„Muzyka rozrywkowa” Pezeta była płytą spektakularną; była czymś świeżym. Nikt wcześniej w Polsce tak nie rapował – wyznaje Louis Villain, który kilka dni temu wydał najnowszy album, „In blanco”.
Kilka dni temu zmarł wybitny polski pianista Janusz Olejniczak. W jednym z wywiadów wyznał, że nigdy nie podrywał dziewczyn na swój instrument. A jak było u ciebie?
W moim życiu pojawiło się kilka kobiet, którym zaimponowałem grą na pianinie. Wzruszałem je i nawet doprowadzałem do łez. Ale nie wszystkie reagowały w ten sposób. Spotykałem się kiedyś z dziewczyną – między nami było super. Pewnego dnia poszliśmy do mojego mieszkania. Zobaczyła pianino, więc postanowiłem, że coś dla niej zagram. Zagrałem, a z jej strony zero emocji, nic! Po prostu poker face.
Jak zareagowałeś?
Następnego dnia się z nią rozstałem, bo stwierdziłem, że jeśli nie ma w sobie na tyle wrażliwości, to nie jest kobietą dla mnie.
Pianino jest dziś obecne w twoim życiu?
W tej chwili odgrywa taką samą rolę w moim życiu jak wtedy, kiedy miałem pięć lat. Gdy do niego siadam, to jest moment odcięcia się od wszystkiego i pełnego zanurzenia w muzyce. Co prawda gram obecnie mniej niż kiedyś, bo jestem skupiony na pisaniu tekstów i na produkcji muzyki, ale pianino wciąż jest nieodłączną częścią tworzenia. Jest kwintesencją muzyki.
Wiem, że to tylko gdybanie, ale pogdybajmy. Zająłbyś się produkcją muzyki hip-hopowej, gdyby w twoim życiu nie pojawiło się pianino?
To trudne pytanie. Muzyka przewijała się u mnie od zawsze, więc... no... trudno odpowiedzieć. To trochę pytanie z cyklu: co by było, gdyby babcia miała wąsy (śmiech).
Zmierzam do tego, czy producent zajmujący się muzyką, powinien być też gościem, który potrafi grać.
Uważam, że nie. Znam wielu dobrych producentów, którzy nie grają na żadnym instrumencie. Dzięki grze na pianinie wystartowałem w robieniu beatów od wyższego poziomu poznawania i odbierania muzyki. To było ćwiczenie słuchu, kompozycji; w wielkim skrócie obycie z muzyką.
Miałeś kiedykolwiek idoli wśród pianistów?
W zasadzie to nie. Z moim nauczycielem graliśmy różną muzykę. Największą przyjemność sprawiało mi komponowanie własnych dźwięków. Za młodu nie wzorowałem się na żadnym z pianistów. Dzisiaj chętnie sięgam po twórczość Ludovico Einaudiego i – klasycznie – Fryderyka Chopina.
Wcześniej wspominałeś o emocjach, chciałbym trochę pogrzebać w tym temacie. Jakie emocje towarzyszą ci w chwili premiery nowej płyty?
W dniu premiery mam paradoksalnie najmniej emocji. Nie pamiętam już dokładnie, jak to było przy okazji poprzedniej płyty – Maestro, ale teraz czuję, że zamykam pewien rozdział. Nie jest to dla mnie może smutne, ale na pewno nostalgiczne. Najwięcej emocji towarzyszy mi podczas tworzenia projektu. Sam moment wydawania płyty porównałbym z wychowywaniem dziecka. Ono w pewnym momencie dojrzewa i jest na takim etapie, że idzie w świat. Z jednej strony jestem dumny, ale wiem, że coś się kończy, bo dziecko wychodzi z domu, wyprowadza się z miasta i wynajmuje swoje pierwsze mieszkanie. Czuję dumę i lekką nostalgię.
Pierwsze skojarzenie, które przyszło mi do głowy po przesłuchaniu twojego nowego krążka, było takie, że lubiłeś słuchać Muzyki rozrywkowej Pezeta.
Nawiązanie do tej płyty na pewno pojawiło się w LV Parano. Oczywiście, że twórczość Pezeta miała na mnie duży wpływ, Muzyka rozrywkowa również, ale jednak większy wpływ miały na mnie jego wcześniejsze pozycje – Klasyczna i Poważna. Muzyka rozrywkowa była płytą spektakularną; była czymś świeżym. Nikt wcześniej w Polsce tak nie rapował.
Można ukuć tezę, że Pezet był raperem, który cię ukonstytuował?
Myślę, że tak samo Pezet jak i Noon. Pezeta szanuję za teksty, flow i klimat, jaki nadaje kawałkom. Nie mniejszy udział miał w tym Noon, który dzisiaj jest dla mnie jednym z najlepszych producentów na świecie. Muzyka Noona miała na mnie największy wpływ.
Na świecie? Aż tak?
Zdecydowanie. To pewnie w dużej mierze wynika z sentymentu, wspomnień. Jego muzyka towarzyszyła mi w momencie dorastania. Kiedy chodziłem na pierwsze imprezy, poznawałem kobiety i robiłem przeróżne głupoty. Noon ma zdolność do tworzenia melodii, które trafiały w serce i potrafił pociągnąć za odpowiednie struny w duszy. Dużo w tym nostalgii i refleksji. Co jakiś czas wracam do jego utworów i pojawia się u mnie gęsia skórka. Naprawdę.
Rozumiem, że na co dzień masz w sobie spore pokłady nostalgii?
Myślę, że to kwestia dnia i jakaś sinusoida. Artyści z reguły mają w sobie dużo nostalgii, ponieważ ona zmusza nas do myślenia i refleksji. W moim życiu pojawiają się takie momenty. Nie mogę ci powiedzieć, że należą do najprzyjemniejszych, ale pozwalają mi zajrzeć w głąb siebie i opisać to, co widzę.
Miałeś moment, kiedy ugrzązłeś w błocie przeszłości i nie potrafiłeś się z niego wydostać?
Myślę, że tak. Jak to na co dzień – są lepsze i gorsze sytuacje. Nie narzekam, ale moje życie jest jedną wielką sinusoidą. Czasem mogę przenosić góry i chce mi się tworzyć, ale bywa i tak, że przez kilka miesięcy brakuje mi weny i wszystko, co piszę, ląduje w śmietniku. Wtedy jestem bardziej narażony na takie emocje jak nostalgia, bo czuję, że w życiu mi czegoś brakuje.
Znów używasz słowa sinusoida. Takie wahania są dla ciebie męczące czy wręcz przeciwnie?
Oczywiście, że bywają męczące, ale – tak, jak mówiłem wcześniej – nie narzekam, bo jestem w miejscu, w którym chciałem być. Spełniam się. To jest fakt. Tak samo faktem jest, że moje życie jest pełne skrajności. Nie chcę robić z siebie wariata, ale towarzyszą mi różne stany – od manii po... może nie depresję, ale odczuwam życiowe deficyty.
W pierwszej kolejności na In blanco wychwyciłem wers, który dla mnie jest bardzo literacki: rozmazywało mi się życie, a jej makijaż. Zapytam tak – krzywdziłeś kobiety?
Uważam, że ich nie krzywdziłem. Słuchaj, to jest dla mnie bardzo osobisty temat i nie chcę go poruszać w wywiadzie. Pewne strefy mojego życia zostawiam tylko w tekstach, tam jest ich miejsce. Wyrzucając z siebie ten wers, zamknąłem pewien etap swojego życia.
Zapytam inaczej – ciebie kobiety krzywdziły?
Jestem empatyczną osobą i wrażliwą na ludzką krzywdę. Często nie stawiam siebie na pierwszym miejscu. Jeśli na przykład ktoś z moich bliskich ma problem, to jego sprawy są dla mnie priorytetem, nawet jeśli czasem za to obrywam. Więc nie wiem, czy one mnie krzywdziły, czy ja sam krzywdziłem siebie.
Często płaczesz w życiu?
W zasadzie to nie. Kumuluję w sobie emocje, ale one nie wywołują we mnie płaczu. Myślę, że ujściem moich emocji jest po prostu twórczość, jakby trywialnie to nie brzmiało. W najgorszych momentach swojego życia – w takich, kiedy nie widziałem już żadnej perspektywy – wchodziłem do studia i czułem się lepiej. Nie wiem, jak to się działo, ale tak naprawdę było. Byłem w stanie odciąć się od rzeczywistości, moich problemów i tworzyć.
A te najgorsze życiowe sytuacje wiązały się z tym, że mogłeś trafić do kryminału?
Nie.
Osiedlowy spryt zawsze działał?
Nie będę robił z siebie osiedlowego wirażki, bo każdy kombinował jak mógł. Miałem różne sytuacje sercowe, firmowe, finansowe. Skakałem do głębokiej wody, no i musiałem się z niej wydostać, bo mogłem utonąć.
Pytam o więzienie, bo na albumie mówisz wprost, że nie gonisz już towaru, odkąd gonisz marzenia.
O więzienie się nie otarłem. Każdy robił, co mógł, by zarobić pieniądze. Najgorsze sytuacje w moim życiu akurat nie miały z tym związku.
Na płycie mówisz też, że wbijasz w branże. Co to właściwie znaczy?
Jestem osobą, która nie kalkuluje z kim nagrać kawałek, by podbić swoją pozycję na rapowej scenie. Robię muzykę z ludźmi, z którymi złapałem więź. Nie nagram z popularnym raperem, tylko dlatego, by coś na tym ugrać. Nie zmuszę się do tego. Działam w zgodzie z samym sobą.
A współpraca z Kizo nie jest przypadkiem kalkulacją?
Nie. Poznaliśmy się prywatnie z półtora roku temu. Wcześniej mijaliśmy się tylko na koncertach i nie złapaliśmy wspólnego flow. W naszej relacji dużo zmieniło się, kiedy zaprosił mnie na jakiś event, który robił w Warszawie. Później łapaliśmy się coraz częściej – gdy byłem u niego w mieście lub on przyjeżdżał tutaj, do Stolicy. Nasz utwór leżał przez chwilę na dysku, pierwotnie miał znaleźć się na albumie Maestro. Nie trafił tam. Poczekał na swój odpowiedni moment. W międzyczasie zbudowaliśmy fajną relację. Tak miało być.
Myślisz, że medialna sprawa z Buddą, który również znalazł się na In blanco, pomoże promocji twojej płyty?
Zasięgowo na pewno. Wiesz, takie rzeczy idą ze sobą w parze. Jedno nie wyklucza drugiego. Zrobiliśmy wspólny kawałek, bo połączyła nas między innymi pasja do motoryzacji. Szanuję go jako człowieka. Od początku wiedzieliśmy, że jeśli zrobimy wspólny kawałek, to będzie on zasięgowy, ale stworzenie go nie było tym poparte. Na pierwszym planie była zajawka.
Chciałbyś w jakiś sposób skomentować jego zatrzymanie?
W mojej ocenie sytuacja napompowana jest do granic możliwości. Narracja mediów różni się od tego, co jest w rzeczywistości. Wiadomo, że Budda robi zasięgi i jest klikalny, więc dlatego wszyscy o nim mówią i piszą. Powstają specjalne programy, teksty. Niestety większość z dziennikarzy nie robi żadnego researchu i podaje dalej wiadomości bez jakiejkolwiek refleksji... Myślę, że czeka nas duży zwrot sytuacji.
Następny cytat z twojej płyty: tutaj wszyscy kogoś grają. A ty miałeś moment, że też kogoś udawałeś?
Każdy człowiek zakłada maski i...
Okej, ale ja pytam konkretnie o ciebie.
Nikogo nie grałem, ale wiadomo, że miałem taki moment, gdy szukałem siebie, chciałem się dopasować do towarzystwa. Nie twierdzę, że moje słowa są jeden do jednego odzwierciedleniem rzeczywistości, w której się obracam, bo pisanie tekstów to mimo wszystko pewna forma ekspresji. Można wyczytać, czy coś jest ironią lub przewózką, ale finalnie pod wszystkim się podpisuję.
Naprawdę uważasz, że ludzie są dziś w stanie odczytać sarkazm?
Nie uważam tak i często się łapię na tym, że robię utwór, który kompletnie nie jest zrozumiany przez słuchaczy. Czytałem już takie komentarze, w których ludzie totalnie nie wyczuwali mojej ironii i dwuznaczności.
Komentarze 0