Matematyk, który został trenerem. Amerykański sen Pellegrino Matarazzo

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Trener VfB Stuttgart
Harry Langer/DeFodi Images via Getty Images

Co może zrobić student, który właśnie z dobrym wynikiem ukończył matematykę stosowaną na jednym z najbardziej renomowanych uniwersytetów świata? Przyjąć ofertę nowojorskiego banku inwestycyjnego albo wyjechać do obcego kraju grać w IV lidze i być opluwanym przez podpitych kibiców. Trener, który właśnie zakończył debiutancki sezon w Bundeslidze, 21 lat temu wybrał drugą opcję.

Eintracht Bad Kreuznach właśnie zakończył mecz z Wormatią Worms w Oberlidze Suedwest. Gdy wysoki amerykański pomocnik, który trzy dni wcześniej zadebiutował na europejskiej ziemi, schodził do szatni, jeden z kibiców gospodarzy, wisząc na płocie, coś głośno krzyczał w jego kierunku. - Nie rozumiałem ani słowa, więc tylko się uśmiechnąłem. Wtedy podpity fan napluł mi prosto w twarz. Pomyślałem: “witaj w świecie europejskiego futbolu” - wspominał Pellegrino Matarazzo początki w Niemczech na łamach “11Freunde”. By w ogóle zagrać w tym meczu, odrzucił ofertę nowojorskiego banku inwestycyjnego, który chciał go zatrudnić po studiach na Uniwersytecie Columbia. Choć wtedy droga, którą wybrał, mogła brzmieć niedorzecznie, dziś, gdy jest jedynym amerykańskim trenerem zatrudnionym w którejś z pięciu czołowych lig Europy, widać, że podążanie za pasją miało wtedy sens.

WŁOCHY ZA OCEANEM

Na wzgórzu nieopodal miasta, w którym wychowywał się dzisiejszy trener VfB Stuttgart, było widać manhattańskie drapacze chmur. Matarazzo urodził się w Wayne w stanie New Jersey jako syn włoskich imigrantów. Ojciec pochodził z Avellino na południu Włoch, matka z wioski nieopodal Salerno. Poznali się już w Stanach Zjednoczonych. A że równolegle z nimi w latach 60. do New Jersey emigrowało tysiące ich rodaków, ich dzieci, choć w obcym kraju, wychowały się we włoskiej wspólnocie. Matarazzo ma trzech braci i aż 45 kuzynostwa w pierwszej linii. Jako że matka była najmłodszą z dziesięciorga rodzeństwa, a ojciec ma troje braci i sióstr, jeśli chodzi o relacje społeczne, ich rodzina była praktycznie samowystarczalna. - Miałem oczywiście amerykańskich znajomych w szkole, ale poza nią rodzice raczej nie chcieli, byśmy wchodzili w kontakty z obcymi — opowiadał trener na oficjalnej stronie Hoffenheim. A że wakacje dość często spędzał we Włoszech, związek z tym krajem nie kończy się tylko na imieniu, nazwisku oraz paszporcie.

ZAKOCHANI W NAPOLI

Zwłaszcza że to włoska część jego duszy odpowiada za to, co dziś robi w życiu. Choć w Ameryce próbował tamtejszych sportów, zachęcany przez ojca zawsze grał w piłkę nożną, która w jego młodości była jeszcze w Stanach wyśmiewana. Zmieniło się to dopiero podczas rozgrywanego tam mundialu w 1994 roku. 17-letni wówczas Matarazzo kibicował w nim Włochom. Niedzielne poranki już lata wcześniej spędzał zresztą w towarzystwie ojca wlepiony w telewizor, oglądając mecze Napoli Diego Maradony w Serie A. - Do dziś rodzina często pyta, kiedy wreszcie zostanę trenerem Napoli — opowiadał w “11Freunde”. Sam do dwunastego roku życia grał tylko z rodziną na podwórku. Później zapisał się do klubu, a talent, który wykazał, okazał się przepustką na dobre studia. By dostać się na Uniwersytet Columbia, trzeba albo wykazać się grubym portfelem, albo ponadprzeciętnym talentem. A że wychowywał się w skromnych warunkach – ojciec był mechanikiem samochodowym, matka sekretarką w kancelarii adwokackiej – biletem na prestiżowe studia w Nowym Jorku była dla niego piłka.

IV-LIGOWY PIELGRZYM

Matarazzo wybrał matematykę stosowaną, bo w szkole średniej nigdy nie miał z matematyką problemów, a kierunek wydawał się przyszłościowy. Jednak mieszkając w trakcie studiów z oknem na Harlem i grając w lidze uniwersyteckiej, cały czas żył marzeniem o futbolu. Jeden z włoskich agentów oferował mu testy w II-ligowej Salernitanie i w III-ligowym Juve Stabia. Matarazzo był gotów natychmiast wsiąść do samolotu, jednak skończyło się tylko na obietnicach. Kiedy już kończył edukację z dobrymi ocenami i z perspektywą znalezienia zatrudnienia w nowojorskim banku inwestycyjnym, podczas amatorskiego meczu zwrócił na niego uwagę niemiecki skaut mieszkający w Stanach. Nie obiecał mu cudów, lecz wyjazd do IV-ligowego Eintrachtu Bad Kreuznach. Blisko dwumetrowy defensywny pomocnik lub stoper rzucił wszystko i ruszył do obcego kraju na drugim końcu świata, z którym nie miał żadnego związku i w którego języku nie znał nawet słowa. Ale jednak imię do czegoś zobowiązuje. Bo “pellegrino” po włosku znaczy “pielgrzym”.

FAZA ZWĄTPIENIA

Choć Matarazzo kalkulował, że będąc już na miejscu, zdoła przebić się do Bundesligi, nigdy nie wyszedł ponad poziom trzeciej ligi. Zwiedził Niemcy powiatowe – Wattenscheid czy Muenster — nauczył się języka, przystosował do kultury. Nawet gdy w Wiesbaden poznał przyszłą żonę, mającą amerykańskie korzenie. Nawet gdy już w Niemczech urodził mu się syn, wciąż miał poczucie, że nie osiągnął tego, po co przyjechał do Europy. - Podczas ostatniego sezonu w Wehen powiedziałem sobie, że albo wyrwę się wreszcie z trzeciej ligi, albo przypominam sobie zagadnienia ze studiów, odświeżam kontakty i wracam do Stanów pracować w zawodzie — mówił. Na koniec tamtych rozgrywek znów jednak zaświeciły mu się oczy. Norymberga wprawdzie zaoferowała mu jedynie grę w IV-ligowych rezerwach, ale jednocześnie wyrysowała ścieżkę edukacji trenerskiej oraz pracy w strukturach akademii. Zamiast za ocean, ruszył do Frankonii.

ŻADNEJ PRACY SIĘ NIE BAŁ

Amerykańskiego Włocha, który w wieku 32 lat dał sobie spokój z graniem w piłkę, mając na koncie ponad 230 meczów w niemieckich niższych ligach, jako trenera od początku cechowało zainteresowanie każdym aspektem tego zawodu. Zależnie od aktualnych potrzeb, odgrywał w akademii role trenera przygotowania fizycznego, rehabilitanta, trenera pracy mózgu, a nawet psychologa sportowego. Chciał się uczyć każdej dziedziny i był głodny wiedzy. Tak, jak jego złożona tożsamość stworzyła z niego osobowość o amerykańskim podejściu do życia, włoskim temperamencie i niemieckim zamiłowaniu do organizacji, tak jako trener stał się wkrótce niezwykle elastyczny. Ciągle powtarzał sobie, że jeśli poczuje, że dobił do szklanego sufitu, wyjedzie z Europy i wraca do Stanów, by wykorzystać doświadczenia. Tyle że mija już 21 lat, odkąd wyjechał do Niemiec i sufitu wciąż nie widać.

Z NAGELSMANNEM W POKOJU

Matarazzo piął się w strukturach Norymbergi od pozycji asystenta trenera rezerw, przez trenera zespołu U17 i U19. Podczas kursu trenerskiego w akademii w Hennef mieszkał w jednym pokoju z Julianem Nagelsmannem, z którym przegadali o piłce całe dnie. Gdy jego kumpel prowadził już klub w Bundeslidze, polecił kolegę z kursu do juniorskich struktur w Hoffenheim, a później wziął go ze sobą jako asystenta przy pierwszej drużynie. Nawet gdy Nagelsmann ruszył już do Lipska, Matarazzo pracował dalej, pomagając trenerowi Alfredowi Schreuderowi. Jako człowiek z drugiego szeregu imponował fachowością, ale nie pchał się na pierwszy plan i nie ujawniał się z tym, że nosi w plecaku buławę marszałkowską. Sven Mislintat, dyrektor sportowy VfB Stuttgart, niespodziewanie ją tam jednak dojrzał.

WZMOCNIONY W KRYZYSIE

Nieczęsto zdarza się, by zwalniać trenera, który po rundzie jesiennej zajmuje trzecie miejsce, tracąc do strefy premiowanej bezpośrednim awansem do Bundesligi tylko kilka bramek. Stuttgart nie jest jednak klubem jak każdy inny. Od lat miotają nim różne prądy, a do tego wielkie ambicje. Trener Tim Walter nie przegrał jednak w wyniku walki frakcji, lecz dlatego, że jego kontrowersyjny szef nie dostrzegał, by zespół zmierzał w odpowiednim kierunku. Po pół roku wyrzucił więc trenera mającego na II-ligowym rynku wyrobione nazwisko i zastąpił go nieznanym Amerykaninem o włoskim nazwisku, który nigdy wcześniej nie prowadził żadnej seniorskiej drużyny. Powiedzieć, że to ryzykowny ruch, to nic nie powiedzieć. Gdy Matarazzo w debiutanckiej rundzie wpadł w problemy, w czterech meczach zdobył jeden punkt i wypadł poza strefę awansu, Mislintat demonstracyjnie przedłużył jego kontrakt o dwa lata. Tak, by natychmiast uciszyć rozpolitykowane otoczenie klubu i ukrócić szepty krążące w takiej sytuacji po każdej szatni. Stuttgart dotoczył się do strefy awansu, jednak w stylu, który w nikim nie wywoływał euforii. Do sezonu Bundesligi Amerykanin wciąż przystępował jako wielka niewiadoma. Sam mógł jednak czuć satysfakcję, bo wreszcie dotarł tam, gdzie dwadzieścia lat wcześniej, wyjeżdżając z New Jersey do Bad Kreuznach, chciał być.

REWELACYJNY BENIAMINEK

Dziś o Matarazzo można mówić jako o jednej z trenerskich rewelacji sezonu w Niemczech. Jego system z trójką środkowych obrońców, trochę przypominający ten Nagelsmanna, znakomicie się sprawdził w elicie. W lepszym otoczeniu eksplodowały talenty kilku piłkarzy, na czele z Silasem Wamangituką, Tanguy Coulibalym czy Sasą Kalajdziciem. Stuttgart grał odważnie i ofensywnie. Wygrana w Dortmundzie 5:1 nie była jednorazowym wybrykiem, bo VfB regularnie dawało lidze powiew świeżości, a sezon zakończyło jako jedna z najczęściej dryblujących drużyn w Europie. Choć awansowało z myślą, by uniknąć trzeciego spadku w ostatnich latach, ani przez moment nie było zagrożone degradacją i do ostatniej kolejki miało szansę na powrót do europejskich pucharów. Dziewiąte miejsce, na którym ostatecznie zakończyło sezon i tak jest wynikiem znacznie lepszym, niż oczekiwano.

RÓŻNE DROGI DO EUROPY

Choć w czołowych ligach europejskich z amerykańskich trenerów pracuje aktualnie tylko on, ich obecność przestała już być czymś nietypowym. Jeszcze na początku rozgrywek w Schalke 04 zatrudniony był David Wagner, a niebawem następcą Nagelsmanna w Lipsku zostanie Jesse Marsch, robiący furorę w Salzburgu. Życiorys każdego z nich był jednak diametralnie różny. Wagner wychował się i całe życie spędził w Niemczech, z Ameryką będąc związany tylko więzami krwi. Marsch z kolei nie miał wcześniej nic wspólnego z Europą, do której trafił dopiero jako trener uznany na rynku amerykańskim. Żaden z nich nie musiał podejmować ryzyka rzucenia się w kompletnie nieznane, jakie wziął na siebie 23-letni Pellegrino Matarazzo. Czy jednak nie takie właśnie historie nazywa się amerykańskim snem?

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.