Licznik La Scalonety pokazuje 34 mecze bez porażki, a rekord Italii powoli drży, bo Argentyńczycy powinni wejść w mistrzostwa świata ze statusem niepokonanych. To tylko trzy spotkania od światowego rekordu reprezentacji, więc świętować mogą na mundialu, ale przecież cel jest znacznie ambitniejszy. Tak fantastyczna seria jest jedynie efektem klimatu, jaki wytworzył się w tej grupie. Czy to wakacje, czy urodziny, czy mecz kadry – ta sama grupa rusza do walki ramię w ramię. Najważniejszy przekaz jaki płynie ze sparingów Argentyny to, że jej piłkarze kochają Leo Messiego w równym stopniu co jego najwięksi sympatycy. Dzisiaj La Scaloneta jedzie na starym haśle: jest atmosfera, są wyniczki.
Co zgrupowanie Leo Messi, Papu Gomez, Rodrigo de Paul czy Leandro Paredes wrzucają zdjęcie, kiedy dziarskim krokiem idą zjednoczoną grupą. Stało się to małym klasykiem, jakich w kadrze Albicelestes jest pełno. Słodzą sobie w najlepsze, Leo Messiego przestali nazywać „pchłą”, bo teraz stał się „łasicą”, ale czuć, że wszelkie opowieści o rodzinie w reprezentacji nie są na pokaz. Kiedy Angel Di Maria organizuje urodziny, ze wszystkich stron świata zjeżdża się 20 kadrowiczów. Zero kurtuazji, to po prostu bliscy znajomi. Kiedy ruszają na zgrupowanie, koniecznie jednym czarterem. Kiedy przychodzi czas wakacji, trzeba je zaplanować wspólnie razem z rodzinami. To z perspektywy obserwatora banały, które później wychodzą na boisku.
Jeśli coś pcha kadrę Lionela Scaloniego do przodu, to nie same indywidualne umiejętności i szeroka kadra, ale właśnie atmosfera. Nie ma co wyciągać wniosków ze sparingów z Hondurasem (3:0) czy Jamajką, bo to bardziej szlak, aby utrzymać aktualną dynamikę. Na wnioski pracowali w poprzednich latach, kiedy wykręcali średnią 34 meczów bez porażki. Niby tylko w Ameryce Południowej, ale przecież mistrzów Europy też rozgromili z wyraźnym podkreśleniem, kto jest lepszy. Z takich egzotycznych sparingów można natomiast wyczytać nieco inną opowieść.
Można się zachwycać dryblingami czy lobami Leo Messiego, który jest absolutnym liderem i numerem jeden tej reprezentacji, ale kiedy oglądasz mecze Argentyny, po prostu widzisz jedność. Tutaj namacalnie czuć hasło, że jeden skoczyłby za drugim w ogień. Ktoś tylko dotknie Leo Messiego, zaraz jest przy nim cała banda. Leandro Paredes i Lautaro Martinez tylko na to czekają. Rodrigo de Paul nawet po ostatnim gwizdku chodził za kapitanem i odciągał Hondurańczyków, aby dali mi spokój. Atak na nogi Messiego to zaproszenie do potyczki całej kadry Argentyny. Jakby rzeczywiście chodziło o świętość.
Rzadko kiedy widzimy aż taką zgodność wewnątrz jednej drużyny. Argentyńscy dziennikarze dyskutują o powołaniu na mundial dla nowych twarzy, bo kapitalnie w dynamikę reprezentacji weszli Thiago Almada czy Enzo Fernandez, ich talent jest niepodważalny, ale nikogo z tej wypracowanej grupy już nie wyrzucą. Choćby ktoś ze znanych twarzy stał się rezerwowym w klubie, pojedzie na mistrzostwa w rolia atmosfericia. W Argentynie mówią na takich „chłopak od rozpalania grilla i przerzucania mięsa”, bo przecież asado to nieodłączny element wielkich turniejów.
Nie chodzi o to, że grają kumple Messiego, ale grupa, która poznała się na wylot i śmiało nazywa się przyjaciółmi. Jak w każdej kadrze dochodzi do najróżniejszych tarć – sekcja pudelkowa dyskutuje o tym, że trzech graczy z kadry ostatnio przechodzi przeboje w relacjach albo jest świeżo po rozstaniach. Argentyńskie telenowele nie znoszą nudy, potrzebują paliwa, lecz później przychodzi boisko, a selekcjoner Scaloni wręcz cierpi na ból głowy. On już dzisiaj ma gotową jedenastkę i najchętniej poprosiłby o rozegranie tych mistrzostw świata jak najwcześniej, bo jest na tyle dobrze, że może się jedynie coś popsuć. Wrześniowe zgrupowanie to dla nich kolejny miesiąc miodowy.
Laboratorium La Scalonety z Aimarem, Samuelem czy Ayalą wiele nowego już nie wymyśli. Wiadomo, że strzelać będzie Lautaro Martinez, kreować Papu, Lo Celso i Di Maria, czyścić De Paul do spółki z Paredesem, a Otamendi z Cutim Romero będą ostatnią ostoją, gdyby coś nie zadziałało z przodu. W centrum tego świata Leo Messi – wreszcie kochany, wreszcie szczęśliwy, a w kadrze czujący się jeszcze wygodniej niż w Paryżu, gdzie przecież co trzy dni rozkręca konkretną la zabawę. Czasem nie trzeba słów, aby widzieć, że wszystko się klei. „Mam w sobie taki sam entuzjazm i niepokój jak wszyscy kibice, bo nie moge się już doczekać tego turnieju” – mówił kapitan reprezentacji.
Dzisiaj przez głowę Argentyńczyków nie przechodzi nic innego, niż gigantyczny sukces w Katarze. Tam entuzjazm jest prawie zawsze, niepoprawne nadzieje odżywają bez względu na okoliczności, ale tym razem nikt nie zabierze im tych logicznych argumentów. La Scaloneta porwała serca narodu, a piłkarze sprawiają wrażenie, jakby najlepiej się tym bawili. Scalony jakby wyjawił magiczną receptę na wykorzystanie talentu Messiego: „To proste i zarazem trudne. Czym bardziej on się bawi i cieszy, tym bardziej zyskuje cała drużyna”.
Nasi grupowi rywale na mundialu mogli być zbudowani, widząc z jakim zaangażowaniem występują wszyscy w sparingu. Wystarczyło dotknąć jednego, a doskakiwała cała reszta. Podchodzą tam do tej sprawy wręcz honorowo. Już kiedyś Vicente del Bosque opowiadał, że zdrowa, kumpelska szatnia waży więcej niż tysiąc godzin taktyki i wspólnych treningów. Lionel Scaloni wsłuchał się w te słowa i zbudował najzdrowszą ludzką grupę od lat. Argentyna pojedzie do Kataru z szerokim uśmiechem, wielkimi oczekiwaniami i cichym przeświadczeniem, że to cudowna okazja na złoto. Latami ten naród oglądał masowe rozczarowania i smutek ich najlepszego piłkarza, więc ból będzie okropny, jeśli ten scenariusz będzie miał identyczny finisz. Póki co cała Argentyna krzyczy: dawajcie ten mundial, bo trwa miesiąc miodowy i lepiej już nie będzie. Po prostu niech ten czas trwa jak najdłużej. Najlepiej do finału.
Komentarze 0