Dlaczego Zip Skład dostał łomot na koncercie w Krakowie, a i tak wspominali go dobrze? Jak naprawdę powstała Firma? Uwaga – trzecia część tekstu to morze anegdot.
Oto trzecia z sześciu części monumentalnej opowieści Filipa Kalinowskiego o historii krakowskiego rapu. Tu znajdziecie epizod pierwszy, a tu – drugi.
Niespełna rok po premierze KRK Rap Atak, w odstępie kilku miesięcy od siebie, już niezależna od Gigant Records i samostanowiąca o sobie Zooteka wypuszcza dwie płyty. Nie dość, że są kamieniami węgielnymi dla krakowskiej sceny, to jeszcze wzornikami lokalnego stylu, sznytu i szyku.
Wielkie hity
Wszystkie akcje fachowe kojarzą mi się z Krakowem / Tu pośród starych murów rodzą się myśli nowe
Pierwsza, legalna Firma to jest symbol; symbol polskiej ulicy. Intoksynator natomiast, gdyby historia potoczyła się inaczej, mógłby dzisiaj być zespołem na miarę JWP/BC, a Bastek – legendą jak Eros - krótko i dosadnie status dwóch pierwszych, autorskich albumów wydanych przez Zulusa i spółkę podsumowuje Kobik.
Wielkie hity i Z dedykacją dla ulicy łączy ze sobą jednak nie tylko wspólny label, pokaźny udział DJów Krime’a i DMC i to, że Bastek wyprodukował sporą część bitów również dla Firmy. W długiej i pogmatwanej historii Intoksynatora, który z początku współtworzyli Bastek i Kliczu (Clitch), a później Bastek i Tobi, przez moment przewijał się również znany w lokalnym środowisku złodziej samochodów posługujący się ksywką… Kali, który na jednym z podziemnych nagrań składu nawijał swego czasu Intoksynator, Intoksynator; wykładam chuj na panią prokurator / Wybrałem zajęcie, którego konsekwencje to z tyłu spięte ręce. W miejskiej legendzie mówiącej o zawiązaniu się składu Firmy Bastek natomiast odgrywa też niebagatelną rolę.
Kiedy bowiem Popek, Pomidor i reszta legnickiego gangu przyjechała do Krakowa, ich głównym zajęciem nie był rap, ale… dolina czyli kradzież portfeli po tramwajach. Wybebeszone, puste skóry po swoich łupach wyrzucali w bramie przy Floriańskiej 14, gdzie funkcjonował wówczas kultowy w pewnych kręgach skate shop Graffiti. A że pracująca tam wówczas ekipa przesiadywała non stop pod sklepem łojąc browary, to nieraz upominali coraz częściej pojawiających się tam złodziei, żeby nie robili przypału, na co słyszeli zazwyczaj tylko: spokojnie ziomuś, wszystko jest OK, niczym się nie martw. Legniccy doliniarze zaczęli się mieszać z krakowskimi hip-hopowcami, wszyscy wspólnie siedzieli na ławeczce i słuchali rapu, aż któregoś dnia Popek podciąga koszulkę, pokazuje dziarę z Tupacem i mówi: nie pierdolcie mi tu; ja dobrze wiem co to jest hip-hop.
Rap wciąż leciał, kolejne dni mijały, a następne skręty zamieniały się w popiół, gdy któregoś popołudnia w tym samym miejscu spotkali się Bosski, Tadek zwany jeszcze wtedy Razorem, Bastek i przyszli pionierzy polskiego gangsta rapu. Popek pokazał palcem wskazującym na Romana Bosskiego i mówi: ty fajny, kur*a, nagrałeś ten kawałek na „KRK Rap Atak” - „Wyprawa nocna musi być owocna”, ty będziesz z nami w składzie. Następnie wskazał na Tadka i mówi: ty masz komputer, więc u ciebie będziemy wszystko nagrywać i będziesz robił bity, a na końcu pokazał na Bastka - ty rapujesz najlepiej w tym mieście, więc nauczysz mnie i Pomidora rapować. Nikt ponoć nie miał tam nic do powiedzenia i tak powstała Firma.
Zanim jednak wyszło Z dedykacją dla ulicy, pierwszy atak z grodu Kraka przypuścili przepaleni weterani z Intoksynatora. Poprzedzonym gościnnymi udziałami na debiutanckim Zip Składzie i Hip-hopowym raporcie z osiedla 2000 Wielkim hitom Intoksynatora daleko było co prawda do ideału, jednak szereg cech charakterystycznych dla krakowskiej sceny rzeczony album uwypuklił. Przed Bastkiem i Tobim (bo Kliczu gdzieś w międzyczasie przepadł) wytyczył drogę do szerszej rozpoznawalności, projektu Północ Centrum Południe i… udziału w telewizyjnym show Druga twarz.
Powstający długie lata, pierwszy longplay INS cierpiał przede wszystkim na braku spójności i tym, że ewidentnie najstarsze, zapatrzone w Ciemną Stronę Warszawy smyczkowe, podwórkowe hymny mocno odstawały od zupełnie osobnych w tamtym okresie, eksperymentujących z rytmem i brzmieniem, psychoaktywnych tjunów. Tjunów takich jak Kto? z Deluksami, Galimatias z JWP, Piwko z Sabotem i Bosskim czy Co wy wszyscy chcecie robić tu? z Kalim i Dresu. I choć singlowe W górę ręce nie były do końca reprezentatywne dla całości tego krążka, to łobuzerski, hip-hopowy sznyt tego numeru i gęsto okraszony skreczami DJ’ów Krime’a i DMC, rozbujany bit Bastka idealnie wprowadzał w świat miasta skupionego wokół Staromiejskiego Rynku i tych czterystu klubów znajdujących się w jego okolicy. Po pierwsze: ludzi w Krakowie pozdrowię / Moja ręka na kabonie, a rym w mojej głowie / Człowiek, nie chcesz forsy? Nie używaj i sypiaj w kartonie / Ta ekipa przynosi coś świeżego przy mikrofonie / Dopóki blant w drugiej dłoni płonie / Dopóki będą głupie groupie, które robią hookie-pookie / Lubią mój długi rym i tłusty styl / Nie pasuje ci? Chuj z tym! / Nawijam! Ktoś mówi, że chujowo nawijam - / Chuj w to wbijam! Nie sprzyjam modom / Intoksynator logo; upijam się z załogą / Chłopaki piją póki mogą / Dopóki sufit nie myli się z podłogą - nawijał w nim Bastek, którego mikrofonowa brawura miała już za moment rozbłysnąć na PCP, a chwilę później on sam… przepaść bez wieści.
Imprezę promującą ten album stolica Małopolski wspomina po dziś dzień. Jego nieco okrojona wersja wyszła – co wówczas nie było standardem – również na winylu, a Bastek do Emergency był przez ochroniarzy wpuszczany zawsze bez kolejki. I choć INS-y w historiografii polskiego rapu pozostają pierwszym krakowskim składem, który wydał legalną płytę, a w rzeczonym czasie byli oni na prostej jednoznacznie wznoszącej, to nazwa ich składu pojawiła się w kolejnych latach już właściwie tylko na projekcie Północ Centrum Południe. Taka to już klątwa Krakowa.
Wracając tymczasem do Firmy, ich debiutancki album spadł na polską scenę rapową początku lat dwutysięcznych jak przysłowiowa bomba, albo może raczej butla po browarze, rozbijana o krakowski bruk po którymś z legendarnych koncertów tego składu. Kiedy bowiem większość ówczesnych wychowanków Ciemnej Strony wciąż tkwiła w klasycznych ramach skleconych przez Volta, Molestę i Zip Skład, małopolski kwintet z buta rozj*bał ten format. Swoją wykładnię ulicznych prawd i reguł położył po części na bitach przypominających jamajskie, dancehallowe riddimy czy dopiero co powstały, brytyjski grime.
Przy wtórze tych połamanych rytmów i niskopiennego, grzmiącego basu Popek, Pomidor, Tadek, Roman Bosski i działający już wówczas wspólnie z nimi Kali stworzyli Fascynująco Imponujący Rap Młodych Agresorów - prosty i dosadny zapis życia na krawędzi, życia pod celą i na wolności, całego życia z wariatami; życia w którym stres przyrodzony wykonywanej robocie jest równie wielki jak luz towarzyszący późniejszemu relaksowi i wydawaniu zarobionych wcześniej pieniędzy. W rzeczonej relacji nie dość, że autentyczność czuć w każdym słowie, to jeszcze brak było tematów tabu, którym hołdowała wcześniej krajowa scena. Agresja była brutalnie naturalistyczna, konflikty z prawem dojmująco realne, a narkotyki nie zawsze tylko miękkie.
Zadedykowaliśmy (naszą płytę) ulicy, bo ulica była i jest dla nas jak matka. Nieraz karciła, ale i tyle samo razy nagradzała. Ulica nas wychowała, uczyła życia, które nie zawsze obchodziło się z nami jak powinno – znaczenie tytułu tego albumu w wywiadzie dla magazynu Klan tłumaczył Kali, który premierę Z dedykacją dla ulicy świętował w areszcie na Montelupich 7 w Krakowie. O tym natomiast, jak ważny i do dziś na wielu polach intrygujący jest pierwszy legalny album Firmy, swego czasu zdążyłem się już na niuansie dłużej rozpisać. Z dedykacją dla ulicy to, jak wspomniał Kobik, płyta-symbol, płyta-fundament i płyta, która przez wszelkie kontrowersje otaczające od lat jej autorów nigdy nie zyskała należnego jej zainteresowania i pogłębionej analizy. hoć reprezentanci Firmy się tu jeszcze przewiną, to drugiego równie bezkompromisowego, eklektycznego, acz spójnego i w swojej narracji wręcz filmowego krążka w pełnym składzie nie udało im się już nigdy nagrać. Taka to już klątwa Krakowa.
Klątwa Krakowa
Popatrz no jak zmienia się świat / Ile już lat wpisanych do strat
Kiedy pytam Zulusa, dlaczego po nie do końca miarodajnych, ale jednak sukcesach pierwszych płyt wydanych przez Zootekę, krakowska oficyna nie ruszyła dalej tą drogą i z wydawnictwa zmieniła się w agencję bookingową działającą głównie na polu turntablismu i murali, ten po chwili zastanowienia mówi: To skomplikowane… Jest wiele czynników, które miały wpływ. Chcieliśmy iść za ciosem – w planach była reklamowana na ulotkach płyta Mercedresu i na pewno Firma też była brana pod uwagę, ale… sytuacja diametralnie się zmieniła. Firma miała różne zawirowania, ekipa wkopała się w poważne problemy z prawem, część musiała się ewakuować z KRK i ukrywać, a Kali poszedł siedzieć. Dresu co prawda był na fali po PCP, ale jego przesadny perfekcjonizm zawsze dawał mu wymówki, żeby na pierwsze solo jeszcze chwilę zaczekać. Tym sposobem odkładał płytę z roku na rok, a jak to Kosi swego czasu, pół żartem pół serio, ale celnie stwierdził - „Grubson wydawał jego hajs”. To oczywiście tylko zabawny żarcik towarzyski, ale faktem jest, że Dresu był pierwszą osobą, która tak nawijała w tym kraju. Gdyby wydał wtedy solowy album, to mógłby ugruntować swoją pozycję i zostać gwiazdą jak wspomniany Grubson. Mercedresu niczego nie brakowało - miał głos, styl, charyzmę. Szkoda, że się to nie wydarzyło.
Zawsze lubiłem ten jamajski teren, reggae, raggamuffin, dancehall, a w pewnym momencie zrozumiałem nagle, że mogę to przecież zrobić po polsku. Wszyscy wokół rapowali albo próbowali rapować, a że mnie zawsze ciągnęło do tego, żeby iść pod prąd, więc po prostu zacząłem w taki sposób nawijać. Wtedy nikt tego jeszcze tutaj nie robił, co, nie powiem, też mi się podobało. Ale przede wszystkim mogłem dzięki temu wtłoczyć w to wszystko nieco więcej melodii, bo ja od zawsze byłem bardziej rozśpiewany niż rozrapowany – o tym, skąd wziął swój początek jego raggamuffinowy (albo krakamuffinowy, jak sam wolał go nazywać) styl mówi sam Mercedresu, człowiek, którego solowy debiut miał być Zootekową czwórką, ale… nie był i wyszedł dopiero w 2019 roku nakładem Asfalt Records.
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy język polski nadaje się do czegoś takiego. Pełno jest w nim co prawda tego całego SZeleSZCZenia i mało słów krótkich, jedno czy dwusylabowych, na których wielu jamajskich nawijaczy wręcz bazuje, ale języka i rodziny sobie nie wybierasz. Chwilę więc się w tym podszkoliłem i w 1999 roku wypuściłem swój pierwszy taki numer, chyba pierwszy raggamuffinowy track w Polsce. Wychodzi więc na to, że jestem prekursorem, ale że zawsze byłem też nonkonformistą, to żadnego wymiernego sukcesu komercyjnego nigdy nie osiągnąłem – opowieść o początkach swojej drogi twórczej kontynuuje Dresu. A ja tu pozwolę sobie się z nim nie zgodzić, bo choć kwestie finansowe są mi w tych przypadkach zupełnie nieznane, to jego zwrotki na albumie PCP i gościnne udziały u Fu, Bez Cenzury czy WWO bardzo prędko podchwyciła spora część ówczesnych rapowych głów. Nawet najbardziej zagorzali newschoolowcy wiedzą przecież, na jaką melodię należy zaśpiewać: Uciułany łany giecik pęk pęk / Uciułany łany giecik pęk pęk / Uciułany łany giecik pęk pęk / Uciułany łany / Spalililili cały gramik / Spalililili - niesłychane! / Spalililili go beze mnie / Spalililili - wszyscy razem / Spalililili.
Spalone gieciki, wypite butelki i ogólny melanż towarzyszący nagrywaniu ponadmiastowej, kanonicznej płyty Północ Centrum Południe, w skład którego to projektu wchodzili reprezentanci trójmiejskich Deluksów, warszawskiego JWP i krakowskiego Intoksynatora w asyście Mercedresu, wielu z tych załogantów do dziś wspomina jako jeden z najmocniejszych w życiu. W legendarnym studiu Keara na gdańskiej stoczni gościli wówczas jeszcze między innymi zbiegli z Małopolski Firmowcy, a opowieści z tego wypadu nad morze… nie nadają się do publikacji na portalu, do którego dostęp mają również nieletni i organy ścigania. Wystarczy napisać, że nie wszyscy prędko z niego wyszli, a za niektórymi jego długi cień ciągnie się po dziś.
Wiesz, jak to jest w melanżu – nagle się okazuje, że dwa lata minęły, a ty wciąż jesteś w tym samym miejscu – podsumowuje Dresu. Jakbym wydał solówkę chwilę po PCP albo nawet płycie Bez Cenzury, to wszystko pewnie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale nie wydałem. Życiowo akurat tyle wtedy mi się problemów namnożyło, że nie miałem do tego głowy ani na to przestrzeni, a jak później już miałem, to znów poszedłem w melanż. Żyłem dniem dzisiejszym i nie myślałem o tym, że trzeba tekst napisać, zwrotkę nagrać czy płytę wydać. Trochę to była młodzieńcza beztroska, a trochę jednak nihilizm. W tym powietrzu krakowskim jest coś takiego, że ludzie nie mają ciśnienia; nie to, że nie mają ambicji, ale trudno im się skupić na celu. Kiedyś w jednym kawałku promującym IDA nawinąłem, że tutaj „litery są ważniejsze niż cyfry” i to nadal wydaje mi się najlepszym podsumowaniem tej zależności. Bo jest całkiem sporo racji w tej starej prawdzie, mówiącej o tym, że Kraków to takie artystyczne miejsce – ludzie stąd nie boją się tego, że to, co zrobią będzie niekomercyjne i się nie sprzeda. Nie! Robię coś, co chcę zrobić i nie myślę o późniejszych, ewentualnych słuchaczach. A czasami też nie myślę w ogóle o tym, żeby coś zrobić.
Specyficzny jest ten klimat naszego miasta… – wątek lokalnej charakterystyki dawnej stolicy Polaków w mig podejmuje Zulus, który chwilę po wydaniu Z dedykacją dla ulicy porzucił funkcję naczelnego promotora i szarej eminencji krakowskiej sceny rapowej. Po dziś dzień, cały czas robimy pod szyldem Zooteki hip-hop, ale już z dystansem do krakowskiego rapu. Bo u nas już w 2000 roku pod klubem stały grube fury, ekipa nosiła nowojorskie blity, a na wakacje jeździliśmy do Ameryki Południowej. Do tego alkohol, używki, grube afery… I nie jest to chyba dobre miejsce, żebym teraz relacjonował wszystkie nasze zakulisowe koneksje, od których przez tyle lat uciekałem ale… naprawdę dużo się tutaj działo, trochę wręcz chyba za dużo i za szybko… Klątwa Krakowa.
Całe życie z wariatami
Podział na kolory jest chory; wiesz co nas jedna? / Kolor kwiatów, kiedy trafiamy na cmentarz
Kryminalna to jest Rosja, a bandycki jest Petersburg. U nas jest, jak jest, każdy, kto tu mieszka, ten wie. A nasza płyta to tylko spostrzeżenia z tego, co widzimy naokoło. Dobra – policji nie kochamy. A to jest krakowski styl: rozpoznawaj – się nie myl! – mówił Bastek w wywiadzie udzielonym magazynowi Klan zaraz po premierze Wielkich hitów. Pytanie poprzedzające tę wypowiedź dotyczyło oczywiście kryminalnego kontekstu szeregu tekstów przewijających się przez debiutancki album Intoksynatora i składankę KRK Rap Atak. I choć słowa Bastka podyktowała mu na pewno powszechnie wówczas przestrzegana osiedlowa omerta oraz niechęć do tego, by młody jeszcze wtedy, małopolski rap już na starcie zamykać w getcie gangsta rapu, to, nie oszukujmy się, wszelkie osiedlowe zależności, o których nawijali członkowie INS, bardzo często wchodziły w konflikt z prawem i jakkolwiek rozumianym społecznym status quo. Nie mówiąc już o tym, czym zajmowali się zarobkowo ich kamraci z Firmy czy relacjonujący na bicie Bastka włam do samochodu Mazi.
W Krakowie raperzy chcieli być bandytami, a bandyci raperami – powtarzał po wielokroć Bas, a jak zdążył już zauważyć Noude: wszystkie dzieciaki, które dorastały tutaj zaraz po transformacji, chciały mieć coś nowego i świeżego. Środkiem do tego celu był natomiast bardzo często różnej maści proceder. Głównie bardzo popularna w latach 90. kradzież zuchwała, krojenie, czyli ówczesny paragraf 210, powszechnie zwany dziesioną, a także handel wszelkimi dobrami nielegalnymi – od paserki po dilerkę. W stolicy Małopolski większość tego typu działań zarobkowych brała na celownik turystów, co też pozwalało jej zwykle istnieć pod radarem zorganizowanej przestępczości, która w pierwszej dekadzie post transformacyjnej III RP była równie łapczywa i bezwzględna jak zuchwała i bezkarna. I choć rzeczone grupy (nierzadko zbrojne) zwykle rapem się nie zajmowały, bo w tamtych latach w rapie kasy jeszcze właściwie nie było, to zdarzało im się werbować co bardziej bitnych osiedlowych żołnierzy albo karcić tych, którzy przez przypadek weszli im w drogę.
Podobnych przypadków nie było jednak zbyt wiele. I to inne osiedlowe zależności dotyczyły w Krakowie właściwie każdego wychowanka tamtejszych bloków i kamienic; nieważne, czy był on akurat raperem, zwykłym, osiedlowym szpontem, czy nawet grzecznym dzieciakiem.
Bez względu na to, czy zostajesz chuliganem, czy nie wiesz nawet, jaki był wynik ostatniego meczu, to w Krakowie gdzieś się rodzisz, dorastasz, gdzieś idziesz do podstawówki i właściwie od początku możesz być przybity do któregoś klubu. Możesz sobie mówić, że nie kibicujesz czy nawet nie interesujesz się piłką, ale od małolata dużo ludzi patrzy na ciebie przez pryzmat twojej ulicy, osiedla i szkoły. Twojej przynależności, względem której albo jesteś „żydem” albo „psem”. No albo jesteś za Hutnikiem, a on jest najbardziej autonomiczny – piłkarską, a dokładnie chuligańską mapę Krakowa pokrótce odmalowuje jeden z moich rozmówców, wychowanek lat dwutysięcznych w których większość zorganizowanych grup przestępczych została już rozbita, a czarny rynek przejęła w ogromnej mierze właśnie sekcja stadionowa.
I choć rzeczona mapa wydaje się świetnie rozrysowana w mediach głównego nurtu, reportażach takich jak Wisła w ogniu czy nawet popkulturowych refleksach pokroju Bad Boya Patryka Vegi, to rzadko w podobnych relacjach ktokolwiek zastanawia się nad tym, jak wygląda zwykłe, cywilne życie w realiach trwającej już od ponad stu lat Świętej Wojny. Rzeczone relacje spływają krwią, pobrzękują maczetami i innym sprzętem, a dodatkowo jeszcze usiał je długi pochód trupów, kalek i osadzonych. Wiadomo jednak, że z daleka widok nie zawsze jest piękny, a setki kilometrów przemierzają jedynie najgorsze możliwe wiadomości.
To nie jest tak, że ludzie ze sobą nie gadają, bo jeden jest za Wisłą, a drugi za Cracovią. To są normalne ziomki, często przyjaciele najlepsi, bo przecież w całym tym rozgardiaszu żyjemy wszyscy razem – kontynuuje mój rozmówca. Jak już w tym jesteś, to jest tam pewnie trochę tak jak w tym wspomnianym przez ciebie reportażu, ale jak ktoś tu przyjeżdża czy sobie żyje, to tak nie wygląda. Nikt ci ręki maczetą nie utnie, nie poturbuje cię ani nie zabije. Jeszcze osiem czy dziesięć lat temu było nieporównywalnie więcej tego typu skrajnych sytuacji. Więcej chłopaków biegało i więcej się w ogóle na mieście działo. Ale nawet wtedy rzadko kiedy krzywda spotykała kogoś Bogu ducha winnego. To są najczęściej zorganizowane akcje, a jak ktoś „niezrzeszony” dostanie maczetą, to jest wypadek przy pracy. Taka to już specyfika naszego miasta.
Rzeczona specyfika na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych miała przynajmniej kilka przełożeń na hip-hopowy światek, bo też ówczesna rap gra była bliższa chuligańskich środowisk. Szereg zespołów czy artystów sam przybijał się do lokalnych klubów, a międzymiastowe mecze rzadko kiedy przebiegały w atmosferze spokoju. Zadymą kończyły się jednak nie tylko derby i spotkania w lidze, ale również czasami koncerty. Jak choćby ten po wielokroć wspominany małopolski występ Zip Składu w klubie Rotunda.
Było na nim kilku naszych, a że warszawiacy byli kojarzeni z Legią, więc nasi do nich zygali – w magazynie To My Kibice relacjonowali niedawno fanatycy Cracovii. Pod sceną doszło do wymiany zdań z Fu, ale rozeszło się po kościach. Po pół godzinie wpadliśmy w 30 osób i zakomunikowaliśmy obecnym, że mieszkańcy Krakowa mogą opuścić lokal. Zostali warszawiacy, którzy dostali solidny oklep. Najbardziej poszkodowany był Pono, który do dziś ma na głowie okrągłą bliznę po nodze od krzesła.
Krakowski koncert Zipów przeszedł do historii głównie za sprawą relacjonowanej tu awantury. Rzadko jednak wspomina się o tym, że gdy rzeczona bijatyka się zakończyła… występ był kontynuowany.
To był pierwszy występ Zip Składu w Krakowie, chyba w ogóle ich pierwszy poza Warszawą. Oni wtedy byli na fali, wbili się na rynek ze świeżym rytmem i rymem, bardzo fajnie się tego słuchało. Dla mnie możliwość ściągnięcia ich na koncert była mega wydarzeniem; wspólnie z Intoksynatorem byli gwiazdami wieczoru – feralny wieczór w Rotundzie wspomina Fredek, który po rozstaniu z Zulusem działał jeszcze przez chwilę sam na polu organizacji imprez, odpowiadając między innymi za ten booking jak i pierwsze zawody deskorolkowe w historii Krakowa, sfinansowane po części przez Etylinę wydarzenie znane jako Grand Skate KRK.
Klub pękał wtedy w szwach, dym z konopi unosił się w powietrzu, wszyscy mieli banany na twarzy, aż tu nagle wpada brygada, która robi rozpizd. Dla mnie jako organizatora to był dramat, ale po tej całej tej dosyć szybkiej akcji, chłopaki z Zip Składu równie szybko się pozbierali i… dokończyli koncert. Jakiś czas później, jak widzieliśmy się w Warszawie, to Zipy w ogóle mi powiedzieli, że to był ich najlepszy dotychczasowy koncert i niczego nie żałują; szczególnie, że jeszcze po raz pierwszy w karierze mieli kolorowy plakat promujący ich występ.
Otwarcie mówiąca o swoich koneksjach z Legią Molesta miała tymczasem zakulisowy zakaz grania w Grodzie Kraka, a szereg tras koncertowych zespołów z innych rejonów Polski również omijał tę nadwiślańską aglomerację. Rap – czy też szerzej cały ówczesny, multidycyplinarny hip-hop – prędko jednak zaczął łączyć nie dzielić. Intoksynator zagościł na Chlebie powszednim, MorW.A. pojawiła się na Z dedykacją dla ulicy, a zespoły z różnych, często zwaśnionych dzielnic Krakowa poczęły ze sobą współpracować nawet wtedy, gdy dzieliły ich lokalne barwy.
W pewnym momencie poznaliśmy ekipę zza miedzy - SPK, Stała Potrzeba Konopi. My byliśmy z Grzegórzek, a oni z Placu Bohaterów Getta, czyli Starego Podgórza, dzielił nas tylko jeden most, ale u nas była Cracovia, a u nich Wisła. Czasy wtedy były przerąbane mocno, więc jak my szliśmy do nich, to oni musieli być cały czas z nami, a jak my do nich, to tak samo – pilnujemy się. Dzięki temu powstał kawałek „Chłopaki z sąsiedztwa” - ponad klubowe, rapowe zależności tłumaczy Kafu ze składu DRIM, a jedna zwrotka z tego numeru idealnie obrazuje omawianą zależność: Czekając na nocny, na rejonie obcym / Stoi sam ziom (ziom) / Nagle nie wiadomo skąd wypada, cała brygada / Oka rzut (rzut), jest i wróg / Myślę - przyspieszać tchu? / Znaczy - stać czy spierdalać? / Mało czasu, by się zastanawiać / No to - improwizacja; podbija do mnie dwuosobowa delegacja / Stały bajer - masz szluga? / Niestety, nie palę / Przepytki - skąd jestem, za kim? / No co wy chłopaki? Wracam od dziewuchy, wziąłbym taxi se ale brak kapuchy / Oby tylko chłopaków nie poniosło, nie uśmiecha mi się dostać w dziąsło / Wtem wyłania się jeszcze jedna postać, która mówi: / Zostaw, znam tego gościa, to z dzielnicy obok sąsiad.
Podobnie jak w sytuacji ogólnomiejskiego konfliktu na linii punki vs. skinheadzi, hip-hop dla dzieci transformacji stanowił również wyjście z patowej sytuacji podziału całego Krakowa na dwa kolory.
Ja dzięki rapowi mogłem jechać na Hutę i nic mi się nie stało, mogłem jechać na Podgórze i nic mi się nie stało, mogłem jechać na Krowodrzę i też nic mi się nie stało - stwierdza Kafu. Hip-hop nas łączył i łączyła nas też gandzia, bo też w tamtym czasie pojawiło się tego na mieście nieporównywalnie więcej. Wszyscy sobie popalaliśmy, a że wtedy nie było takiej dostępności jak jest teraz, to nieraz trzeba było jechać przez pół Krakowa, żeby coś sobie załatwić i… poznawałeś tam ludzi; wyrabiałeś sobie jakąś markę. To działało zawsze w dwie strony – jak się znaliśmy i byłeś w porządku, to jak przyjechałeś na Grzegórzki też nigdy ci się krzywda nie stała i zawsze pomogliśmy. To były piękne czasy, hip-hop, siedzenie po boiskach i tu ktoś robi beat-box, a tam ktoś przyniósł boom-boxa, ktoś jeździ na desce, a inni grają w kosza, ktoś maluje osiedlową ścianę, a wszyscy słuchają nowych nagrywek.