Legia przerzuca gorącego kartofla Wiśle. Naciski na Mioduskiego poważniejsze niż kiedykolwiek

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Legia Warszawa - Wisla Krakow
Fot. Adam Starszynski

„Dariusz, 58 lat, wizjoner, marzyciel, pasjonat tenisa, obdarzam ludzi pełnym zaufaniem” – taki profil z Tindera zawisł na Żylecie podczas rywalizacji w strefie spadkowej z Wisłą Kraków. Chwilowo rzutem na taśmę Legia z niej uciekła, ale wpakowała tam Białą Gwiazdę z Jerzym Brzęczkiem. Jest prawdopodobne, że wkrótce polski futbol straci z elity dwa z czterech najbardziej utytułowanych klubów. Na razie warszawska drużyna dostała malutki bodziec do przemiany, który oczywiście nie rozwiązuje większości problemów. Jeszcze nigdy nie było takiej presji na właścicielu Dariuszu Mioduskim, aby się poddał i sprzedał klub. I to takiej szeroko wychodzącej poza bramy stadionu.

Ruch Chorzów z 14 mistrzostwami kraju tuła się po trzecim poziomie rozgrywkowym, ale istnieje niebezpieczeństwo, że zaraz poza bańkę ekstraklasy wypadnie Wisła Kraków albo Legia Warszawa. Chociaż wydaje się, że tak wielkie firmy nawet po tragedii powinny się pozbierać i natychmiast wrócić do elity, zakręcenie kurka z pieniędzmi z Canal+ potrafi całkowicie zreorganizować funkcjonowanie klubu. Dlatego właśnie ich bezpośredni mecz przy Łazienkowskiej był przedstawiany jako ten o mityczne „sześć punktów”. Gdy biją się dwie wielkie, ale podupadłe i pokiereszowane marki, to jedna dostanie cień nadziei na lepsze jutro, a druga tylko utwierdzi się w beznadziei. I po czwartej kolejce wiosny to zdecydowanie gorsze nastroje będą panować w Krakowie.

Przy Łazienkowskiej Legia wygrała w cudownych okolicznościach, bo Mateusz Wieteska decydującą bramkę na 2:1 zdobył na minutę przed ostatnim gwizdkiem. Gdyby nie misja ratunkowa lidera defensywy w 94. minucie, cała uwaga skupiłaby się na 20-letnim Cezarym Miszcie, który omal nie podarował Wiśle darmowego punktu. Na 10 minut przed końcem Biała Gwiazda nie miała jeszcze celnego strzału na bramkę. I być może nie miałaby go w ogóle, gdyby młody golkiper nie wypuścił piłki z rąk i nie pozwolił jej wbić do bramki Konradowi Gruszkowskiemu. Przewaga gospodarzy wcale nie była drastyczna, ale jedna sytuacja mogła zaprzepaścić całą pracę.

NAJCIEMNIEJ NAD WISŁĄ

Legia i Wisła zamieniły się pozycjami, co oznacza, że teraz to piłkarze Jerzego Brzęczka zagościli w strefie spadkowej. Punktów mają jednak tyle samo – po 22 – przy czym to legioniści mają jeszcze jedno zaległe spotkanie i punktują z dokładną średnią jednego oczka na mecz. Ostatnie miesiące nauczyły ich pokory w dopisywaniu sobie punktów na zapas i traktowaniu dwóch zaległych meczów jako gwarancję 6 oczek więcej. Nie jest powiedziane, że z Termaligą się wzbogacą, skoro przed chwilą wyjechali z Niecieczy z bezbramkowym remisem. Skoro nawet ostatniej drużynie rozgrywek nie mogli strzelić, to lepiej nie brać za pewnik dopisywania punktów z żadnym rywalem.

Wydaje się, że zamieszanych w grę o utrzymanie może być siedem zespołów: Termalica, Górnik Łęczna, Legia i Wisła, Zagłębie, Warta, a nawet punktujący beznadziejnie Śląsk Wrocław. Klub z Niecieczy jest skazywany na pożarcie, Górnik ma takie narzędzia, że trudno wierzyć w ich wybawienie, ale nadal to jedno miejsce czeka na wielką, ekstraklasową firmę. Pewnie naturalnie spojrzenie kierowałoby się ku Warcie Poznań, gdyby nie to że ona wiosną punktuje jak druga drużyna ligi i ustępuje wyłącznie Pogoni Szczecin. 32-letni Dawid Szulczek odmienił tożsamość tej drużyny, a na podobne impulsy liczą w Lubinie z Piotrem Stokowcem oraz w Krakowie z Jerzym Brzęczkiem. Na dzisiaj najciemniejsze światło pada na Wisłę, chyba że Śląsk Jacka Magiery nadal będzie punktował na poziomie 1 oczka w 5 ostatnich meczach.

„Uważam, że zdobycz punktowa po trzech pierwszych spotkaniach była na poziomie Lecha Poznań, więc jest okej. Ale nie było okej z naszą grą” – twierdzi Aleksandar Vuković. I rzeczywiście rezultaty wyglądały lepiej niż występy, zwłaszcza mając w głowie koszmar z Wartą Poznań (0:1) mogący śmiało kandydować do miana najgorszego meczu Legii w sezonie.

LEGIA WISI NA KILKU ELEMENTACH

Aleksandar Vuković zaskoczył o tyle, że zmienił formację i zagrał klasyczną czwórką w defensywie z eksperymentalnym ustawieniem Lindsay'a Rose'a po prawej stronie. Poniekąd został do tego zmuszony brakiem Mattiasa Johanssona, ale udało mu się zaskoczyć Jerzego Brzęczka. „Piotr Starzyński atakował nie tego gracza, którego powinien, przez co rywale cały czas robili przewagę po swojej lewej, a naszej prawej stronie. Konrad Gruszkowski miał często dwóch piłkarzy na głowie. Dopiero kiedy to zmieniliśmy, przestaliśmy mieć takie problemy” – komentował były selekcjoner reprezentacji.

Efektem tego były ataki Filipa Mladenovicia czy akcja bramkowa Macieja Rosołka, który dograł na głowę Tomasa Pekharta. Można dyskutować, czy to nieprzygotowanie wiślaków, czy przebudzenie czeskiego snajpera, ale oczywistym jest, że dzisiaj Legia ma niewiele więcej narzędzi niż gra górą na wieżowca Pekharta. Nie mając specjalnej alternatywy w ataku, mistrzowie Polski są skazani na Tomasa i wiszą na skuteczności Czecha. Gdy nie trafiał w piłkę po wrzutkach albo odbijała mu się od barku, Legia nie mogła myśleć o zwycięstwach.

Vuković czasem chciał przełamać ten schemat i chociażby z Wartą zarządził wycofywanie dośrodkowań, aby rywale koncentrowali się na Pekharcie, a piłki w rzeczywistości trafiały do Rafy Lopesa albo Ernesta Muciego. Dość szybko jednak Dawid Szulczek wyłapał ten schemat rozegrania, przywołał do linii bocznej doświadczonego Łukasza Trałkę i Warta błyskawicznie rozczytała ten manewr. To, co dało mistrzostwo w poprzednim sezonie, częściowo znów zagrało na wiosnę, czyli oskrzydlające ataki i wrzutki na Pekharta. Bardzo często takie dogrania zamykał również Paweł Wszołek. I gdyby tylko skrzydłowy wypożyczony z Unionu był skuteczniejszy, mówilibyśmy o lepszym spotkaniu w wykonaniu Legii.

To nadal drużyna bardzo przeciętna i stosunkowo łatwa do przeczytania. Trzeba przygotować się na zneutralizowanie Pekharta, oskrzydlające wejścia Mladenovicia i Wszołka, prostopadłe dogrania oraz przerzuty Josue i stałe fragmenty gry. W kwestii rozegrania Legia bazuje na błyskotliwości jednej z najlepszych lewych nóg w ekstraklasie oraz wzroście i grze głową Pekharta, króla strzelców poprzednich rozgrywek. Pamiętajmy jednak, że kiedy mówimy o tym jak stosunkowo niewiele może zaproponować Legia, Wisła Kraków ma ten wachlarz możliwości jeszcze węższy. Z takich zespołowych akcji można zapamiętać głównie prostopadłe podanie Stefana Savicia do Zdenka Ondraska i fatalne pudło Czecha.

DLATEGO SPROWADZILI BRAMKARZA

Mateusz Wieteska uratował Legię w doliczonym czasie gry, ale i zdjął gigantyczną odpowiedzialność z Cezarego Miszty, który popełnił błąd dziesięć minut wcześniej. 20-latek przeplata bohaterskie mecze jak z Niecieczą z takimi, w których nie prezentuje odpowiedniego poziomu dla bramkarza Legii. I oto odpowiedź, dlaczego przy tylu brakach kadrowych, potrzebie ściągnięcia rozgrywającego czy napastnika, Jacek Zieliński i tak najpierw zabrał się za podpisanie kontraktu z bramkarzem.

Na Łazienkowską trafił 29-letni Austriak Richard Strebinger, wieloletni bramkarz Rapidu Wiedeń, i wiele wskazuje, że już wkrótce Aleksandar Vuković wystawi go między słupkami. Przy takim napięciu emocjonalnym, gdzie pojedyncze zagrania mogą decydować o utrzymaniu lub spadku, Legia nie może sobie pozwolić na uzależnienie od formy niedoświadczonego golkipera. Miszta przeplata bardzo nierówne spotkania, więc już wkrótce może nadejść czas Strebingera, mającego w CV 205 meczów w wiedeńskim klubie.

Na trzy mecze został zawieszony Artur Boruc, co przy jego nazwisku i skali występku stanowi łagodną karę, lecz wydaje się, że Vuković powoli traci do niego cierpliwość. Szuka przede wszystkim ludzi, którym może ufać i którzy będą bezgranicznie mu oddani. I chociaż weteran dobrze wyglądał w okresie przygotowawczym, to nie wytrzymał ciśnienia już na starcie rundy wiosennej. Czerwona kartka, brzydkie zachowanie wobec pracownika ekstraklasy, później jeszcze buńczuczna postawa – to wszystko wygląda, jakby Boruc i aktualna drużyna nie patrzyli w jednym kierunku. Zarówno postawienie na młodych bramkarzy, jak i na legendę Boruca stanowiły podobny znak zapytania w dłuższej perspektywie, dlatego tak intensywnie trwały poszukiwania golkipera. Strebinger nie był numerem jeden ani dwa dla klubu. Ale spośród 30 bramkarzy obejrzanych i dostępnych zimą był jednym z naprawdę nielicznych, którzy przekonali dyrektora sportowego Jacka Zielińskiego. Wkrótce powinien dostać szansę, aby przedstawić się ekstraklasie.

MIODUSKI POD PRESJĄ

Pytanie, czy wygrana 2:1 w dramatycznych okolicznościach bardziej scali drużynę niż choćby łatwiejsze zwycięstwo trzema bramkami. Legia złapała chociaż kilka dni spokoju, ale nie ma ich prezes i właściciel Dariusz Mioduski. Całe piątkowe spotkanie było symbolicznym aktem kibicowskim, aby wygonić go z klubu – poświęcono mu kilka opraw na czele z tą „Oszust z Silvera”. Nie trzeba dodawać, że oprócz czarnego dymu i czarnego ubioru kibiców, przez całe spotkanie Łazienkowska „wyganiała” Mioduskiego z klubu. Wiedząc, co może go czekać, prezes nawet nie pojawił się na trybunach.

Pewnie gdyby Legia zmierzała po kolejne mistrzostwo, sprawy najmu kortów tenisowych prywatnej spółce czy zagospodarowanie Skyboxa nawet nie byłyby głośnymi tematami, lecz jako że przeżywa najgorszy sezon w dziejach, kibice szczególnie patrzą Mioduskiemu na ręce. On też odczuwa zmęczenie i czuje się pokrzywdzony, że całe zło i negatywne oceny spływają wyłącznie na jego konto. Wiele mówiło się o tym, że ma zrezygnować z funkcji prezesowskiej, ale ostatecznie został przy wariancie zmiany zarządu i oddania części obowiązków. To chociażby nowy wiceprezes Marcin Herra tłumaczył się ze sprawy z kortami i ogłaszał unormowanie kontrowersyjnego tematu. Na polu sportowym podobnie – po to dyrektorem został Jacek Zieliński, aby to do niego celowała opinia publiczna i aby to on był rozliczany z kolejnych miesięcy.

Zastanawia, jak wiele cierpliwości i wytrwałości do tego projektu będzie miał Dariusz Mioduski. Teraz z pewnością odsuwa się w cień, bo ostatnie miesiące były dla niego szczególnie bolesne. Wszystkie negatywne emocje pędzące z siłą kuli śniegowej skoncentrowały się na nim. Piątkowa wygrana z Wisłą Kraków w zasadzie odbyła się pod hasłem żegnania i wyganiana właściciela ze stadionu jego klubu. Da się usłyszeć, że naciski kibiców wykraczają bardzo mocno poza ramy Ł3 i właściciel odczuwa to również w sferze prywatnej. Na każdym polu fani dają do zrozumienia, że w ich oczach ten układ nie ma już żadnej wiarygodności. Kwestia, czy Mioduski poczeka na lepsze czasy i – jak w polskim klasyku – nigdy się nie podda, czy ostatnie miesiące to było już zbyt wiele, aby dalej inwestować w to czas, pieniądze, energię i siebie. Póki co doszło do sytuacji, gdy Dariusz Mioduski nie może się czuć komfortowo na stadionie własnego klubu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.