To jest newonce klasyk – nasza nowa, cotygodniowa rubryka, w której przyglądamy się polskim płytom wydanym przed powstaniem newonce. Po co? By pogadać o nich w innym kontekście. Przyjrzeć się żelaznym klasykom z innej perspektywy, wyróżnić czasem zapomniane longplaye, ze świeżym podejściem wykuć na nowo kanon krajowej muzyki. W poszukiwaniu nowości i w wiecznym wypatrywaniu materiału, który odmieni oblicze polskiej sceny, zapominamy o tym, ile świetnych płyt nagrano w Polsce. Zaczynamy od nokturnu polskiego hip-hopu – Świateł miasta Grammatika.
W zwyczajowym, historiograficznym dyskursie dotyczącym polskiego rapu w kontekście korony dla najlepszego longplaya wymienia się zwykle dwie pierwsze muzyki Pezeta i Noona, Kinematografię i właśnie Światła miasta. Cztery albumy, które mają świadczyć o obecności duszy polskiego hip-hopu – być pochodnią romantyzmu, który przyćmi blokerskie naleciałości krajowego rapu przełomu wieków i pozwoli zapomnieć o digiribebach Liroya.
Światła miasta to jedyny w tym gronie krążek, który nie wpisuje się w żaden wyraźny mit. Debiutu Paktofoniki w zasadzie nie da się oddzielić od mistycznych przypowieści o krótkim żywocie Magika, a dokonania Pezeta całościowo stanowią opowieść o zmaganiach Pawła z Ursynowa z własnymi ambicjami. Drugie studyjne dokonanie składu Grammatik było uważane za po prostu ważne. Jednak w retrospektywie to album opowiadający konkretną historię; krążek, który pisze konstytucję dla rodzimego rapu, która zostanie uchwalona przez aklamację, ale nie będzie respektowana niemal przez nikogo.
Rok 2000 ma problematyczny status. To już nie lata 90., ale też jeszcze nie pełnoprawna nowoczesność wyrzeźbiona na modłę iPoda. I podobnie sprawa ma się z opus magnum Grammatika, które zdążyło podsumować pewne zjawiska i nastawić busolę na konkretny kierunek, ale ostatecznie znajduje się w dziwnej czasoprzestrzennej kieszeni, w której zgubiło się kilka innych zjawisk popkultury. Na podstawowym poziomie to portret tytułowego miasta – Eldoka, Ash, Jotuze i ich goście nie muszą jednak nazywać konkretnych dzielnic i ulic. Ta namalowana przez ponad pół tuzina pędzli panorama to impresja wiedziona emocjami – przedstawienie aglomeracji, która stanowi gąszcz betonu fizycznie odgradzający poszczególne umysły od siebie, ale dający im także przestrzeń do rozważań większych niż jakakolwiek metropolia. W tym rozumieniu duch Świateł miasta wydaje się żywy po dziś dzień i będzie aktualny, a być może nawet jeszcze bardziej relewantny, w dobie latających samochodów i holograficznych reklam.
Oczywiście wielka w tym zasługa Noona, który był w stanie, i robi to sporadycznie po dziś dzień, obdarować instrumentalną sekcję polskiego hip-hopu w pełen zasób wyrazów melancholii i refleksji. Sztuczny w swej naturze proces samplowania uczynił czymś żywym i organicznym – seansem spirytystycznym, który jest okazją do rozmowy z duchami teraźniejszości. Każdy ma chwile i Mówią mi nadal są jednymi z lepszych bitów w niemal 30-letniej historii biało-czerwonego rapu. Ale wśród tych 12 numerów w zasadzie nie ma słabego muzycznie momentu – nawet gdy duch nostalgii może się wydawać nieco zbyt łopatologiczny, ciężko nie docenić skupienia Noona na pięknie detalu.
Podobnie jak w wypadku Na legalu?, które ujrzy światło dzienne rok później, jednym z głównych motywów Świateł miasta jest walka o uznanie hip-hopu jako sztuki, a MC i producentów jako prawdziwych artystów. Legendarne już niemal kupujcie polskie rap płyty teraz wydaje się żartem. W czasach, gdy fizyczna sprzedaż faktycznie była istotnym czynnikiem, stanowiło ważny i potrzebny apel o partycypację w kulturze reprezentującej określone środowiska i warstwy społeczne. We Friko Jotuze buduje obraz człowieka, dla którego liczy się tylko muzyka i który, mimo pierwszych sukcesów, skupia się wyłącznie na pasji, mogącej przynieść zarobek. Eldo niemal jednoznacznie potępia koniunkturalne podejście, sprawiając, że dla konserwatywnych umysłów numer ten stanie się rotą w dobie trapowej okupacji. Ale patrząc na losy zgromadzonych na całej płycie raperów, można się zastanawiać, czy ta deklaracja jest faktycznym triumfem przywiązania do własnej tożsamości, czy wygodną wymówką w poszukiwaniu duchowej wyższości nad innymi.
Zarówno gospodarze całego krążka, jak i gościnni MC, rozbiegli się w następnych latach w najróżniejsze strony. Eldo wyalienował sam siebie i obecnie chętniej niż muzyką zajmuje się oprowadzaniem turystów po swoim mieście. Jotuze w zasadzie nie jest aktywnym muzykiem, Ash odszedł od rapu zaraz po wydaniu Świateł. Gdzie jest Eis? W zarządzie serwisu Donald.pl. Pezet potrzebował przerwy, by przypieczętować swój legendarny status. Fenomen zwyczajnie zniknęli w eterze, a Fisz jedynie okazjonalnie powraca do nawijania i eksploruje zupełnie inne muzyczne rewiry.
W tym kontekście Światła miasta są stopklatką z miejsca, którego już nie ma. Spowitą sepią kliszą dokumentującą moment w czasie, który miał być formacyjny, a w dłuższej perspektywie okazał się testamentem stołecznego środowiska, które przyrzekało wierność rapowi, ale ostatecznie wielu wybrało inne zajawki. Dla starogłowców to relikwia nasączona krwią prawdziwych raperów z pasją. Ale jakby ją wyjąć z martyrologicznego dyrskursu o złych i dobrych MC, to zwyczajnie bardzo dobry album. Opierający się przede wszystkim na natchnionej produkcji Noona oraz przenikliwości Eldo, dla którego – z całym szacunkiem – dwaj pozostali podstawowi nawijacze stanowią jednak tło. To jedno z niewielu polskich wydawnictw, nie tylko hiphopowych, które potrafiło ubrać w dźwięki egzystencjalną melancholię i uniknąć przesadnej pretensjonalności – zachować właściwą tonalną równowagę w opowieści o poszukiwaniu samego siebie.
I dlatego Światła miasta są nadal tak emotywne. Niczym dobre kino są bliskie i odległe zarazem. Pokazują perspektywę, której nie da się odnieść do współczesnej rzeczywistości (która nie jest z gruntu gorsza, a zwyczajnie inna), ale zawiera w sobie humanistyczne podstawy, które pozwalają na podstawowym poziomie identyfikować się z emocjami większości bohaterów. Na metapoziomie to z kolei opowieść o tym, że idealizm nie znosi próby czasu. Jako publika często skupiamy się na własnych oczekiwaniach i żądamy nieprzerwanej serii triumfów. A czasem wystarczy ten jeden błysk, którego nie da się i nie trzeba zreplikować. Taka kolej rzeczy.
Komentarze 0