodycznie graczy pokroju Clementa Lengleta. Betisu nie było stać na zatrudnienie Hectora Bellerina, który nie ma ochoty wracać do Londynu, a Sevilla po sprzedaży Diego Carlosa musi jeszcze pozbyć się kolejnych graczy, stąd wystawienie na rynek gwiazdy defensywy Julesa Kounde. To rzeczywistość klubu z Champions League, że aby przetrwać, najpewniej musi oddać podstawowy duet stoperów. Takich przykładów jest więcej, bo cała czołówka się dusi. Villarreal zaraz wypuści przebojowego Arnauta Danjumę do West Hamu, bo finansowo nie przebije ich propozycji. Joao Felix, Goncalo Guedes, Pau Torres czy Frenkie de Jong mogą być kolejni.
To nie są czasy, aby się rozwijać czy rywalizować na rynku transferowym. Anglicy będą bawić się w swojej lidze, a Hiszpanie konsekwentnie oddawać największe talenty, aby wiązać koniec z końcem i przetrwać. Musiało dojść do gigantycznych zaniedbań, aby po latach takich sukcesów teraz zjadać własny ogon. I tylko dyskutować, czy w tej całej opowieści Javier Tebas jest swego rodzajem bohaterem, walczącym o lepsze jutro, czy głównym hamulcem dla rozwoju całej LaLiga.