Lista chętnych do wejścia w buty 007 po Danielu Craigu może nagle się skurczyć. Brytyjczyk żegna się z rolą Jamesa Bonda w takim stylu, że równie dobrze można byłoby po prostu zamknąć tę serię i rozejść się.
Craig miał i łatwo, i niełatwo, bo choć kilkanaście lat temu marudzenia na jego angaż było co niemiara, to i tak trudno było nakręcić coś gorszego niż Śmierć nadejdzie jutro, kuriozalne pożegnanie Pierce'a Brosnana z rolą Bonda. Tak, to ten film z niewidzialnym samochodem, punktem zwrotnym serii; producent Michael G. Wilson przyznał po premierze, że chyba muszą wrócić na Ziemię. Wyszło tak, że Daniel Craig zredefiniował postać Jamesa Bonda, nadał mu naturalnej chropowatości i nagle okazało się, że agent stał się steranym przez życie bohaterem, któremu mentalnie bliżej do przybitych codziennością śledczych ze skandynawskich kryminałów niż sypiącego bon motami fircyka.
Podobno aktor miał już naprawdę dość tej roli i zdecydował się na nią jeszcze jeden, ostatni raz. To zupełnie tak, jak James Bond - gdy widzimy go na początku filmu, rozbijającego się po Półwyspie Apenińskim z ukochaną Madeleine, oglądamy wytwornego emeryta, dla którego głównym problemem jest nie ratowanie świata, ale decyzja, które wino wybrać do obiadu. Stare nawyki wciąż pozostają (Nie musisz już patrzeć za siebie przez ramię - przypomina mu Madeleine podczas spaceru) - i to nie bez powodu; sielankę najpierw zakłóca wybuch dosłowny, a potem metaforyczny, bo demony przeszłości znów dają o sobie znać. 007 przypomniał sobie, że nie może ufać nikomu. Zwłaszcza gdy siedzi w samochodzie ostrzeliwanym przez armię zakapiorów. A jeszcze później okazuje się, że światu zagraża wycięcie populacji przez tajemniczą truciznę, więc Bond nie ucieknie przed ostatnią akcją.
Złapałem się za głowę na widok czasu trwania 25. odcinka przygód 007; Nie czas umierać to trzy godziny bez piętnastu minut w kinie. Ale już po introdukcji widać, że Cary Fukunaga (pierwszy amerykański reżyser przygód Bonda; kojarzycie go m.in. z Detektywa czy Maniaka) czuje konwencję kina akcji z epickim oddechem. Zgadza się absolutnie wszystko; przejście od suspensu i rodzinnej dramy, przez romans, po fantastycznie zrealizowane sceny pościgów i walk. Te ostatnie są tak samo emocjonujące zarówno gdy Bond bije się na pięści w ciasnym pokoiku, jak i wtedy, gdy uzbrojony w arsenał gadżetów przypuszcza szaleńczy atak na wyspę trucizn, gdzie wróg czai się zza każdej - rzecz jasna, śmiercionośnej - roślinki. Fukunaga wie, kiedy przyspieszyć, kiedy dać widzowi oddech, kiedy ma być smutno, a kiedy zabawnie; kto wie, czy to nie najdowcipniejszy film o 007 ery Daniela Craiga. To ostatnie to efekt angażu Phoebe Waller-Bridge (twórczyni Fleabag) jako współscenarzystki; Brytyjka ma ucho do ciętych dialogów i kapitalnych one-linerów, czuć też jej feministyczne zacięcie - postacie nowej agentki 007 (Lashana Lynch) i roztrzepanej Palomy (brawurowa, przyćmiewająca resztę drugiego planu Ana De Armas) to perły w koronie bondowskiej obsady. Na kontrze - dość zachowawczo prezentuje się grająca Madeleine Lea Seydoux, ale... nie bez powodu.
Nie bez powodu, bo Nie czas umierać to także film o miłości i tym, co można dla niej poświęcić. Bondowi nie w głowie już podryw, ale pielęgnacja najważniejszego związku jego życia, chociaż ten miłosny lot nie obejdzie się bez turbulencji. Więcej zdradzić nie można, natomiast jeśli nie wyobrażaliście sobie agenta 007 w familijnym wydaniu, to... lepiej zacznijcie sobie wyobrażać. Naturalnym tropem jest także użyta ponownie w bondowskiej serii piosenka Louisa Armstronga We Have All the Time in the World - ponownie, bo to przecież przebój z W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości z roku 1969, innego filmu z cierpiącym z powodu miłości Jamesem Bondem. Tu Armstronga usłyszymy ponownie, choć to jedno z wielu oczek puszczanych przez twórców w stronę zaznajomionych z klasyką serii widzów.
Trochę trudno uwierzyć, że film powstał jeszcze w erze przedpandemicznej, bo zbieżność fabuły z ciągnącą się od początku 2020 roku sytuacją na świecie jest zdumiewająca. Za otruciem ludzkości stoi niejaki Lucyfer Safin, złoczyńca mszczący się za tragedię z dzieciństwa, w którego rolę wciela się Rami Malek. I jest to chyba jedyny kamyczek do ogródka Cary'ego Fukunagi, bo Malek chce być tak dziwny, że zamiast przerażenia wychodzi lekka karykatura; to cedzenie słów i wybałuszanie oczu przeszłoby może 20 lat temu, ale Mads Mikkelsen i jego Le Chiffre (główny wróg z Casino Royale, najlepszego naszym zdaniem filmu o Bondzie) w kwestii wywoływania podskórnego niepokoju podnieśli poprzeczkę bardzo wysoko. Jako Ernst Stavro Blofeld powraca też Christoph Waltz, ale tu już warto sięgnąć po klasyczną myśl księdza Twardowskiego, spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą. Jak i Blofeld - ledwie się pojawił na ekranie, a już go nie ma.
Ale to drobiazgi. Przez niemal trzy godziny będziecie z emocji trzymać się poręczy foteli, będziecie parskać śmiechem, będziecie się bać, a co niektórym pewnie zaszklą się oczy. Poczujecie cudowny retro klimat klasycznych Bondów z lat 60., ale nie przeniesiecie się w czasie; ta historia dzieje się tu i teraz. I ani słowa o finale, bo po seansie nie mogę pozbyć się natrętnej myśli - jak oni z tego wszystkiego wyjdą w kolejnej części?
Tym już niech martwi się kolejny Bond, bo ten pożegnał się wspaniałym, potężnym filmem, jeszcze lepszym, niż można było się spodziewać. Przez 60 lat żaden obraz o 007 nie doczekał się nominacji do Oscara w głównej kategorii, ale to może być ten pierwszy raz.