Całą karierę mierzył się z niesprawiedliwymi porównaniami, kult boskiego Diego stał się punktem odniesienia, Argentyńczycy oceniali go boleśnie właśnie przez mit Maradony. Po raz pierwszy Leo Messi przyjeżdża na jego ziemię. Na Stadio San Paolo do Neapolu, gdzie El Pelusa przeżywał największe chwile blasku i upadki.
Argentyna i Neapol mają pewien punkt wspólny. Starsze pokolenia kochają swoich idoli do rozmiarów sakralnych. W Villa Fiorito na przedmieściach Buenos Aires i San Giovanni a Teduccio u podnóży Wezuwiusza ściany mieszkań wyglądają tak samo: wisi na nich Jezus Chrystus umęczony na krzyżu, kilka obrazków świętych, zazwyczaj wizerunek papieża Franciszka, a w doniosłym miejscu także Diego Maradona w błękitnych barwach.
Nie ma już znaczenia, co się z nim stało później ani na jaki wybryk jeszcze by sobie pozwolił. Przemiana w schorowanego, nieświadomego misia z Krupówek nie zburzy tego pomnika. Przynajmniej nie w Neapolu przyzwyczajonym do życia legendami. Nikt tak jak on nie nauczył ich wierzyć i walczyć z niesprawiedliwością. Pokazał, że nie muszą czuć się gorsi od bogatej północy ani akceptować narzuconej hierarchii. Przyszedł jako przedstawiciel nizin, zabierając ich na szczyt. Diego zwrócił uwagę na miejsce biedniejsze, brudniejsze, traktowane proletariacko, prześmiewczo nazywane Afryką Italii. W 1987 i 1990 roku pokazał, że Neapol może być najważniejszym punktem na mapie Włoch, mimo że wcześniej kibice nie znali smaku mistrzostwa i już nigdy później go nie doznali.
Neapol to dziś ołtarzyk Maradony, w czym utwierdzają jego liczne kapliczki, ale trzeba pamiętać, że Diego przechodził tam najróżniejsze stany. Witał się z bramami nieba, by później spadać do piekła. Murale z jego podobizną nadają duszy miastu, w którym przecież przybrał na sile jego związek z narkotykami i niewiernością. Stał się marionetką w rękach Camorry, nie potrafił ani nie mógł odmawiać, popadł w nałogi i niszczył rodzinę. Ukochane miasto go wsiąknęło i wypluło. Popularność zaczęła go przytłaczać, choć początkowo jeszcze potrafił się nią bawić. Życie stało się filmem, skoro ciągle podążała za nim ekipa kamerzystów. Dokumentowała każdy moment życia, co można zobaczyć w niepowtarzalnym dokumencie „Diego” reżyserowanym przez Asifa Kapadię. Wchodzimy do jego prawdziwego świata: na imprezy, salę porodową czy rodzinne święta Bożego Narodzenia. W końcu miał być postacią rodem z Hollywood.
SKRAJNE EMOCJE
On i miasto mieli na siebie destrukcyjny wpływ. To tam w marcu 1991 roku Maradona upadł po raz pierwszy. W stolicy Kampanii spotkał się z 15-miesięcznym zawieszeniem po kontroli antydopingowej. Kokaina, którą podawano mu na tacy, nie miała pomagać w grze, ale dawać przyjemność. Pomóc przetrwać. Z Neapolu chciał wyjechać już rok wcześniej, bo macki półświatka złapały go zbyt mocno.
Skala szaleństwa na jego punkcie urosła do niebotycznych rozmiarów. To przecież kosmyk włosów Argentyńczyka był czczony w jednym z barów jak relikwia, a gdy Diego miał wystąpić w programie na żywo telewizji RAI, w centrum Neapolu utworzono strefę wspólnego oglądania, jakby przynajmniej ich ulubieńcy grali o jakieś trofeum. Kiedy doszło do półfinału mundialu na Stadio San Paolo w 1990 roku, część neapolitańczyków wspierała Maradonę, a nie Italię. Część miała go w sercu, reszcie oczywiście podpadł. „Nie podoba mi się, że nagle wszyscy proszą mieszkańców Neapolu o bycie Włochami i wspieranie reprezentacji. Zawsze byli marginalizowali przez resztą kraju. Miasto było traktowane rasistowsko” – tłumaczył. A w swoim dopingowym zawieszeniu widział spisek za to, że pozbawił Włochów finału w mistrzostwach świata we własnym kraju.
To miasto ze skłonnościami do mitów i zabobonów. Diego wisi nad warzywniakami, czuwa nad sklepami rybnymi, przynosi opatrzność interesom, mimo że po latach sam został skazany na powrót do Neapolu na salę sądową w związku nieprawidłowościami podatkowymi. Tak jak ludzie uwierzyli w cud przemiany krwi świętego Januarego, tak przyjęli na stałe boskość Maradony. Witanego przez 70 tysięcy kibiców, prowadzącego do największych sukcesów w historii, później oburzonego wygwizdaniem swojego hymnu podczas mundialu, a także niejako uwięzionego w tym mieście. Diego został zduszony przez intensywność Neapolu i przede wszystkim swoje słabości.
To jego miasto, ale nie wraca do niego jak do siebie. W ogóle rzadko wraca. Nie mógł odżałować, że w 2013 roku ciągnęły go tam nie sentymenty, a oskarżenia i problemy z prawem. Gdy pojawił się pod Wezuwiuszem trzy lata temu, trudno już było kryć wzruszenie. Miłość neapolitańczyków nadal go rozczula. Dzieciaki nigdy nie widziały go w akcji, ale namiętnie słuchały opowieści. Kiedyś jako jeden z nielicznych wysyłał całusy do Scampii, dlatego ramiona mieszkańców zawsze będą dla niego otwarte. Ponad trzydzieści lat później został powitany, jakby znów miał dać Neapolowi wielkość.
SPADKOBIERCA
Leo Messi strzelał już w tylu zakątkach Europy, ale w Neapolu jeszcze nie był. W ramach 1/8 finału Ligi Mistrzów, rywalizacji z Arkadiuszem Milikiem i Piotrem Zielińskim, przyjdzie mu zagrać na ziemi Maradony po raz pierwszy. Tych porównań nie mógł się wyzbyć od najmłodszych lat: lewonożny mikrus, dziesiątka, Argentyńczyk. Był skazany na ten mit. I jeszcze to trafienie z Getafe, przecież jakby wycięte z meksykańskiego Estadio Azteca. Spadkobierca neapolitańczyka urodzonego w Argentynie.
– Przyjeżdża do nas najlepszy piłkarz świata. Messiego zdecydowanie za takiego trzeba uznać, ale nie można go porównywać z Maradoną... jestem neapolitańczykiem, wychowanym tutaj, wychowanym na Diego. Dla nas wszystkich on jest uświęcony – tłumaczył napastnik Napoli Lorenzo Insigne.
I on nadal żyje pod Wezuwiuszem. W domach, na straganach, na transparentach. Mimo piłkarskiej wielkości, zawsze byli z Messim przeciwieństwami – Diego potrzebował tej otoczki szaleństwa, Leo krył się przed światem zewnętrznym i wybierał ucieczkę od emocji. Przyjazd do Kampanii musi być dla niego pewnym przeżyciem. Może nie ślęczał przed telewizorem z racji wieku, wyczekując wieści o mistrzostwie, ale doskonale poznał w najmłodszych latach narodową więź z Neapolem.
– Występ w tak wyjątkowym miejscu, gdzie Maradona dokonał tylu magicznych rzeczy, sprawi że będzie jeszcze bardziej zmotywowany, dostanie dodatkowej inspiracji. Będzie chciał pokazać Neapolowi, co znaczy Messi – uważa Gianfranco Zola dzielący szatnię z Diego.
Relacje między dwoma bohaterami Argentyny to historia przeplatana miłością i nienawiścią. Leo był podekscytowany, gdy go poznawał, ale rozczarowany kiedy poznał dostatecznie. Przygoda w drużynie narodowej raczej ich podzieliła, choć zaczynała się od wielkiej ekscytacji. Maradony zabrakło na jego ślubie, w międzyczasie na dystans zdołał kilkukrotnie zdenerwować piłkarza Barcelony. Głównie swoją dwubiegunowością, pleceniem co ślina na język przyniesie, jednym razem wychwalał go jak przyjaciela, innym popierał Cristiano Ronaldo, uderzał w niego, posyłał ciosy o braku osobowości. Wydaje się, że po czasie ich kontakty można określić jako mocno zdystansowane.
NEAPOL SZYKUJE KLATKĘ
Trener neapolitańczyków Gennaro Gattuso wsłuchał się w wieloletnie porady Jose Mourinho, że jedynym sposobem na zatrzymanie Leo Messiego jest zamknięcie go w klatce. Przygotowanie takich wariantów taktycznych, by stłamsić potencjał Argentyńczyka, który przez pierwsze kilkanaście minut obserwuje wydarzenia boiskowe i szuka słabych punktów przeciwnika. „Mamy swoje pomysły” – rzucił enigmatycznie na sali konferencyjnej. Włoscy dziennikarze zdradzają jednak plan, by zaktywizować kilku zawodników w strefach, w których Messi sprawia największe zagrożenie. Używają następującego zwrotu – trzeba go oswoić. I potraktować ze specjalną uwagą.
Przyjazd Argentyńczyka do Neapolu wywołuje wielkie poruszenie. Takiego symbolicznego meczu jeszcze nie było. Wszyscy z ekscytacją wpatrywali się w jego pierwsze kroki na Stadio San Paolo. W takich momentach rodzą się pytania, czy będzie czuł się swobodnie jak wszędzie, czy klimat Neapolu go stłamsi. I natychmiast przypominają się słowa Jorge Valdano: „Diego stawał się Maradoną tylko w niektóre dni, Messi jest Maradoną codziennie”.