Nicolas Cage gra Nicolasa Cage'a. I fajnie, ale mogło być dużo zabawniej (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
nieznośny.jpg
kadr z filmu "Nieznośny ciężar wielkiego talentu"

Z tym filmem jest jak z systemem 3–5–2 za trenera Sousy: pomysł dobry, gorzej z wykonaniem.

Nieznośny ciężar wielkiego talentu. Sam tytuł w połączeniu z konceptem od razu ustawiają odbiór widza jeszcze przed seansem; skoro jest Nicolas Cage, który w półtorej dekady osunął się z czołówki Hollywood do roli człowieka-mema, skoro ten Cage grywa na co dzień w jakichś okropnych balasach klasy B i nagle dociska go ciężar własnego talentu, to nie potrzeba lupy, żeby zauważyć element autoironiczny. Inna sprawa, że w ostatnich latach Cage wszędzie gra tak, jakby parodiował samego siebie; kto widział Mandy czy Więźniów Ghostland, ten wie. A przecież, chociaż dzisiaj to naprawdę brzmi jak science fiction, gość w 1996 roku odebrał Oscara za najlepszą męską rolę pierwszoplanową, stając się jednym z najmłodszych laureatów w tej kategorii (później przegonił go Adrien Brody).

On sam na ekranie żyje sentymentami. On sam, to znaczy Nicolas Cage, którego gra autentyczny Nicolas Cage. Czy w życiu prywatnym, poza przepuszczaniem pieniędzy na zachcianki w rodzaju dwugłowego węża (o czym powiedział niedawno u Jimmy'ego Kimmela) też jest takim człowiekiem jak w tym filmie, który zamęcza rodzinę monologami na temat historii kina i historii samego siebie? Tego nie wiadomo. Ale ta filmowa rodzina traktuje go jak wyjątkowego upierdliwca. Lata świetności Cage ma już za sobą, jakościowe role nie spływają, więc żeby opłacić rachunki, trzeba brać co popadnie. W tym przypadku – fuchę u hiszpańskiego potentata oliwek. Niby nic wielkiego, wystarczy po prostu wpaść na Majorkę, pokazać się na jego urodzinach i sprawa załatwiona, milion dolarów w kieszeni. Gorzej, że już na wyspie Cage'a dopadają agenci CIA, którzy informują go o dużo bardziej złożonej sytuacji, w jaką wplątał się, przyjmując zaproszenie.

Na poziomie meta-zabawy kinem jest nawet nie najgorzej, bo mamy tu tak naprawdę kilku Cage'ów. Ten pierwszy jest rzeczywistym aktorem, gwiazdą filmu Nieznośny ciężar wielkiego talentu. Drugi – postacią, którą odtwarza Cage numer 1. Trzeci pojawia się kilka razy, gdy na skutek przeróżnych okoliczności Cage numer 2 musi na moment przyaktorzyć, czyli de facto zagrać tak, jak robi to Nicolas Cage. Jest jeszcze Cage numer 4, ale widzi go tylko Cage numer 2; ucharakteryzowany na Cage'a z drugiej połowy lat 80. (a więc Cage numer 5!) Stara się utrzymać dwójkę w pionie, co i rusz wrzeszcząc mu do ucha. Jeśli pogubiliście się w tym natłoku Cage'ów, to bez strachu, bo akurat w filmie jest to wszystko jasno pokazane. Można zrelaksować się, wyłączyć myślenie i oddać zabawie.

Tyle że z tym ostatnim nie jest najlepiej. Trochę zaskakują głosy krytyków, chwalących sensacyjną intrygę Nieznośnego ciężaru..., skoro ani na płaszczyźnie humoru, ani scenariusza to nawet nie jest dobra komedia akcji. Więcej, historia jest tak prościutka, że wyabstrahowana z autoironicznej szaty, spokojnie mogłaby uchodzić za jeden z tych filmów z Cage'em, na które przypadkowo trafia się w piątej godzinie przeczesywania serwisu streamingowego. Ale jeszcze gorzej z żartami, które jak na złość nie bawią. Może w latach 90. skecze z dwoma dorosłymi, ućpanymi kwasem chłopami, usiłującymi przejść przez murek, który można obejść, mogłyby kogoś rozśmieszyć, ale po Nice Guys, Policji zastępczej czy Kiss Kiss Bang Bang wychodzenie do ludzi z taką komedią sensacyjną jest przypałowe. Brakuje błyskotliwych one-linerów, a sprawy nie załatwia Cage numer 4, ryczący co i rusz Nick fuuuuckin' Cage!

nic cage .jpg
kadr z filmu "Nieznośny ciężar wielkiego talentu"

Twórcy filmu, wśród których znalazł się skądinąd sam Nicolas Cage (ale ten numer 1, autentyczny), najwyraźniej wyszli z założenia, że wystarczy obecność słynnego aktora, który śmieje się i z siebie, i z własnej filmografii, żeby nam na sali też było wesoło. Początkowo faktycznie tak jest, ale formuła wyczerpuje się już po kwadransie. Brakuje czegoś więcej, lepszych dialogów, bardziej wyrazistych bohaterów drugoplanowych, choć trzeba przyznać, że grający oliwkowego potentata Pedro Pascal (w Narcos grał Javiera Penę) stara się jak może. Fajnie, że pojawiają się follow-upy do poprzednich filmów Cage'a, ale niewiele wnosi to do energii filmu; gramy raczej na boomersko-nostalgicznych nutach. Brakuje żywego humoru i być może gdyby za temat wziął się mistrz gatunku, Shane Black, wyglądałoby to lepiej. Bo tutaj żarty są takie, jakby pisali je ci sami ludzie z agencji kreatywnych, którzy taśmowo puszczają nieśmieszne, popkulturowe nawiązania na potrzeby kampanii reklamowych. A wobec filmu o Cage'u, który szydzi z samego siebie oczekiwania były o wiele większe.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0