Dół piramidy w Anglii leży i kwiczy. Limit wynagrodzeń pastylką na uspokojenie

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
Portsmouth v Colchester United - EFL Trophy
Fot. Naomi Baker/Getty Images

Dyskusja o salary cap w Europie zwykle sprowadza się do tego, że fajnie by było, choć każdy wie, że to niemożliwe. Na eksperyment rzucili się Anglicy. League One i League Two zaczyna sezon z limitem wynagrodzeń i głosami rozwścieczonych dyrektorów sportowych, że ktoś chyba przedawkował książki Thomasa Piketty’ego.

Mark Catlin, szef Portsmouth nazywa to komunizmem. Gary Neville, pociągający za sznurki w Salford City, też kręci nosem, choć rozumie interes ligi, bo ta za moment mogłaby zostać zdmuchnięta z planszy. Nikt tak nie stracił na pandemii jak kluby z budżetami opartymi na dniu meczowym. Dla trzeciego i czwartego poziomu rozgrywek w Anglii gwałtowne wciśnięcie hamulca jest dziś koniecznością. Ale dopiero teraz zobaczymy, że salary cap nie jest złotym środkiem i że docelowo może oznaczać zburzenie piramidy.

BAL DLA WYBRANYCH

Można to nazwać czarną dziurą. Skoro nie ma kibiców na trybunach, to nie ma też 200 mln funtów z biletów i cateringu, które w normalnych czasach wędrowały po klubach. Przykładowe Wigan Athletic chwieje się nad przepaścią. To tutaj w zeszłym roku wskaźnik wynagrodzeń piłkarzy wyniósł… 167 procent dochodów klubu, co pokazuje na jakich fundamentach oparty jest dziś współczesny futbol. Kłania się lekcja z książki „Futbonomia”. Mianowicie: kluby nie istnieją, by odkładać pieniądze na koncie, tylko by wygrywać trofea. I bez opamiętania puszczać kasę w obieg.

To jest wyścig. Albo pompujesz pensje graczy, albo zostajesz w tyle. A pompować warto, nawet na kredyt, bo tylko w ten sposób masz szansę skoczyć ligę wyżej i wtargnąć na bal bogatych. Średnie przychody ekipy Premier League z telewizji to 154 mln, a już rozgrywki niżej tylko 28. Nie ma przypadku w tym, że Championship ma dziś w Europie najbardziej zaburzony stosunek płac do wpływów (107 procent). Tego wymaga rynek. I spróbuj im teraz powiedzieć coś o salary cap. Europa często mówi o tzw. czapie, ale raczej w formie bajek niż realnych reform. Prezydent UEFA, Aleksander Ceferin przyznał ostatnio, że to ciekawy pomysł, zapomniał jednak dodać, że niezgodny z prawem Unii Europejskiej i że w ogóle jest to zaprzeczenie konstrukcji, na której futbol stoi. To nie są Stany Zjednoczone oraz ich elitarne wyspy, zamknięte ligi od dawna wyjęte spod prawa antymonopolowego.

KOŁA RATUNKOWE

Przykładowa Premier League nie umówi się na limit płac, bo automatycznie straciłaby piłkarzy na rzecz lig, w których tego limitu nie ma. Nie da się zrównać Manchesteru United z Brighton, bo to przepaść potencjału marki i dochodów. Poza tym futbol to konkurencyjność, a pieniędzy na tym rynku jest tyle, że byłoby głupotą wyjść poza wyścig i stanąć sobie z boku. Czasem kibice któregoś klubu euforycznie krzykną, że wprowadzają salary cap. Zapominają jednak dodać, że cięcia w przykładowym Schalke (limit płac do 2,5 mln euro) to żaden element większego planu, tylko drastyczne cięcie kosztów ze względu na zadłużenie sięgające dwustu milionów.

Gdyby nie pandemia, Anglicy jeszcze długo patrzyliby na te pomysły z pogardą. W sierpniu błyskawicznie przepchnęli reformę, bo byli praktycznie pod ścianą. Limit w League One na zespół wynosi dziś 2,5 mln funtów rocznie, a w League Two - 1,5 mln. Kwoty te obejmują m.in. prowizje dla agentów. Wychodzi więc na to, że przykładowi zawodnicy w zależności od ligi będą zarabiać kolejno: 2,185 oraz 1,311 funtów tygodniowo. Mark Catlin, szef Portsmouth pieklił się ostatnio: „Jak mam teraz gadać z liderem zespołu, że w najlepszym momencie kariery nie dam mu 4500, bo ktoś ustalił limit?”. Salary cap w League One spowodowało, że Catlin stracił ostatnio trzech piłkarzy na rzecz klubów z Belgii i Szkocji.

WSZĘDZIE CIĘCIA

Gniew Portsmouth nie dziwi, bo to klub z dużo większym potencjałem rozwoju niż przykładowy Accrington Stanley, na którego mecze przychodzi trzy tysiące widzów. Wścieka się też Ipswich Town (frekwencja 19 tys.) i Sunderland (30 tys.). Oba kluby mówią: to absurd, jaka to zachęta do generowania większego dochodu, skoro potem nie możemy tego inwestować w płace? Regulacje mogą zabezpieczyć byt niektórych klubów, ale finalnie mogą też przedzielić piramidę na pół i utrwalić ogromną przepaść. Najlepsi zawodnicy League One już w styczniu będą wyciągani wyżej. Spadochroniarze z Championship z kolei w ramach dawnych kontraktów dalej będą mogli płacić graczom krocie i już na starcie zaklepią sobie pole position do awansu.

Anglicy od zawsze dumnie spoglądali na swoją Football League. Mówili: mamy cztery profesjonalne ligi na tych samych zasadach, dbamy o najniższe szczeble, bo jesteśmy jednym ekosystemem. Nawet na czwartej lidze frekwencja w poprzednim sezonie wyniosła 8,8 tysiąca. To tam często wychowują się piłkarze, którzy potem zasilają „górę”. Niestety od lat płatności solidarnościowe dla drużyn wychowujących stoją w miejscu. Nawet ochłapy rzucane za udział w Pucharze Anglii nie są już takie jak dawniej. Pandemia cofnęła stawki do poziomu sprzed dwóch lat. Przykładowy Bristol Rovers z League One za trzy mecze niedawno otrzymał 90 tysięcy funtów. W przyszłym sezonie za taki sam wyczyn dostałby tylko 50. Pandemia zbiera żniwa, choć oglądając w mediach transfery Havertza albo Wernera można odnieść wrażenie, że wszystko hula po staremu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.