Z czym zderza się osoba, która odniosła sukces w biznesie, wchodząc do środowiska piłkarskiego? Dlaczego tak trudno znaleźć odpowiednich kandydatów do pracy w klubie? Co wnosi do futbolu nowe pokolenie biznesmenów? Rozmawiamy z Michałem Świerczewskim, właścicielem Rakowa Częstochowa oraz założycielem firmy x-kom.
Zastanawiał się pan kiedyś, gdzie byłaby dziś pańska firma, gdyby nie Raków Częstochowa?
Michał ŚWIERCZEWSKI: - Myślę, że gdyby nie klub, byłaby kilkukrotnie większa.
Jak się pan z tym czuje?
Piłka jest na tyle pochłaniająca i dzięki wpływowi krótkoterminowych wyników sportowych na rezultaty całego klubu wprowadza tyle adrenaliny, że to bardziej przyjemne niż zarządzanie tradycyjną firmą. Firma jest znacznie prostsza w zarządzaniu. Zwłaszcza gdy ma się kompetentnych współpracowników. Oni wszyscy raczej akceptują moją piłkarską pasję, ale kilka osób na pewno byłoby zadowolonych, gdybym bardziej pomógł im w niektórych tematach kosztem piłki nożnej.
Pana biznes życia coś zyskuje na futbolu, czy tylko traci?
Zaczął zyskiwać, odkąd awansowaliśmy do ekstraklasy. Wiele osób, które do tej pory nie kojarzyło naszej firmy, teraz ją rozpoznaje. To jeszcze nie jest wymierna korzyść w stosunku do zainwestowanych pieniędzy, ale myślę, że z każdym kolejnym sezonem będzie to wyglądało coraz lepiej.
Pan jednak robi to w innym celu. Chyba też nie po to, by móc się pochwalić w towarzystwie zamiast Rolls-Roysa?
- Absolutnie. Ten klub to spełnienie marzeń. Nie coś, czym należałoby się chwalić. Robię to zarówno dla ludzi jak i dla siebie. Gdybym zarządzał klubem, którego nie jestem kibicem, robiłbym to bardziej racjonalnie, mocniej przywiązywałbym się do liczb. Model, który bym wdrożył, funkcjonowałby na trochę innych zasadach niż w Rakowie, gdzie emocje też odgrywają sporą rolę.
Jest w tym trochę paradoksów. Jest pan informatykiem, ale na Twitterze opisał pan siebie jako marzyciela. Jesteście stawiani za wzór racjonalnego zarządzania, a mówi pan sporo o emocjach.
- Klub piłkarski bez emocji nie mógłby funkcjonować. To coś nierozerwalnie związanego z futbolem. Podstawa tego biznesu. Klub nie jest dla mnie biznesem, tylko czymś, co zapewnia społeczności rozrywkę, emocje, radość. Prowadzi się go dla ludzi. Większość piłki idzie dziś w kierunku typowo komercyjnym. My chcemy być dość mocno romantyczni. Nie chodzi nam o zarabianie dla zarabiania, lecz o to, by zbliżać się do celu, czyli zmierzyć się kiedyś z Barceloną i marzyć o jej pokonaniu.
Raków against modern football?
- Nie do końca. Chcemy być przeciwko części tych złych stron współczesnej piłki. Mieć rozsądne ceny biletów, by nie stanowiły one blokady dla kogoś, kto chciałby się udać na mecz. By było na to stać każdego. Co nie znaczy, że ceny mają być symboliczne. Klub ma zarabiać na własny rozwój, by zapewniać radość kibicom. Wielu klubom chodzi tylko o zarabianie pieniędzy. My chcemy być tym, którzy rzuca wyzwanie, ale nie buntownikiem, bo w tym przypadku buntownik jest skazany na porażkę. Bez pieniędzy nie da się wejść na ten szczyt. Mogę to wytłumaczyć na przykładzie klubów Red Bulla. Są świetnym przykładem, jak grać nowoczesną piłkę, stosują nieoczywiste rozwiązania, stawiają na młodych graczy, których często biorą znikąd i sprzedają za duże pieniądze. W tym kierunku chcemy podążać. Z drugiej strony brakuje mi w tym więzi z klubem. To bardziej produkt marketingowy. A my chcemy sprawiać, że kibice poczują się częścią Rakowa.
Takie myślenie to cecha wspólna całego pokolenia młodych biznesmenów, którzy zaangażowali się w piłkę? Pana, Jarosława Królewskiego z Wisły Kraków, Michała Brańskiego ze Stomilu Olsztyn?
- Na pewno patrzymy na świat inaczej niż osoby, które przez wiele lat funkcjonowały w PRL-u. Znam oba te światy i staram się zrozumieć podejście osób ze starszego pokolenia, które żyły w innym świecie i inaczej podchodzą do pewnych wartości. Z czasem będzie się raczej pojawiało coraz więcej nowych osób, które będą to traktowały jako pasję i element samorealizacji. W tej chwili takich osób jest niewiele.
Cofnijmy się do czasów, w których przejmował pan Raków. Biznesmen z sukcesami przychodzi klubu, od lat tkwiącego w niższych ligach, ale mającego lokalne legendy i ludzi pracujących tam od zawsze. Z czym się pan zderzył?
- Z murem. Na zewnątrz raczej go nie było, bo relatywnie szybko zapewniłem sobie zaufanie wśród kibiców i byłem pozytywnie postrzegany, a z każdym miesiącem zaufanie z ich strony rosło. Musiałem się jednak zderzyć z tym, co zastałem wewnątrz klubu. Wiele osób nie było w stanie dostosować się do wymogów. Były w klubie często już od wielu lat i przyzwyczaiły się do określonego sposobu działania. Osobę, która przychodzi spoza świata piłki, traktowali jako kogoś, kto się na tym nie zna. Części ludzi trzeba było narzucić nowe sposoby działania. Postawić ich przed wyborem – albo się dostosujesz, albo będziesz musiał odejść. Po drodze do ekstraklasy wiele osób musieliśmy pożegnać, bo w mojej ocenie ich praca się nie obroniła.
Pan od początku miał przekonanie, że zna się na piłce? W końcu wcześniej rzeczywiście był pan tylko kibicem. Nie pojawiała się myśl, że może to ci ludzie, a nie pan, mają rację?
- Nie twierdzę, że byłem nieomylny i nie popełnialiśmy błędów. Przez te lata bardzo dużo się nauczyłem. Zwłaszcza jeśli chodzi o ocenianie sytuacji na boisku. Dawniej dość często dawałem się ponosić emocjom. Nie do końca obiektywnie oceniałem przebieg meczów. Patrzyłem jak kibic – mało analitycznie. Zwłaszcza że zawsze pojawia się wokół właściciela wielu doradców, którzy podpowiadają z boku i wytykają błędy sztabowi szkoleniowemu. Słyszałem też często głosy, że piłka nożna rządzi się zupełnie innymi regułami niż biznes.
Powiedział pan, że prowadzenie tradycyjnej firmy jest łatwiejsze.
- W piłce jest więcej składowych, które składają się na sukces, a krótkoterminowo wynik rzeczywiście nie może być w tak dużym stopniu przewidywalny, jak wyniki firmy. Długoterminowo jednak, jeśli wszystkie elementy są ułożone w odpowiedni sposób, nie ma opcji, by dobrze wykonana praca nie przynosiła efektów. W krótkim okresie może się zdarzyć potknięcie, ale jeśli nie ma wyników w perspektywie dwóch-trzech sezonów, to znaczy, że praca jest wykonywana w nieodpowiedni sposób. Dziś z całą stanowczością mogę stwierdzić, że w piłce obowiązują takie reguły jak w firmie. Liczą się kompetencje, pasja i praca.
Brzmi pan jak koszmar środowiska piłkarskiego: właściciel spoza piłki, który chce prowadzić klub jak zwykłą firmę.
- Wszystko zależy od tego, jak jest zbudowana firma. Jeśli na zaufaniu do ludzi, którzy rzetelnie wykonują swoją pracę, dla klubu przeniesienie takich zasad jest bardzo dobre. Ja jestem zwolennikiem firmy opartej na zaufaniu i zaangażowaniu, a nie korporacji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, czyli wyzysku pracownika i braku szacunku dla współpracownika. Musi być szacunek, ale musi być też wiedza, pasja i praca.
Do jakiego stopnia pana zdaniem właściciel powinien ingerować w sposób funkcjonowania klubu, a jak dalece po prostu skupić się na zatrudnieniu odpowiednich ludzi i stworzeniu im odpowiednich warunków?
- Nie wtrącam się do tego, jak funkcjonuje pierwsza drużyna i do wyboru składu, choć czasem dzielę się spostrzeżeniami odnośnie do gry poszczególnych zawodników. Rola właściciela powinna się sprowadzać do tego, by określił wizję i misję klubu, oczekiwania w kwestii stylu gry i celów na konkretne sezony. Później powinno to być realizowane przez kompetentne osoby odpowiedzialne za dany obszar. Staram się podpowiadać, wskazywać, gdzie coś nie funkcjonuję. Uczestniczę też w procesie transferowym, bo mam już w tym dość duże doświadczenie i dużą wiedzę. Wiele transferów, przy których stawiałem znak zapytania, nie wypaliło. Wiem, gdzie zostały popełnione błędy i staram się z boku podpowiadać. Czasem daję się przekonać, nawet gdy mam spore obawy co do zasadności. Pewne rzeczy trzeba jednak zrobić, choćby po to, by sprawdzić, czy zawodnik o danej charakterystyce może funkcjonować w naszym systemie. Transfery, pod którymi nie do końca się podpisuje, jednak trafia do mnie logiczna argumentacja, też są przeprowadzane. Choćby po to, by przekonać się, kto się myli i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Czasem trzeba się uczyć na własnych błędach.
Trenerzy w Polsce są raczej przyzwyczajeni do modelu, w którym oni mówią, kogo klub ma pozyskać. Nie spotkał się pan z oporem w tej kwestii?
- Nie ma sytuacji, w której trener sprowadza danego zawodnika bez zgody reszty osób odpowiedzialnych za transfery, ale nie ma też odwrotnej, czyli sprowadzania zawodnika, którego nie chce trener. Każdy jest oceniany przez dział skautingu. Jego oceny czasem są rozbieżne z tym, co myśli trener. Wtedy dość często to ja muszę podjąć ostateczną decyzję. Muszę obejrzeć danego zawodnika, co wymaga czasu. Ofensywnego piłkarza można choćby bardzo pobieżnie ocenić, oglądając go przez kilkadziesiąt minut. By wyrobić sobie zdanie o defensywnym graczu, potrzeba jednak naprawdę dużo czasu.
Tak po ludzku jest jednak czasem trudno nie wtrącać się w coś w klubie, który jest pana własnością i w który inwestuje pan własne pieniądze?
- Nie mam żadnego problemu z tym, by nie wtrącać się tam, gdzie działy dobrze funkcjonują. Mało wtrącam się do pracy pierwszego trenera, bo bardzo cenię Marka Papszuna i jego wybory zwykle są logiczne. Nawet jeśli incydentalnie uważam, że ktoś inny powinien był dostać szansę. Bardzo mało ingeruję też w pracę akademii. Staram się raczej wnosić ogólne spostrzeżenia, dotyczące tego, jak powinna się zmieniać metodologia pracy z młodzieżą. Uważam, że w Polsce zbyt mało pracujemy nad motoryką oraz charakterem zawodników, a to dwie kluczowe cechy w dzisiejszej piłce. Mamy w tej kwestii ogromne pole do optymalizacji. O ile o elementy piłkarskie w naszej akademii jestem spokojny, o tyle w kwestii charakteru mam wątpliwości, czy to już poziom, który powinien występować.
Mówi pan, że w pracę trenera pan nie ingeruje, a z drugiej strony chce pan, by Raków grał trójką obrońców. Co, gdyby trener nagle chciał grać inaczej?
- Od kilku lat chciałem gry trójką stoperów, bo uważałem, że jeśli chcemy grać atrakcyjną piłkę, musi to być system z jak najmniejszą liczbą obrońców a jak największą ofensywnych graczy. W 3-4-3 jest dwóch ofensywnych pomocników i napastnik, a do tego wahadłowi, którzy sporo wnoszą w ataki. To system dobrany pod ofensywną grę i tworzenie przewagi w środku boiska.
Także z trójką obrońców da się jednak grać bardzo defensywnie. Co więc gdyby Marek Papszun przyszedł do pana i powiedział, że chce grać ofensywnie, ale z czwórką z tyłu?
- Musiałby mnie przekonać logicznymi argumentami. Chcemy grać ofensywną wersję 3-4-3, dopóki nie uznam, że to system przestarzały i należy go zmienić. Kluby grające nowoczesną piłkę udowadniają, że futbol się zmienia i pewne rozwiązania, które kiedyś działały, dziś są już archaiczne. Byłoby idiotyzmem, gdybyśmy trzymali się czegoś tylko po to, by to robić, nawet gdyby przestało już być zasadne.
Często mówi się, że trenerzy mają w Polsce za słabą pozycję. Nie ma pan obaw, że w Rakowie może być odwrotnie i trener Papszun zostanie zagłaskany?
- Wszyscy wiedzą, że trener ma bardzo duże poparcie z mojej strony i dzięki temu ta drużyna funkcjonuje. W polskiej piłce często dochodzi do sytuacji, że to zawodnicy zwalniają trenera. U nas taka sytuacja nie może mieć miejsca. Również przez to, że zawodnicy wiedzą, jakim zaufaniem Marek Papszun cieszy się z mojej strony. Na pewno powoduje to też, że inne osoby w klubie zazdroszczą mu wsparcia, jakim go obdarzam, ale zapracował na nie. Uważam, że jest na tyle rozsądnym człowiekiem, że raczej nie dojdzie do sytuacji, w której poszłoby to za daleko w drugą stronę.
Może po prostu ma pan tak sprecyzowane i trudne do spełnienia wymagania, że ciężko byłoby panu znaleźć drugiego pasującego trenera?
- Nie trzymamy się trenera tylko dlatego, że nie chce nam się znaleźć kogoś innego, tylko dlatego, że jest świetnym fachowcem. Ale możliwe, że jeśli kiedyś będziemy musieli znaleźć jego następcę, znów będzie to musiało być zupełnie nieoczywiste nazwisko. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego w Polsce jest tak duży problem z trenerami. Wydaje mi się, że za mało chcą się dokształcać, rozwijać, podglądać dobrych trenerów z zagranicy i stosować autorskie rozwiązania. Brakuje nam połączenia pasji, pracy i wiedzy. Są trenerzy, którzy są pracowici, ale nie do końca mają wiedzę, jak pewne rzeczy robić. Powinni się więcej edukować i pobierać lekcje od trenerów, którzy wprowadzają nowości, jak Thomas Tuchel, czy Julian Nagelsmann, by nasza piłka była nowoczesna, a nie archaiczna.
Trenera udało się wam jednak znaleźć odpowiedniego. Za to z pozycją dyrektora sportowego od lat macie problem. Dlaczego jest tak trudno?
- Bo takich z prawdziwego zdarzenia jest w polskiej piłce czterech-pięciu. Choć wygląda to coraz lepiej, długo był to słaby element. Teraz mamy Pawła Tomczyka, który ma duże perspektywy rozwoju i mam nadzieję, że wprowadzi nas na odpowiedni poziom, jeśli chodzi o funkcjonowanie działu skautingu. Mam nadzieję, że to będzie dyrektor na lata. W naszym klubie dyrektor sportowy nie odpowiada za wybór trenera, bo to odbywa się w szerszym gronie, lecz głównie za transfery przychodzące i wychodzące. Szkoda, że wielu byłych piłkarzy nie jest odpowiednio rozwijanych, by pełnić później funkcje w piłce nożnej. Ci, którzy mają odpowiednie predyspozycje, dość często nie kontynuują kariery w klubach, tylko zostają komentatorami albo zakładają własne biznesy. Choć uważam, że jakieś szkolenie dla dyrektorów sportowych po stronie związku by nie zaszkodziło, to przede wszystkim kluby powinny sobie wychowywać odpowiednich kandydatów.
Z naszej rozmowy coraz bardziej przebija się, że niespecjalnie lubi pan rekrutować ludzi do klubu, bo nie jest łatwo znaleźć odpowiednich kandydatów. I to na różne stanowiska.
- Chętnych jest wielu, ale często nie mają kompetencji albo nie ma kto im przekazać wiedzy, by odpowiednio rozwijać młode, ambitne osoby. Dlatego to prawda, że nie lubię procesu zatrudniania ludzi do klubu. Brakuje odpowiednich kandydatów. Zdarza mi się zatrudnić kogoś bez przekonania, wiedząc, że lepszy taki kandydat niż żaden. To jest droga, która prowadzi donikąd, bo przez to dalej tkwimy w niektórych dziedzinach w marazmie. By tego uniknąć, ostatnio staram się bardziej aktywnie wyjść do kandydatów, umawiać się z wieloma osobami, które uznaję za interesujące, by sprawdzić, czy nie odnalazłyby się w klubie na jakimś stanowisku.
To zaskakujące, bo śledząc od ponad roku publikacje w mediach na wasz temat, można odnieść wrażenie, że Raków wszystko robi bardzo dobrze.
- Na pewno nadal nie jestem zadowolony z tego, jak wiele tematów funkcjonuje. Z wyjątkiem pierwszej drużyny i akademii, w wielu obszarach mamy bardzo duże pole do poprawy. Praca działu skautingu przez zmiany na stanowiskach osób zarządzających była po części dezorganizowana, ale wydaje mi się, że wracamy do dobrego standardu, który obowiązywał jakiś czas temu. Jeśli chodzi o budowanie więzi kibiców z klubem i o to, jak powinien funkcjonować cały ekosystem związany z kibicami i sponsorami, mamy jeszcze dużo do poprawy.
Jeśli jednak przychodzi pan z biznesu i przenosi rozwiązania, które tam funkcjonują, a inne kluby tego nie robią, możecie mieć przewagę konkurencyjną nad sporą częścią stawki. Może z pańskim know-how to wcale nie jest takie trudne, by dojść do dobrych wyników w ekstraklasie?
- To, że mam wiedzę, jak powinny funkcjonować pewne rzeczy, na pewno jakoś ułatwia sprawę. Muszą jednak jeszcze być osoby, które będą w stanie pewne rzeczy wdrożyć. A z tym mamy problem i to nie tylko jako Raków. Wiele klubów w Polsce nie ma kompetentnych osób lub też ich inicjatywa jest zabijana przez różne obostrzenia funkcjonujące w danym klubie. W wielu klubach rządzą osoby z nadania miejskiego, które niekoniecznie mają kompetencje, by pracować w piłce. W innych pracują ludzie wskazani przez właścicieli, niekoniecznie ze względu na wartość merytoryczną. W wielu klubach pracują osoby ambitne, mające pomysły, których entuzjazm jest stopniowo zabijany. W Rakowie też pod tym względem nie jest idealnie. Mamy swoje problemy, jednak wierzę, że sobie z nimi poradzimy. Życie zweryfikuje, czy w naszej drodze mamy rację, czy jednak więcej tu jest słów niż czynów. Może za kilka lat się okaże, że będziemy kolejnym przeciętnym polskim klubem.
Dotychczas realizujecie wasz wewnętrzny plan pięcioletni. Na ten sezon zakłada on przynajmniej ósme miejsce, co byłoby najlepszym wynikiem w historii klubu, albo Puchar Polski. Powoli chyba czas zacząć zadawać pytanie, gdzie macie sufit?
Atalanta Bergamo udowadnia, że sufitu nie ma.
To wasz wzór?
- To klub, który pokazuje, że w przeciętnym mieście, bez stadionu, przy odpowiednim pomyśle, można zrobić klub, który jest w stanie rywalizować z najlepszymi. Mało jest klubów, które grają podobnie jak my, ale Atalanta się do nich zalicza. Namawiałem trenera, by wybrać się do Bergamo i trochę ich podpatrzeć. Zastanowić się, czy pewnych rzeczy od nich nie wykorzystać. Często o nich rozmawiamy. Ostatnio na podstawie meczu z PSG dyskutowaliśmy, czy jako wahadłowego lepiej ustawiać bocznego pomocnika, który będzie się musiał nauczyć bronić, czy bocznego obrońcę, który będzie musiał szlifować atak. Na poziomie Atalanty to tylko dyskusja akademicka, ale sprowadzamy teraz zawodnika z Chorwacji, który jest bardziej bocznym obrońcą. Pozyskujemy go także po to, by przekonać się, który model lepiej sprawdzi się w naszym systemie.
Atalanta jest klubem z przeciętnego wielkościowo miasta i z kiepskim stadionem, ale jednak z Włoch, które są dużo mocniejsze piłkarsko. W Polsce, by zbliżyć się do jej poziomu, trzeba bić się o mistrzostwo Polski. Aż tak wysoko mierzycie?
- To porównanie jest oczywiście na wyrost. Chcemy być Atalantą w polskich warunkach. Bardziej stawiamy się w marzeniach na miejscu numer trzy. Zostać klubem, który jest w stanie rywalizować z Legią i z Lechem, które mają większe możliwości od nas. Chcemy być Kopciuszkiem, który wyrośnie na trzecią-czwartą siłę polskiej piłki nożnej. Skoro zrobił to Piast Gliwice to czemu ma tego nie zrobić Raków Częstochowa?