To jest newonce klasyk – nasza nowa, cotygodniowa rubryka, w której przyglądamy się polskim płytom wydanym przed powstaniem newonce. Po co? By pogadać o nich w innym kontekście. Przyjrzeć się żelaznym klasykom z innej perspektywy, wyróżnić czasem zapomniane longplaye, ze świeżym podejściem wykuć na nowo kanon krajowej muzyki. W poszukiwaniu nowości i w wiecznym wypatrywaniu materiału, który odmieni oblicze polskiej sceny, zapominamy o tym, ile świetnych płyt nagrano w Polsce. W tym tygodniu przypominamy, kto wydał pierwszy grime'owy album nad Wisłą.
Jeszcze Firma nie zginęła – deklarowali w 2015 roku Popek, Tadek i Bosski na albumie tego pierwszego. To ostatni sygnał działalności grupy, która stała się synonimiczna z krakowskim półświatkiem – uniwersum maczeciarzy oraz chłopaków, którzy kreatywnie interpretują prawodawstwo. Pod nieobecności Mickiewicza i Miłosza, najsłynniejszy krakowski brand napisał przez lata swoje własne małopolskie bushido, które jasno wypowiada się w kwestii sześćdziesion oraz moralności chłopaków i dziewczyn. Po naturalnym rozpadzie tej konstelacji, wszyscy prominentni udziałowcy Firmy podążyli własnymi drogami. Popek obrał azymut, którego nie da się streścić w jednym zdaniu – jest jedynym człowiekiem, który w swoim CV ma podwieszanie się na hakach, współpracę z Dr. Albanem, angaż w federacjach MMA oraz występ w Tańcu z gwiazdami. Tadek wystąpił na żywo w Pałacu Prezydenckim i jest w dobrych relacjach z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Kali snuje przede wszystkim w swoich trackach pokrętne dowody na sfingowanie pandemii koronawirusa. Pomidor spędził długie lata na Wyspach Brytyjskich ukrywając się przed polskim wymiarem sprawiedliwości i został ambasadorem Ziomali Rap na Banicji. Bosski Roman z kolei łączy niemal wszystkie wątki charakterystyczne dla pozostałych: zbił GSP na kwaśne jabłko podczas jednej z niedawnych gal freak fightowych, a na zamówienie Ambasady RP w Londynie nagrał kawałek z okazji Dni Dziedzictwa Polskiego.
Muzyczną spuściznę Firmy najlepiej traktować jako taniec niestabilnych substratów, które w różnych momentach splatały się w konfiguracjach przynoszących losowe i wybuchowe efekty. Z tych wesołych i spontanicznych poczynań na granicy profesjonalizmu łatwiej od spójnego muzycznego profilu wyabstrahować czytelny etos krakowskiej ekipy: lepiej powiedzieć za mało niż za dużo, ufaj tylko sobie, unikaj służb porządkowych, baw się dobrze, ale pamiętaj o moralności i szacunku dla braci. Proste klanowe zasady, które stały się maksymami dla całej generacji chłopaków, którzy nie uznają żadnych autorytetów poza sobą.
To chaotyczne tornado pustoszące ziemię małopolską wypluło z siebie jednak co najmniej jeden, spójny muzyczny projekt, który przez ostatnie półtorej dekady w dużej mierze pozostawał nieodkryty ze względu na infamię Firmy i proste skojarzenia z ich twórczością. Tą płytą jest Krak – pierwszy wspólny album Bosskiego Romana i Piera wydany na początku 2007 roku jako nielegal. To krak, nowej muzyki, elektroniki smak – wita nas Bosski zanim na UK garage’owym, dudniącym od basu podkładzie prezentuje swoje charakterystyczne, próbujące dogonić dynamiczną ścieżkę perkusyjną, flow. W ten sposób propagator sportu, wartości patriotycznych oraz rozwijania poprzez pasję, a także ewolucje duchową (tak określa go Wikipedia) dzieli się pierwszymi owocami muzycznej osmozy po otwarciu rynku pracy dla Polaków na Wyspach Brytyjskich. Krak to płyta, która stara zapożycza większość podstawowych składowych grime’u – wspomniany UK garage, drum’n’bass, dubstep i dancehall. Dźwiękowe dary, które były konsekwencją masowej imigracji z Karaibów do UK, szalupą przypłynęły aż do Krakowa.
W erze, w której polski hip-hop powoli przygotowywał się do pożegnania z boombapowymi inspiracjami i odpierał właśnie pierwszą falę hiphopolo, Bosski postanowił szukać inspiracji w zadymionych piwnicach Londynu. To się narodziło w Bosskiego głowie / tego nie było jeszcze w Krakowie – zajawia w tytułowym numerze Piero. W tym miejscu musi przemawiać przez niego skromność, bo to właśnie on jest autorem większości podkładów na całym krążku. Niedoceniony w trakcie swojej kariery beatmaker wykazuje się przede wszystkim pełnym zrozumieniem dla materii, z którą się mierzy. Cały czas kontroluje moc i gęstość perkusyjnych podkładów i podlewa go lepkim i mięsistym zarazem basem. Krak powstał po to, by być odgrywany na soundsystemach – nawet jeśli jego twórcy o tym nie wiedzieli. To także dźwiękowy portret Krakowa, który szerokim łukiem omija Rynek i paradującego po nim lajkonika, by wejść za bramy robotniczych osiedli. W swoim syntetycznym charakterze i, nawiązującej do narkotycznego charakteru, nazwie pokazuje też stolicę małopolski z perspektywy mocno odurzonej głowy – prawie dekadę przed pojawieniem się na scenie Rogala DDL.
W swoich najjaśniejszych fragmentach, Krak autentycznie po dziś dzień robi wrażenie za sprawą nowatorskiego i głodnego eksploracji nowych muzycznych prądów, ducha oraz zwyczajnie zadziwia. Umysł bogacza, jeden z dwóch numerów wyprodukowanych przez samego Bosskiego, to ghettohouse’owa i nieco acidowa torpeda, którą autor ujarzmia swoją słowną i dykcyjną woltyżerką, tłukąc o siebie kolejne sylaby. Tego nie było z Premem na feacie to ognisty dancehall pełną gembą, który spokojnie podjarałby wiele głów zajawionych katalogiem Hyperdub. JP z udziałem Kaliego to już stuprocentowa, podziemna Jamajka skutecznie nasączona krakowskim smogiem i przekazem o twardej postawie w stosunku do mundurowych. Nabrudziłeś rozpoczyna się od dubstepowego wiercenia, by skończyć się euforyczną, w pełni klubową, kodą. Kto twym Bogiem? zaprasza Sokoła na poszukiwanie stwórcy i zmusza Romana do teologicznych rozkmin przy akompaniamencie egzotycznych perskusjonaliów, spirytualnych sampli i zdeformowanych partii syntezatorowych.
W całości Krak może być wyczerpującym doznaniem. Ale w sumie każda godzina muzyki może nim być. Nie da się ukryć, że chałupniczy charakter całego wydawnictwa jest tu bardziej niż słyszalny. Prekursorski duch i ekscytacja z wytyczania nowych ścieżek na całej polskiej scenie, które biją do gospodarza tej imprezy, przykrywają jednak oczywiste mankamenty całości. Krak to bryka, która nie ma wypolerowanej karoserii, ale za to w pełni podpimpowany silnik. Tę pierwszą i tak trzeba by było wymieniać po każdej pomniejszej kraksie. By czerpać pełną przyjemność z obcowania z tym wydanictwem potrzeba pewnej dozy dobrej woli, być może przymrużenia oczu. Jest to wejście do uniwersum, które hołduje wymienionym na początku tekstu pryncypiom i kurczowo się ich trzyma. Inspirując się brytyjskimi brzmieniami i łącząc je ze specyfiką krakowskich ulic, Bosski opatentował zimny – pozbawiony emocji, choć dający sobie też miejsce do pofolgowania – styl. Styl, którego nikt w Polsce nie był w stanie zreplikować – czy to z powodu braku skillsów czy z braku okazji do zaznajomienia się z nielegalem, który nie brzmi jak nic innego w tamtej epoce.
Ten album to czasoprzestrzenna aberracja. Zarówno ze względu na swoje brzmienie, miejsce, w którym powstał i personalia autora. Ale to przede wszystkim koronny dowód na to, że czas pozwala na zrewidowanie swojego odbioru względem pewnych zjawisk. Po raz pierwszy i ostatni w swojej karierze Bosski Roman stał się prawdziwym innowatorem. Szkoda tylko, że mało kto miał wtedy odwagę, by go posłuchać.
Komentarze 0