Wiele wskazuje na to, że czeka nas najciekawszy sezon od lat. Ci, którzy nastawiają się na prawdziwą walkę o mistrzostwo, wreszcie mogą się cieszyć. Wygląda bowiem na to, że w tym roku w Premier League pojęcie faworyta do tytułu nie istnieje, a dużą rolę odgrywają czynniki losowe.
Liga angielska reklamuje się często tym, że w niej każdy może wygrać z każdym. Ostatnie lata tego stereotypu jednak nie potwierdzały. Wygrywali zazwyczaj ci, którzy mieli wygrywać, a o tytuł też walczyły zespoły typowane do tego przed startem rozgrywek. Obecny sezon może jednak przynieść zmianę. Już sam jego początek pokazuje, że będzie bardzo ciekawie.
Sezon 2020/21 jest już nietypowy z uwagi na dużą liczbę goli czy - do pewnego momentu - rekordowe tempo przyznawania rzutów karnych. Takim czyni go jednak również sytuacji w tabeli. Po siedmiu kolejkach liderem będzie Liverpool, jednak wystarczy mu do tego zaledwie 16 punktów - najmniej na tym etapie od roku 2015. Dzieje się tak, mimo że The Reds... stracili najwięcej goli, przynajmniej do czasu, aż "przebić" ich pod tym względem spróbują Fulham lub West Bromwich Albion.
Liverpool nie przekonuje. W sobotę pokonał West Ham (2:1) bez polotu, z lekkim szczęściem i po akcji bramkowej dwóch rezerwowych. Ponadto ma problemy w defensywie po tym, jak więzadła zerwał Virgil van Dijk i urazu doznał Fabinho. Na tę chwilę jest pierwszy, ale gdyby ustawiać drużyny według tego, jak prezentują się w rzeczywistości i jak radzą sobie z rywalami danej klasy - co zresztą staram się robić co tydzień w Rankingu Sił - mało kto byłby skłonny stwierdzić, że na ten moment Liverpool to najlepszy zespół w Anglii. Ale i sam wybór kogoś takiego jest bardzo trudny.
MASZYNA LOSUJĄCA
Po siedmiu kolejkach widać, że w tym sezonie dużą rolę odgrywał będzie w Premier League czynnik losowy. Na razie większość ekip zalicza lepsze lub gorsze cykle i brakuje wyraźnego faworyta. Imponujący start rozgrywek zaliczały chociażby Everton i Aston Villa, jednak obie przegrały swoje dwa ostatnie mecze i ekscytacja ich grą spadła. Jasne - u pierwszych to efekt kontuzji Jamesa Rodrigueza i braku etatowych bocznych obrońców - jednak głosy o tym, że The Toffees to kandydat do tytułu ucichły.
Aktualnie najlepsze serie notują Tottenham (sześć meczów z rzędu bez porażki) oraz Chelsea i Southampton (po pięć takich spotkań). W bardzo dobrej formie był też chwilę temu West Ham. Ugrał osiem punktów na Wolverhampton, Leicester, Tottenhamie i Manchesterze City, ale w miniony weekend przegrał z Liverpoolem. Te osiem oczek to jednak cały dorobek piłkarzy Davida Moyesa, dlatego w tabeli są dopiero na 14. miejscu. Wspomniane Wilki za to od tamtej porażki 0:4 z Młotami nie przegrały czterech z rzędu meczów, zachowując trzy czyste konta. Dzięki temu są punkt za wiceliderem. Ci sami Wolves męczyli się za to z Newcastle, które dopiero co ograło Everton, a wcześniej West Ham, za to np. przegrało 0:3 z Brightonem.
Krótko mówiąc liga jest z kolejki na kolejkę bardzo nieprzewidywalna. Frazes, którym szczyci się Premier League, dopiero teraz faktycznie okazuje się prawdziwy.

MAŁE RÓŻNICE, SŁABOŚĆ WIELKICH
To, na jak dziwny zapowiada się ten sezon, pokazuje tabela. O najsłabszym od pięciu lat liderze już wiemy, a co poza tym? Od 1967 roku nie zdarzyło się, by na tak wczesnym etapie sezonu nie były niepokonanej drużyny. Ostatnie twierdze padły w szóstej kolejce - najszybciej właśnie od tamtego momentu. Dystans od pierwszego Liverpoolu do trzynastego Crystal Palace to tylko sześć punktów. Tyle samo dzieli piętnasty Manchester United od pozycji na podium, a przecież Czerwone Diabły rozegrały o jeden mecz mniej. Po sześciu kolejkach mieliśmy też najmniejszą różnicę punktową między pierwszą a ostatnią drużyną w tabeli w całej historii Premier League.
To efekt słabego startu największych sił ligi. Niedawno portal "The Athletic" policzył, że drużyny Big Six notują na tym etapie najniższą średnią punktów na mecz od sześciu lat. W ostatnich kilku sezonach to pojęcie można było stosować na zmianę z Top Six, bo wielka szóstka i pierwsza szóstka w tabeli się pokrywały - zmieniała się co najwyżej kolejność. Na ten moment jednak na pierwszych sześciu miejscach reprezentują ją tylko Liverpool i wicelider Tottenham. Jest też Chelsea, choć ona ma 12 punktów i straci to miejsce niezależnie od tego, jaki wynik padnie w kończącym kolejkę spotkaniu Leicester City z Leeds United.
POWTÓRKA Z SENSACJI?
Ostatnim sezonem, który tak się zapowiadał, był już wspominany 2015/16. To wtedy po historyczne mistrzostwo Anglii sięgnęli piłkarze Leicester City. Aby tak się wówczas stało, musiało się złożyć razem kilka czynników. Lisy grały wtedy futbol swojego życia. N'Golo Kante, Riyad Mahrez i Jamie Vardy witali się z wielkim futbolem, ale i ludzie, którzy ani wcześniej, ani później nie zrobili kariery - Robert Huth, Wes Morgan czy Danny Drinkwater - prezentowali się znakomicie. Pomogły jednak także czynniki zewnętrzne.
Jak zwracał uwagę Michael Cox w książce "The Mixer", właściwie każda drużyna z Big Six przechodziła wtedy jakieś problemy. Chelsea po zdobyciu mistrzostwa implodowała, zwolniony został Jose Mourinho i Guus Hiddink tylko zadbał o to, by The Blues wyszli z twarzą. Liverpool w październiku zwalniał Brendana Rodgersa i zatrudniał Jürgena Kloppa, który zaczynał przebudowę, a nacisk na dobre wyniki położył w pucharach. Manchester United - ówczesny lider po siedmiu kolejkach - grał nierówno pod wodzą Louisa van Gaala. Manchester City był z kolei u schyłku okresu Manuela Pellegriniego, skład się starzał i zbliżała się rewolucja Pepa Guardioli.
Najpoważniejszymi rywalami Lisów okazały się wtedy dwa kluby z północnego Londynu. Arsenal grał nieźle, mimo że był typowym dla końcówki kadencji Arsene'a Wengera niestabilnym zespołem. Dość powiedzieć, że 71 punktów, jakie wtedy wystarczyły mu do drugiej pozycji, były dorobkiem słabszym niż zdobycze z trzech wcześniejszych oraz następnego sezonu, kiedy plasował się na miejscach 3., 4. lub 5. Tottenham z kolei dopiero się wtedy rozkręcał. Z perspektywy czasu tamten sezon okazał się najlepszą szansą na tytuł pod wodzą Mauricio Pochettino, choć szczyt formy i rozwoju Spurs Argentyńczyka następował dopiero w kolejnych latach. Tottenham 2017/18 wsadzony do ligi w rozgrywkach 2015/16 skończyłby z tytułem.
Lisom pomogły też średniaki z ambicjami. Na miejscach pucharowych finiszowały wtedy Southampton i West Ham, które w tamtych rozgrywkach dość często zabierały punkty Wielkiej Szóstce. W górnej połowie tabeli skończyło też Stoke City, więc silni mieli się gdzie potykać. Leicester City zresztą też wtedy nie ruszyły z kopyta. Na takim etapie sezonu, jak obecnie, czyli po siedmiu meczach, zajmowało ósme miejsce ze stratą czterech punktów do pierwszego. W mistrzostwo zaczęto wierzyć na przełomie grudnia i stycznia, a może nawet dopiero na początku lutego po imponującej wyjazdowej wygranej 3:1 z Manchesterem City.
ZMIANY W BIG SIX
Lekcje z tamtego sezonu i krajobraz w obecnym sugerują, że możemy być świadkami powtórki. Być może tytułu nie wygra czternasta drużyna minionych rozgrywek, bo tą było Crystal Palace, niemniej mistrzostwo może zdobyć ktoś, kogo przed sezonem byśmy o to nie podejrzewali.
Znów można bowiem mówić o kłopotach głównych sił. Liverpool wprawdzie prowadzi, ale strata Van Dijka będzie go z pewnością kosztowała stracone punkty w niejednym meczu. Manchester City sprawia wrażenie klubu, w którym kończy się pewien cykl, ma kłopoty z urazami i grą w obronie, a przy okazji w tym sezonie zupełnie nie straszy w ofensywie. Nie pomaga też fakt, że nie wiadomo wciąż, czy Guardiola zostanie na dłużej.
Spośród drużyn Wielkiej Szóstki w przebudowie jest też Arsenal, bardzo nierówno gra Manchester United, a Chelsea dopiero wskakuje na odpowiednie tory po ogromnym ruchu transferowym w tym oknie. Grupa faworytów, a przede wszystkim Liverpool i City, opuściła więc lekko gardę. Pytanie, kto to wykorzysta.

W Big Six dobrze wygląda Tottenham. Zespół Jose Mourinho nie przekonał w dwóch ostatnich kolejkach, jednak gra równo i ma najgorętszy duet lig, Harry'ego Kane'a i Heung-min Sona. Są też konkretne wzmocnienia. Wrócił głodny Gareth Bale, Spurs poprawili boki obrony oraz środek pola i nagle z drużyny, która miała się za kadencji Portugalczyka cofać w rozwoju, zaczynają rosnąć w siłę. Problemem będzie godzenie gry w Premier League z Ligą Europy, choć to wyzwanie dla każdego, kto występuje w pucharach, ale jeśli londyńczyków ominą kontuzje, to będą mocnym graczem.
WIELU CHĘTNYCH
Szansę widzą ci z drugiego szeregu. Mimo dwóch porażek w dwóch ostatnich meczach skreślać nie można też Evertonu. Są wspomniane kontuzje, które osłabiają drużynę, ale równocześnie Carlo Ancelotti to menedżer tak utytułowany i doświadczony, że nie można go skreślać. Szczególnie, że udało mu się zbudować kręgosłup drużyny i sama jego osoba gwarantuje, że zimą - jeżeli The Toffees byliby w pozycji do ataku - dałoby się pozyskać uznanych piłkarzy. Już przyjście Jamesa było takim sygnałem wysłanym światu, a dobry start jest kolejnym.
Chrapkę na wysokie cele mają ponadto w Wolverhampton. Kiedy Wilki wchodziły do ligi w 2018 roku i szefowie mówili o siedmioletnim planie, który miałby się skończyć zdobytym mistrzostwem, ludzie pukali się w głowę. Przez dwa sezony udało im się jednak dwa razy finiszować na siódmej pozycji, a teraz przepchnąć się w ścisku do czołówki. Też zachodzi tam parę zmian, jednak wciąż zostało wielu graczy, na których opierała się gra Wolves. To zespół dojrzały z menedżerem, który stawia na dobrą organizację gry i dobrze rozpoznał już ligę.
A może, jeśli mamy wrócić do kandydatów z Wielkiej Szóstki, wygra Chelsea? Nowe nabytki się zgrywają, widać, że jakość drużyny znacznie się dzięki nim podniosła i choć brakuje jej stabilizacji, to jeśli ta drużyna jest w dobrej formie, stać ją na pokonanie każdego. Poprawiła się też defensywa - pięć czystych kont w sześciu ostatnich spotkaniach w Premier League i Lidze Mistrzów nie jest dziełem przypadku. The Blues mieli być według niektórych czarnym koniem i to nawet zakładając, że Liverpool i City będą w lepszej formie. Tera, warunki są nawet bardziej sprzyjające.
AMBICJE MNIEJSZYCH
Jest też całe grono ekip, które może do walki o tytuł mają daleko, ale - trzymając się analogii do sezonu 2015/16 - mogą odegrać role ówczesnych Młotów i Świętych i skończyć w górnej siódemce.
Aston Villa dokonała kilku naprawdę mocnych ruchów. Emiliano Martinez, Matty Cash, Ross Barkley, Bertrand Traore i Ollie Watkins - mało kto kupował tak konkretnie na pozycje, na których brakowało wcześniej jakości. Ostatnie dwie porażki to lekki powód do niepokoju, mimo że chyba nikt nie przypuszczał, że ekipa Deana Smitha to faktycznie kandydat na mistrza. Ale już do pucharów? Czemu nie.

Na uwagę zasługuje też Southampton, który jest w znakomitej formie tak naprawdę od roku. Gdyby stworzyć tabelę od 23 listopada 2019 roku, byliby na czwartym miejscu. Właśnie rozprawili się z dwiema rewelacjami, Evertonem oraz Villą. Do tego mają napastnika na ponad 20 goli w sezonie w osobie Danny'ego Ingsa i bardzo dobrego fachowca na ławce trenerskiej. Mistrzostwo? Pewnie za wysokie progi. Ale już Liga Europy jest absolutnie w zasięgu.
Skoro szukamy nowego Leicester, to przecież trzeba wspomnieć i o nich. Mimo dużej liczby kontuzji, szczególnie w defensywie, Brendan Rodgers potrafi ustawić dobrze drużynę, a ta gra nieźle. Chyba, że znajdziemy inne porównanie do Lisów 2015/16 i sięgniemy po zespół z niewielkim stażem w lidze, za to z menedżerem, który mimo dużego doświadczenia nie wygrał w karierze wiele. Trop naprowadzi nas wówczas na Leeds United. Pawie i tytuł? To raczej niemożliwe, jednak ekipa Marcelo Bielsy pokazuje od awansu, że nikogo się nie boi. Stać ją zdecydowanie na to, by urywać punkty faworytom i zająć do górnej połowy tabeli.
WALKA ZAMIAST UCIECZKI
Ta wyliczanka mogłaby być nawet nieco dłuższa, szczególnie jeśli mamy wymieniać tych z szansami na miejsca 6-10. Ale nawet przykład tych kilku ekip pokazuje, że w Premier League przybyło drużyn, które mają jakościowych piłkarzy i grają atrakcyjnie w piłkę. Łatwo dziś w Anglii znaleźć kluby, za które trzyma się kciuki z uwagi na interesujące postacie czy właśnie sam styl. Oczywiście nie każda z nich będzie się liczyć do samego końca. Im dłużej będzie trwał sezon, tym bardziej będzie krystalizowały się poszczególne grupy. Za kilka tygodni będziemy już mądrzejsi co do tego, kto będzie walczył o mistrzostwo, a kto o niższe cele.
Tak czy inaczej to powinna być miła odmiana dla fanów Premier League. W ostatnich latach do zdobycia tytułu potrzebne było 95 punktów lub więcej i bywało nudno. Przyszły mistrz uciekał i na długo przed końcem sezonu było zwykle wiadomo, że nikt mu nie zagrozi. Walkę mieliśmy w rozgrywkach 2018/19, kiedy Liverpool zdobył 97 punktów, a Manchester City 98, jednak wówczas cała reszta się w ogóle nie liczyła.
Teraz wielcy wydają się bardziej wystawieni na ciosy, a ekipy z drugiego szeregu chcą i potrafią je zadać. Liga - jak mawiał klasyk - będzie ciekawsza. Po niespełna dwóch miesiącach grania w Anglii wygląda na to, że losy tytułu są sprawą otwartą. Pewnie nie będzie "drugiego Leicester City", mowa bowiem o sytuacji, gdy ligę wygrywa drużyna skazywana przed sezonem na spadek. Jednak szanse na to, by mistrzostwo zdobył ktoś nieoczywisty - w dodatku po zaciętej walce - rosną z kolejki na kolejkę.
