Lęk przed bombą atomową, emancypacją kobiet, ale i... incelami. Suma wszystkich strachów, którą znajdziecie w Nie martw się, kochanie, nie przekłada się jednak na jakkolwiek interesującą odpowiedź na pytanie o to, co mamy z tym dalej robić.
Tekst pierwotnie ukazał się we wrześniu 2022 r.
Kino kocha sztafaż idealnej Ameryki lat 50. i 60. – tej z żonami, odprowadzającymi mężów do samochodów, żeby następnie wypolerować i tak czysty dom, a potem wstawić pieczyste. Poza walorami estetycznymi to zwykle dobry pretekst, żeby jeszcze raz opowiedzieć o tym, że pod piękną powłoką kryją się mroczne sprawy. Nawet jeśli David Lynch poświęcił już temu z pięć filmów i całe Twin Peaks. Czasem się udaje; w Truman Show współczuliśmy bohaterowi, który odkrył, że wszystko to, co wokół niego, to mistyfikacja, Miasteczko Pleasantville ograło podobny temat w ciekawy formalnie sposób, łącząc taśmę czarno-białą z kolorową, a niepokazywane w Polsce Gdzie woda jest czysta, a trawa zielona wpuściło na wymuskane przedmieścia absurd i horror. W przypadku Nie martw się, kochanie były poważne ambicje... i na tym się skończyło.
Miasto Victory wygląda jak Palm Springs bez turystów: palmy, góry, modernistyczne domki. To, co w jego nazwie, jest motorem napędowym mieszkających tam facetów, którzy autentycznie zachowują się jak ten gość od internetowego jesteś zwycięzcą. Zresztą są i elementy korpo-sekciarskie, skoro pieczę nad całym Victory sprawuje niejaki Frank, lider kultu. Co to za kult, dlaczego Frank jednocześnie kieruje miasteczkiem i jest szefem wszystkich mieszkających w nich mężczyzn, którzy jeżdżą co rano do pracy, ale widz nie ma pojęcia, jakiej? Spokojnie. Na razie zostańmy przy ich żonach. Jedna z nich, Alice, któregoś dnia jest świadkiem pewnego zdarzenia, zakłócającego idylliczną codzienność miasteczka. Ciekawość zwycięży potrzebę stabilizacji; Alice zaczyna drążyć, a wiadomo – kropla drąży skałę.
Jeśli widzieliście WandaVision, Żony ze Stepford albo po prostu mieliście ambitnego historyka, który opowiedział wam na lekcji co nieco o amerykańskiej rzeczywistości po II wojnie światowej, to takie uniwersum nie powinno być wam obce. Część młodych Amerykanów poszła wówczas w kontrkulturę, czego efektem był wysyp hipisów, beatników, członków motocyklowych band i wszelkiej maści odszczepieńców, krytykujących jedyny słuszny model życia, jaki promowało państwo. Ale druga część świadomie popłynęła z prądem. Stąd mit typowej amerykańskiej rodziny z domem, dwójką dzieci, psem (ale już na przykład w Victory nie ma zwierząt) i jasnym podziałem obowiązków: ojciec pracuje, matka zajmuje się domem, wszyscy są zadowoleni. Unifikacja sprzyjała poczuciu wspólnoty. Młodzi chcieli być w grupie i nie wyróżniać się od reszty, bo tak naprawdę cały czas bali się o przyszłość; pamiętajmy, że nad Stanami wisiała groźba wojny nuklearnej ze Związkiem Radzieckim. Nie martw się, kochanie nic o tym nie mówi, ale umieszczenie akcji w latach 50. jest czytelne. Przestraszeni ludzie byli podatni na wpływy hochsztaplerów, więc gdy pojawił się stylizowany na Jordana Petersona Frank (o inspiracji postacią guru alt-prawicy reżyserka, Olivia Wilde, opowiadała zresztą otwarcie), stado zakochało się w jego wizji świata i wizji życia.
Nie martw się, kochanie jest też o kryzysie męskości... I teraz tak: jakby wyjaśnić, o co chodzi, trzeba byłoby zdradzić fabularny twist. Tego oczywiście nie zrobimy, natomiast spokojnie można podkreślić, że w tym miejscu pojawiają się poważne luki scenariuszowe. Ciekawe, bo skrypt autorstwa Katie Silberman znajdował się na hollywoodzkiej liście najgorętszych scenariuszy, które nie zostały dotąd zrealizowane, można było zatem spodziewać się, że mamy do czynienia z czymś naprawdę dużym. No więc niekoniecznie. Silberman i realizująca ten film (oraz grająca w nim jedną z głównych ról) Olivia Wilde ledwie ślizgają się po powierzchni. Sygnalizują, co je interesuje, ale zupełnie nie wchodzą w głąb podejmowanej problematyki. Tak szczerze to nie mamy pojęcia, czy bliższa jest im wizja świata, w którym ster trzymają kobiety, czy mężczyźni. Czy widzą nadzieję w tym, co przed nami, a może odwrotnie – z tęsknotą wypatrują przeszłości. Chcą rozsadzić patriarchat (symboliczna scena kulinarnego seksu na początku filmu), ale nie wiadomo właściwie, co dalej. A skoro już podejmujemy tyle wątków, to wypadałoby dojść do konkretnej konkluzji. Bo na razie, jak w tytule, martwią się wszyscy, a najbardziej widz.
Ambitna porażka? Ale nie po całej linii; nadworny operator Darrena Aronofsky'ego, Matthew Libatique, dwoi się i troi, żeby jak najmocniej odhumanizować tajemnicze Victory. Wcielająca się w rolę Alice Florence Pugh może nie jest tak dobra, jak uważa większość krytyków, więcej, im dalej w las, tym mocniej przejmuje swoją manierę z Midsommar, ale jest jedna scena – chodzi o rozmowę z psychologiem, który pojawił się w jej domu – gdzie Pugh wznosi się na wyżyny i tylko dla tych paru minut warto było ją zaangażować. Bo dla odmiany taki Harry Styles przez całe dwie godziny ma charyzmę deski barlineckiej, dlatego kozaczenie na weneckim festiwalu naprawdę mógł sobie odpuścić. Zresztą cały ten jarmark (skandale dotyczące wyrzucenia Shii LaBoeufa, podziały wewnątrz obsady czy ślinotokowa afera na linii Styles-Chris Pine) pokazuje, że albo twórcy mieli świadomość tego, że chyba nie wyszło jak trzeba, więc celowo narobili ambarasu, żeby odwrócić uwagę od filmu, albo po prostu była to ich naturalna reakcja na efekt ich prac.
Idealną puentą byłoby podkreślenie, że na tym wszystkim najbardziej skorzystali księgowi i PR-owcy filmu, ale niestety los okazał się okrutny i Nie martw się, kochanie w premierowy weekend wyświetlania zanotowało w globalnym box office słabszy wynik niż wchodzący na ekrany po 13 latach Avatar. I tu już wypada się zmartwić.
„Nie martw się, kochanie” mieliśmy okazję zobaczyć w kinie KinoGram na terenie warszawskiej Fabryki Norblina.
Komentarze 0