Na kursie trenerskim usłyszał, że nie ma szans, by dotrzeć do Ekstraklasy. Drabinki koordynacyjne na treningi szyła mu teściowa. Trener Korony Kielce opowiada o dziewiętnastu latach wspinaczki do najwyższej ligi.
W Ekstraklasie jest pan nową postacią, ale w niższych ligach jest pan znany jako specjalista od spraw beznadziejnych. Ma pan ranking najtrudniejszych wyzwań, których się pan podjął?
Mirosław SMYŁA: - Gdybym go stworzył, na pierwszym miejscu na pewno byłyby Wigry Suwałki. W niedzielę, gdy byłem w lesie na spacerze, odebrałem telefon od Marka Jóźwiaka. Powiedział, że mam dwie godziny na odpowiedź, czy dzień później przyjadę do Suwałk. Spojrzałem w tabelę. Trzy punkty straty do bezpiecznego miejsca. Siedem meczów do końca. Sześć z nich z pierwszą siódemką ligi. Większość na wyjeździe. Zespół w rozsypce. Ktoś powie, że chyba jestem szalony, że się podjąłem. Ale co ja miałem do stracenia? Pojechałem. Wszystko rozstrzygnęło się w siódmej minucie doliczonego czasu gry ostatniej kolejki sezonu, w meczu, w którym nie braliśmy udziału. Po golu bramkarza. To było niewyobrażalne.
Byłby pan w Ekstraklasie, gdyby nie Andrzej Witan?
Możliwe, że nie. Szczęście jest składową wszystkiego, co się dzieje w życiu. Są lata chude i tłuste. 2019 rok był dla mnie tłustym. Przed ostatnim meczem z Rakowem przeprosiłem piłkarzy Wigier, że miesiąc wcześniej wierzyłem ludziom, którzy mówili o nich, że to zmanierowani młodzi zawodnicy, myślący tylko, jak podpisać kontrakt gdzie indziej. To nieprawda. To była grupa ludzi, którzy potrafili się zmobilizować, ryzykować zdrowiem, gdy nie było żadnej pewności, że się uda. Zakończyłem stwierdzeniem, że po tym meczu będziemy zupełnie innymi ludźmi i będziemy go pamiętać do końca życia. Prezes Wigier wrzucił na koniec roku filmik z restauracji, którą prowadzi. Widać nim pełno ludzi, którzy oglądają na potężnych ekranach dwa mecze – nasz w Częstochowie i Bytovii w Katowicach. Miałem pretensje do sędziego, że nie podyktował dla nas ewidentnego rzutu karnego. Zmarnowaliśmy dwie stuprocentowe sytuacje. Mogliśmy prowadzić 3:0. Ale czy wtedy Witan poszedłby na rzut rożny w ostatniej minucie? Gdy strzelił gola, ludzie wskakiwali na stoły. Rozwalili prezesowi pół knajpy i jeszcze był z tego dumny. Ktoś napisał, że to było największe przeżycie kibiców w historii istnienia tego klubu. Takie rzeczy cieszą. Coś po człowieku zostanie.
Wigry to była trudność sportowa. Na Śląsku zmagał się pan jednak często także z organizacyjnymi.
To mi pomogło, by wejść do Ekstraklasy. Skoro już człowiek przeżył gorsze, poradzi sobie tam, gdzie jest lepsze. Z wiekiem pewne rzeczy się zmieniają. Dziś nie jestem głównodowodzącym w trakcie treningu, bo mam trenerów, którzy obrabiają swoje działki. Gdy pracowałem w Orle Babienica/Psary, osobiście wchodziłem na słup i obracałem lampy. Teściowa szyła mi drabinki koordynacyjne z tasiemek, które sam kupowałem w pasmanterii, by trening był atrakcyjny. Pod tym względem można powiedzieć, że dużo trudniej pracowało się w Psarach niż w Kielcach.

Pracował pan kiedyś w klubie, w którym niczego nie brakowało?
Wskazałbym Zagłębie Sosnowiec. Gdyby nie to, że brakowało tam wsparcia kibiców. Niestety, my Ślązacy mamy tak, że w miejscu o nazwie Zagłębie Sosnowiec musimy wszystko wygrywać. Tam powiedzonko: Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz jest wyrysowane krwią na ścianach budynku klubowego. Nie ma tam słowa pokora. To jest Zagłębie Sosnowiec, trzeba wygrywać. A jeśli jesteś Ślązakiem, tym bardziej. Gdy grałem tam z Rozwojem Katowice przeciwko Zagłębiu, które prowadził śp. Jerzy Wyrobek, wygraliśmy. Tak zacna postać, która wcześniej utrzymała ten klub w II lidze, została potraktowana z trybun tak, że płakała. Przytuliłem go. Zastanawiałem się wtedy, jak można tak potraktować człowieka. Trzy lata minęły i potraktowano mnie tak samo. Nie zapomnę tego. Tamto przeżycie było okrutne.
Treningi z młodzieżą zaczął pan prowadzić jako 22-latek w Polonii Bytom. A kiedy doszedł pan do momentu, że mógł się skupić tylko na trenowaniu, nie łącząc tego z pracą w szkole?
Dopóki pracowałem na Śląsku, musiałem łączyć jedno z drugim, bo inaczej nie dałbym rady. Prawie wszędzie i tak musiałem zresztą po czasie odzyskiwać pieniądze. Nawet, gdy prowadziłem Zagłębie Sosnowiec, wciąż miałem jeszcze godziny w szkole. Dopiero w Odrze Opole zacząłem być trenerem pełną gębą. To nie jest dobre. Gdy trener robi za dużo rzeczy, prędzej czy później coś mu się wykolei. Głowa zaczyna być mniej chłonna. Człowiek nie jest już w stanie zaszczepić tych samych emocji. My, trenerzy, nie wiemy, czy za chwilę nie zniszczymy jakiegoś talentu, bo akurat nie mieliśmy czasu się przygotować, gdyż pojechaliśmy prowadzić zespół z okręgówki, by dorobić tysiąc złotych. Znam problemy, ale nie można wyjść na trening i odbębnić pańszczyzny. W życiu trzeba zainwestować. Zaczynałem od samego dna i się udało.
Pierwszy raz spotkałem pana, gdy prowadził II-ligowy GKS Tychy. Stwierdziłem, że jeśli kiedyś dotrze pan do ligi transmitowanej przez telewizję, będzie pan rozchwytywany. Z medialną otoczką Ekstraklasy chyba nie ma pan problemu?
Wiem, że ani media, ani życie, nie lubią ludzi bez koloru. Nie chcę być liderem „Łapu-Capu“, ale nie będziemy mieć trzeciego życia, trzeba się cieszyć każdą chwilą. Ludzie chcą rozrywki, a my jesteśmy od tego, by ją im dać. Jesteśmy aktorami. Wpływ na moje wypowiedzi ma też to, że uwielbiam kabarety. Bardzo podoba mi się umiejętność ujęcia wielu rzeczy w formie krótkich żartów. Najgorsze, że czasem trzeba je tłumaczyć, bo nie wszyscy znają kabarety, z których czerpię. Staram się nie przesadzać w żadną ze stron. Poza tym, kontakty z mediami to też element taktyki. Najlepsi potrafią po meczu wpływać na zespół już na konferencji prasowej. Gdybym po porażce publicznie się poddał, a zawodnicy by to widzieli, jak miałbym potem wejść do szatni i mówić: panowie, damy radę! Pomyśleliby, że jestem śmieszny. Koledzy czasem współczują mi briefingów, na których ciągle muszę odpowiadać na te same pytania i nie mogę nic powiedzieć, ale mimo wszystko staram się być w tym atrakcyjny, by ktoś chciał tego słuchać. To w pewnym sensie także reklama klubu.

W trakcie tej wędrówki w górę stracił pan wiarę, że kiedyś dojdzie do najwyższej ligi?
- Jeden z trenerów dwanaście lat temu na kursie UEFA A spytał mnie: Gdzie ty chcesz być trenerem? W Ekstraklasie?! Nie masz szans! Zmotywowało mnie to. Faktem jest, że każdy kolejny rok bez przełomu, jakieś niepowodzenia, spadek z Rozwojem z I ligi sprawiał, że się to ode mnie oddalało. Ludzie doceniali jednak pracę. Planowanie w tym zawodzie nie ma sensu. Zawsze jestem gotowy, by spakować się w sto osiemdziesiąt sekund i jechać do domu. Jest powiedzonko, że prawdziwym trenerem zostaje się, gdy jest się trzy razy zwolnionym. Ja już jestem prawdziwym trenerem. Trzeba to traktować jako normalność, a nie obrażać się. Czasem trzeba było iść wyżej, czasem niżej, ale jednak pokonywałem jakieś schodki. Pracowałem na wszystkich poziomach. Od trampkarza do seniora i od okręgówki do Ekstraklasy. Robiłem awanse z okręgówki do IV ligi, z IV do III, z III do II. Z drugiej do pierwszej nie, bo zabrano mi Zagłębie Sosnowiec w trakcie sezonu. Z I ligi do Ekstraklasy robiłem jako asystent Dariusza Fornalaka w Polonii Bytom. Czasem mi się zarzucało, że nie promuję się bardziej. Uznawałem jednak, że to ma przyjść samo. I jakoś idzie. Gdy zrobiono mi zdjęcie do kalendarza Korony, miałem tyle bruzd, że wyglądałem jak uczestnik castingu do filmu Trzystu. Stwierdziłem: Boże, szmat czasu minął. Jestem więc świeżą, pięćdziesięcioletnią twarzą w Ekstraklasie. Zajęło to dziewiętnaście lat, odkąd zacząłem pracować z seniorami. Ale jestem.
Jest pan chyba jednym z nielicznych, który ofertę z Korony potraktował jako życiową szansę?
Nawet po utrzymaniu w Wigrach nie liczyłem na Ekstraklasę, bo trenerów jest od groma. Pierwszą ofertę miałem z III-ligowego Ruchu Chorzów. Byłem długo przekonywany, ale nie czułem się na siłach. Mówiłem, że nie będę dla nich dobry. Ja już przerabiałem budowanie od zera w Psarach czy w Rozwoju. Stwierdziłem, że mogę się nie nadawać, by dać sto dwadzieścia procent, a w takich okolicznościach tyle trzeba dać. Wiedziałem, że pracę może mi zaproponować tylko klub, który ma coś rozsypane i trzeba to poukładać. W Koronie byłem jednym z kandydatów. Gdy prezes pytał, dlaczego tak późno wysłałem mu CV, o które prosił, stwierdziłem, że musiałem je uzupełnić, bo nie stosuję takiego sposobu prezentacji nazwiska.

Sytuacja także jest jednak trudna.
Tak, ale chyba tylko trener zrozumie, jakie to piękne uczucie wyjść na równe boisko, mieć zorganizowane zajęcia filmowane przez dron, później móc je analizować, wiedzieć, na podstawie nowoczesnych systemów, jak biegali poszczególni piłkarze. Jest tu wszystko, co niezbędne, by pracować. Z prezesem czasem mamy spięcia, ale to przynosi efekt. Musi być polemika. Nie ma nic gorszego niż przytakiwanie. Jeśli się głaszczemy, prędzej czy później skończy się to źle. Na Śląsku nauczyłem się, że nawet gdy się nie przelewa, musi być niesamowita pasja do piłki. Były różne momenty, ale nigdy nie brakowało radości z treningów oraz przebywania ze sobą. Tutaj też nie może tego zabraknąć. Nawet po porażce w Ekstraklasie, gdy przejdę przez Szkołę Mistrzostwa Sportowego w Radzionkowie, w której powstaniu przed kilkoma laty uczestniczyłem i przybiję sto pięćdziesiąt piątek z zadowolonymi dziećmi, to lepsze niż trening regeneracyjny. Jeden spacer po korytarzu i już jestem zmotywowany do dalszej pracy.
Wygląda na to, że ciężar zadania, jakie czeka was wiosną, chyba pana nie przeraża?
Jestem z górniczej rodziny. Ojciec jest emerytowanym nadsztygarem. Całe życie przepracował na kopalni. Miał powiedzonko: jeśli na dziesięciu, sześciu jest za tobą, to już wygrałeś. To ułatwia podejście do zarządzania ludźmi. To, co robimy, ma przełożenie na społeczeństwo. Dla Kielc Korona to coś świętego. Trzeba mocno dbać, by nie rozczarować tych wszystkich ludzi, bo oni zawsze liczą na coś więcej. Dlatego wszyscy jesteśmy gotowi.
Rozmawiał Michał Trela
