Kochany do granic, znienawidzony do granic. Lil Wayne wypuścił Funeral, a my przyglądamy się jego pozycji w historii rapu.
Ten pokryty metrami sześciennymi tatuaży wariat nie bez powodu regularnie pojawia się przy okazji najróżniejszych dyskusji na temat najlepszych raperów w historii. Przez długie lata był zbywany przez fanów bardziej klasycznego rapu jako pajac, bo pod względem wizerunku i brzmienia mocno wyróżniał się na tle spływających do Polski brzmień z USA. Ale Lil Wayne to artysta niesamowity, pomysłodawca wielu konwencji, które obowiązują do dzisiaj.
Oczywiście, można zarzucić mu bardzo nierówną dyskografię i przypałowe featuringi, ale mówimy o ziomku, który większość swojego życia poświęcił na rap (i picie syropu, co nie wyszło mu na dobre). Jego życie było burzliwe, obfitujące w dramatyczne i ekscytujące historie. Zaczynał jako rapujący dzieciak w Hot Boys razem z Juvenilem, B.G. i Turkiem, co ukazało mu blaski i mroki sławy. Wszedł w sądowy konflikt z wytwórnią prowadzoną przez Birdmana, który de facto był jego ojcem. Był przy narodzinach karier Nicki Minaj i Drake’a. Jako jeden z pierwszych artystów z Południa wprowadzał to brzmienie na równych prawach do głównego hip-hopowego obiegu, zakleszczonego między Los Angeles a Nowym Jorkiem. Ale nie jesteśmy tutaj po to, by pisać książkę o jego życiu - chociaż byłaby to książka bardzo ciekawa - ale żeby porozmawiać o jego potężnym wpływie na rap. Chociaż wydany niedawno Funeral nie jest złym albumem, a nierównym molochem (żaden raper nie może nagrywać tak długich płyt!), to śladów wielkości Wayne’a poszukajmy w przeszłości.
Da Drought czy Dedication to już klasyczne serie mixtape’ów. Wayne oparł swoją wczesną pozycję na dostarczaniu dużej ilości muzyki za darmo. Oczywiście, nie było przy tym mowy o 100% jakości, ale niektóre z mixtape’ów zawierają najlepsze wałki w karierze rapera. Ale konsekwencja i pracowitość nie tylko ugruntowały jego pozycję, ale dały wielu innym wzór postępowania i nadzieję, że sprzedawany z bagażnika cedek odmieni w końcu życie. Z tej lekcji skorzystał np. Future i wielu, wielu innych.
Weezy od zawsze mistrzowsko bawił się słowem, stawiając na zaskakujące połączenia znaczeniowe i charakterystyczne konstrukcje na długo przed nadejściem tzw. hasztagowego rapu (kończenia wersu słowem, bądź związkiem frazeologicznym niczym hasztagiem). I speak the truth / But I guess is foreign language to Y’all czy Met a female dragon / Had a fire conversation to tylko kropla w oceanie wayne’owych punchline’ów. Wpływ waynowego podejścia do liryki i flow słychać nie tylko u Nicki Minaj, czy Drake’a (akurat ten ziomek zgarniał flow od każdego, kto się napatoczył), którzy w naturalny sposób rżnęli na początku kariery od swojego ówczesnego bossa, ale nawet u takich ludzi jak J.I.D.
Dzisiaj hip-hop to potężna machina; każdy ma rap, który lubi. Ale ta pozycja w mainstreamie to świeża rzecz. W czasach, kiedy hip-hop nie był traktowany do końca poważnie, kiedy okupował miejsce rasistowsko nazywane urban music, był jeden raper, który pojawiał się przy różnych gwiazdach pop. Wielu ludzi kojarzyło rap z Lil Waynem, bo to on goblińsko gaworzył obok Destiny’s Child. Nie był jedyny, jasne. Ale featuringi pozwoliły mu osiągnąć status globalnej gwiazdy. Oczywiście, jak w przypadku T-Paina, w którymś momencie featuringi go zajechały. Ale patrząc na Kendricka u Taylor Swift, czy Juicy’ego J u Katy Perry, pamiętajmy o Waynie. Czy powinien być dumny z tego mariażu na listach przebojów? Niekoniecznie, ale to temat na inny dzień.
Kanye West i jego futurystyczne 808 & Heartbreak jest słusznie wskazywane jako jedno ze źródeł współczesnego trendu łączenia rapu ze śpiewem. Ale Wayne był pierwszy - jawnie pod wpływem swojego przyjaciela T-Paina zawodził na autotunie. Czasem wychodziło lepiej (Can’t Believe It, Lollipop), często źle (Piano Man!), ale nie da się ukryć, że jego wokalne popisy, czasem ocierające się o parodię, rezonują do dzisiaj. Nie byłoby najbardziej szalonych momentów Young Thuga, gdyby nie Wayne. A taki świat byłby nie do zniesienia. Nieszablonowe podejście do wokali to jedno, ale warto też zawiesić oko na goblinie z Nowego Orleanu, a potem przenieść wzrok na tabuny nowych raperów. Tak, też to widzimy.
Tak, UGK, Three Six Mafia, a nawet DJ Screw zrobili wiele dla tego, że dzisiaj to Atlanta jest stolicą hip-hopu. Ale Tha Carter III był prawdziwym przełomem. W czasach dominacji Nowego Jorku pojawił się album, który połączył klasyczne brzmienie z wokalną swobodą, a w utworze Mr Carter pobłogosławił go sam Hova. To również moment, w którym został zauważony przez krytykę, która potrzebowała bardziej klasycznych bitów, żeby docenić jego liryczny kunszt.