Poznański raper jest wcieleniem konsekwencji. Czternasta płyta lotów nie obniża, ale i nie jest szczególnie wysoko.
Świat ma wiele niezmiennych prawideł. Jedno z nich głosi, że co by się nie działo, Paluch nagra dobrą płytę. Nadciśnienie, czternasty krążek poznańskiego rapera, nie jest kolejną koszmarną niespodzianką, którą okrutnik 2020 wyciąga spod pazuchy. Następca Czerwonego dywanu podtrzymuje wysoką formę, w której Paluch jest już od lat. Być może część publiki będzie zmęczona tą żelazną konsekwencją - wolimy, kiedy emocje rosną, taka nasza natura - ale mimo wszystko należy oddać cesarzowi, co cesarskie.
Paluch wie, jak dobrze ułożyć album - otwierający Nadciśnienie numer tytułowy ma jeden z najlepszych refrenów na płycie, a razem z 2stepowym 120/80 (Julas, co za bit!) tworzą melodyjną klamrę. W epoce stream trollingu i kompletnie niekontrolowanej biegunki twórczej poznański artysta stawia na konkret. Nadciśnienie nie ma zbyt wielu zbędnych momentów, nawet skit z rozmową telefoniczną - bodaj najbardziej ograny patent w skrzynce z hip-hopowymi narzędziami - dokłada do głównych tematów krążka. Złośliwi mogą twierdzić, że te są wciąż takie same, zawarte w duecie: prawda ulicy - krytyka materializmu na scenie, ale to nie do końca uczciwa ocena. Paluch używa więcej jasnych barw w swoich tekstach, a jego głos jest odrobinę mniej gniewny. Ewidentnie czuje się już w pełni swobodnie na wysokiej pozycji - podbitej czterokrotną platyną Czerwonego dywanu - ale cały czas przeprowadza sobie reality check, powstrzymując nadmierną pychę przed wskoczeniem mu na głowę. Sam noszę bagaż, nie hotelowi boje - nawija w Potrzebach (stopa bas), swoistym credo rapera.
Zresztą właśnie ten kawałek to dobra tarcza do skruszenia kopii gagatków zarzucających Paluchowi powtarzalność. Słyszymy tu chłodne flow, unikalne tylko dla tego utworu, co na Nadciśnieniu jest normą. Styl Palucha, wykuty w żelazie kilkunastu wydawnictw, jest nieskazitelny, bo oparty na umiarze. Jeśli adlib, to tam, gdzie rzeczywiście ma sens, jeśli zaśpiew, to w miejscu, które zostanie przez niego wzbogacone. Wyjątkiem jest tutaj końcówka chwalonych wcześniej Potrzeb, gdzie Paluch serwuje pseudozwrotkę na męczących autotune'owych partiach. Z kolei niczego złego nie można powiedzieć o autotune w Czwartej Kawie, gdzie refren dzięki harmoniom Gedza wylatuje w stratosferę. To w ogóle jeden z lepszych numerów na płycie, aktualność zwrotki Włodiego i zadziorność Gedziuli robią wrażenie. Jak i pozostali goście, których nie ma zbyt wielu. Oprócz Włodiego i Gedza słyszymy także Okiego (całkiem energetyczna zwrotka w Małych Ludziach) i KęKę, który pogłębia przewodni temat awansu społecznego w Nie Ma Życia (szkoda, że podobnego poziomu refleksji tak rzadko używa we własnych utworach).
Przewodnią myślą Nadciśnienia, zarówno w tekstach, jak i samej muzyce, jest umiar. I z gośćmi jest podobnie. Bity działają według analogicznej filozofii, bo mimo wielu przykuwających ucho melodii i tekstur (czy mówimy o syntezatorowych pasażach, czy o samplowanych flecikach) ich rola jest mocno utylitarna. Podkłady są pozbawione aranżacyjnych i strukturalnych szaleństw, przypisane do swojej roli wehikułu Palucha. Trochę szkoda, bo artysta mógłby je lekko uwolnić - a przy tym uwolnić siebie od schematów - przy wokalnej elastyczności, którą posiada, efekty mogłyby być nad wyraz interesujące.
Głupio narzekać, jeśli dostaje się coś tak dobrego, ale z drugiej strony pod powierzchnią tego, co już u Palucha słyszeliśmy i za co go lubimy, czai się nieznana kraina potencjału. Od lat udowadnia, że ma otwartą głowę i jest bezkompromisowy, więc chcemy może nie więcej, ale... odrobinę inaczej.
Sprawdźcie profil Palucha w bazie muzycznej newonce - tam będziecie mogli ocenić jego wszystkie dotychczasowe wydawnictwa.