Emiliano Martinez, najlepszy bramkarz Copa America, opowiadał, że nie tyle ekscytuje go wizja zostania zwycięzcą mistrzostw kontynentu, co dostaje gęsiej skórki na myśl, że Leo Messi może w końcu wygrać wyczekane trofeum. Po ostatnim gwizdku na Maracanie Argentyńczycy ruszyli do kapitana i nie krzyczeli „Argentyna mistrzem”, tylko „Messi mistrzem”, mimo że grając z kontuzją, przeszedł przez finał niezauważony. To był historyczny dzień dla futbolu, bo zdjął z Messiego narrację o braku sukcesów w reprezentacji. Przegrał cztery finały, czekał prawie 16 lat, w międzyczasie rezygnował z kadry, aż przyszedł jego dzień ulgi. Nam trudno pojąć, jaka to radość dla Argentyny czekającej na sukces od 28 lat.
Po ostatnim gwizdku komentator w argentyńskim TyC Sports zaczął emocjonalny wywód z podziękowaniami dla telewidzów za 28 lat wspólnej, męczeńskiej wędrówki. „Dziękuję, że byliście z nami przez ten czas w chwilach smutku, rozczarowania, udręki. Że wracaliście na każdy kolejny turniej. To jest tak wyczekiwany moment dla całej Argentyny” – opowiadał, kiedy Messi dosłownie kilka sekund po zakończeniu finału Copa America padł na ziemię i rozpłakał się jak dziecko.
Musicie wiedzieć, że tam myślenie o sporcie jest nieco inne: bardziej niż gdziekolwiek kategoryzuje się zawodników na wygranych i przegranych. Nie ma miejsca na stany pośrednie. Drugie miejsce to pierwszy i największy przegrany, więc czasem lepiej byłoby odpaść w fazie grupowej, aby oszczędzić sobie wstydu. Co zatem musiał przeżywać naród, który w XXI wieku przegrał 7 finałów wielkich imprez, w tym mundialu, a czterokrotnie zamieszany był w to Leo Messi, w oczach wielu najwybitniejszy gracz w historii dyscypliny. Jak kraj tak przesądny mógł to oceniać inaczej, niż przez pryzmat klątwy.
Niektórzy do dzisiaj widzą w tym symbolikę. Diego Maradona, ich świecki święty jeszcze za życia, musiał odejść z tego świata, aby w końcu Messi dostał swoją chwilę triumfu i wyszedł z jego cienia. Oni symboli doszukują się wszędzie: wzruszenie było już na przedmeczowej rozgrzewce, kiedy na Maracanie puścili Leo utwór „Life is life”, nawiązujący do najsłynniejszej przedmeczowej zabawy z piłką Diego w Neapolu. Do niedawna piłkarz Barcelony – z formalnego punktu widzenia, bo sytuacja kontraktowa jeszcze jest niewyjaśniona – mógł się uśmiechnąć, lecz mógł też dodatkowo poczuć, jak bardzo nie może rozczarować. Piąty przegrany finał byłby już zbyt wielkim ciosem.
„Czuję, jakby Bóg zachował dla mnie ten moment. Aby przejść przez tyle rzeczy i dostać wygraną z największym rywalem Brazylią w jej świątyni na Maracanie” – mówił po ostatnim gwizdku wzruszony piłkarz turnieju, który ostatnie mecze rozgrywał z niedoleczonym urazem. Sam finał niewiele miał z latynoskiej estetyki i kunsztu, raczej stał się rzeźnią i polowaniem na nogi, jakbyśmy istotnie przenieśli się do czasów Maradony. Skandaliczna murawa robiła krzywdę piłkarzom, a oni sobie jeszcze bardziej. Agresja była wszędzie, ale też pragnienienie triumfu bez względu na środki. Gonzalo Montiel krwawił już na początku spotkania, a w 90. minucie jego getra stała się już cała czerwona, ale czego się nie robi dla ukochanej Argentyny. O juremos con gloria morir. Jak mówi hymn narodowy: albo przysięgamy umrzeć z chwałą.
Na Maracanie obejrzeliśmy argentyńską sztukę cierpienia i odliczania z zegarkiem w ręku, kiedy arbiter zakończy mecz przy stanie 1:0. To był finał genialnego Rodrigo de Paula i zjawiskowego Angela Di Marii, ale również Neymara pokazującego, co znaczy bycie liderem. Po faulach na nim pokazano 4 żółte kartki, a on 11 dryblingami napędzał kolejne ataki. Ale futbol ma w sobie tę niesprawiedliwość, że każdy o tym zapomni, a teraz to jemu – piłkarzowi genialnemu – będzie się odliczać czas bez wygranej z kadrą Canarinhos.
Messi był w cieniu, w końcówce zmarnował sytuacje, ale najbardziej zapamiętamy go ze wślizgu w pierwszej połowie. Zmienił nastawienie i nie chciał za wszelką cenę brać każdej akcji na siebie, odsunął się dla dobra drużyny i skupił na harówce w defensywie. Od dawna nie widzieliśmy takiego Leo: przesuwającego, wracającego, broniącego z pasją. Zmienił podejście do finałów, stawiając na pierwszym miejscu dobro Argentyny. I jeśli po ostatnim gwizdku było słychać jakiś huk, to kamień z serca człowieka, któremu od lat wypominano, że nie potrafi niczego z Argentyną wygrać. A on stał się bardziej zaangażowany niż kiedykolwiek i to po całym turnieju było widać – zakończył go z 4 golami i 5 asystami.
„To chyba nie dla mnie, cztery przegrane finały to zbyt wiele. Jedyne, co na ten moment przychodzi mi do głowy, to rezygnacja” – mówił łamiącym głosem pięć lat wcześniej Leo Messi. Ale na końcu piłka to sztuka podnoszenia się i dawania sobie drugiej, a nawet piątej kolejnej szansy. Wydaje się, że tego dnia nadeszła sprawiedliwość, bo jak nikt zasługiwał na to, by cokolwiek wygrać. Argentyna czekała 28 lat, on sam w karierze prawie 16 lat, naród przerobił ostatnio 7 przegranych finałów, on był zamieszany w 4. Wydawało im się, że są narodem przeklętym, a nie wybranym. Aż dostali swoją chwilę chwały.
To dziejowa sprawiedliwość, bo Messi w końcu zdjął z siebie klątwę, krzywdzące porównania do Maradony i narrację o wiecznym przegranym w Argentynie. Triumfował, gdy jeden z największych idoli dzieciństwa Pablo Aimar stał się jego trenerem, pełnił bowiem funkcję asystenta Lionela Scaloniego. Triumfował nad największym przeciwnikiem, ale też przyjacielem Neymarem, który przytulał go prawie przez minutę, doceniając jak ważny jest ten moment. O presji narodu musieli przecież przedyskutować godziny jako największe gwiazdy na kontynencie – zresztą obaj dostali statuetkę MVP turnieju jeszcze przed finałem, jako że CONMEBOL chciał nagrodzić tę dwójkę.
„Musiałem zdjąć ten cierń ze swojej kariery, ale wierzyłem, że ten moment nadejdzie. Marzyłem o tej chwili tak wiele razy. Zwykle kończyliśmy przybici i zdruzgotani. Moja rodzina przeżywała to tak jak ja albo jeszcze gorzej. Zawsze jechaliśmy na wakacje i spędzaliśmy smutne dni w ciszy, nie mając ochoty na nic. Tym razem jest inaczej. Ten mecz przejdzie do historii, a jeszcze bardziej, bo w końcu wygraliśmy w Brazylii” – tłumaczył MVP Copa America.
Ile dla Argentyńczyka znaczy wygranie czegokolwiek po trzech dekadach oczekiwania, zobaczyliśmy po łzach Lionela Scaloniego. Ile dla Argentyńczyka oznacza wygranie tytułu na ziemi brazylijskiego, w domu największego rywala, pokazało nam wzruszenie Nicolasa Otamendiego czy Rodrigo de Paula. Ile oznacza wygranie czegoś z drużyną narodową przez Leo Messiego, zobaczyliśmy po całej drużynie. Oni na ustach mieli bardziej jego sukces, niż ten własny, osobisty. Bo przez lata widzieli, jak był zaangażowany, a ile los mu odbierał w kluczowych momentach, czy to po niewykorzystanych setkach, czy po rzutach karnych. To kotłowało się w zespole, dla którego Messi był bardziej idolem, niż rzeczywiście kolegą. Musieli wziąć to na swoje barki, aby pomóc mu osiągnąć ten moment.
Leo Messi nie potrzebował sukcesu z Argentyną, aby udowodnić swój wpływ na całą dyscyplinę i swoją wielkość w całej jej historii. I bez tego naznaczył już epokę i niczego nie musiał potwierdzać. Ale sięgnięcie po to Copa America sprawiło, że zabrał największy oręż krytykom i dał spokój Argentynie wymęczonej od czekania. Dał spokój ojczyźnie, która nie mogła uwierzyć, że jest skazana na porażki z największym piłkarzem w dziejach. Moment spokoju przyszedł na Maracanie i los nie mógł napisać piękniejszego finiszu tej wyczekanej, wymęczonej historii.