Na liście wykonawców z polskiej sceny, które operują dużym kapitałem zaufania i sympatii, Young Igi jest w czołówce. Trudno się dziwić, bo melodyjny talent artysty punktuje zarówno u trapoholików, jak i ludzi zdolnych docenić chwytliwe motywy, nawet jeśli z nowoczesnym rapem im nie po drodze.
Igi jest też piekielnie pracowity, a katorga w studiu sprawia mu nielichą przyjemność, co czuć w progresie, który zalicza z każdym wydawnictwem. Przynajmniej pod względem wokalnego warsztatu, bo tekstowo… No cóż, na razie nie otwierajmy tej puszki. Young Igi właśnie wypuścił drugi album w tym roku, co tylko dowodzi jego determinacji i pokazuje jasno, gdzie leżą jego priorytety. Pytanie o to, czy przypadkiem ta ambitna liczba nie triumfuje nad jakością, pozostawiam otwarte.
Amfisbena, wydana w marcu tego roku razem z Żabsonem, miała być ostatecznym ukoronowaniem dwóch rodzimych trapstarów, ale poza kilkoma bangerami, zupełnie blednie przy potędze albumu OIO. W zasadzie byłem wręcz zdziwiony, że ten zestaw nie zadziałał tak dobrze, jak powinien. Być może w znaki wdało się zmęczenie trasą, a może chłopaki podeszli do tematu zbyt luźno. Co innego krążek z OKIm i Otso, bo tutaj dokonał się pełny, alchemiczny cud. Publika otrzymała koktajl wydestylowany z najlepszych cech całej trójki, a na scenie w trakcie bardzo udanej trasy promującej wydawnictwo można było zobaczyć raperów w szczycie formy. OKI kontynuował tę passę, wydając PRODUKT47, do którego wracam często i chętnie, przy okazji doceniając wkład sympatycznego jeża w propagowanie rejdżu w Polsce. Podobnie Otsochodzi, który na Tarcho Terrorze wskoczył na nowy poziom.
W tym kontekście Amfisbena, chociaż całkiem solidna, lekko zawiodła – skoro inni zbierają kreatywne frukta energii wytworzone w OIO, to co z Igim? Wracając do dwóch poprzednich wydawnictw, w których brał udział, można zauważyć, w którym kierunku rozwija się najlepiej. I tu zdecydowanie wygrywają numery stwarzające warunki do mocnej kreatywności. Na Amfisbenie trapowa stylistyka okazała się zbyt ciasna, a monotematyczność zaczęła ocierać się o groteskę. Ogłoszenie solowego albumu Igiego dało nadzieję na to, że właśnie to wydawnictwo da płodniejszy plon po ziarnach zasianych przez OIO.
Oczywiście, Igi na tych polach haruje już dawno. Udane mixtape’y i jeszcze lepsze albumy, do tego wydawane na własnych warunkach, otworzyły mu drogę do miana jednego z lepszych trapistów w Polsce. Igi to nie tylko wokalista o sporym, kreatywno-melodyjnym zasięgu, ale także doskonały translator amerykańskich trendów na polskie warunki. Ba, na Skanie myśli na jednym z bitów pojawił się sam Nick Mira, czyli nadworny producent JuiceWRLDa. Co nie znaczy, że album z 2019 roku był zwykłą kalką modnych brzmień, wprost przeciwnie. Igi ma na tyle talentu i muzykalnej pomysłowości, że w tej znajomej krainie wykraja zupełnie osobistą drogę. Ba, doczekał się nawet epigonów (ekhem, Rusina), co, zgodnie ze starym porzekadłem, jest najwyższą formą komplementu. Artysta przyciągnął armię fanów i fanek także przez swoją swobodną osobowość. Każdy miał kiedyś w szkole sympatycznego kolegę, może nawet nerdzika, który w jedne wakacje przykoksił, odniósł sukces w jakiejś dziedzinie, ale wciąż da się z nim normalnie pogadać, pożartować i spalić packa. Igi jest właśnie tym kolegą, nawet jeśli dużą część swoich tekstów poświęca na materialistyczny do bólu flex.
Bo jeśli coś jest achillesową piętą autora Układanek, to właśnie treść utworów. Jasne, trap nie musi stawać do wyścigu po nagrodę Nike, ale na pewne sprawy trudno zamknąć uszy, nawet jeśli melodia wdziera się w nie głęboko. Coachowskie pseudomądrości mogę znieść, gloryfikację kultury zapierdolu już mniej, ale nonszalancka mizoginia jest już przesadą, nawet jeśli pada z tak sympatycznych ust. Jeśli obawiałem się czegoś, odpalając Notatki z marginesu, to właśnie tych tekstowych słabości. Nawet ktoś na tyle zgniły, że sprawa progresywnego społeczeństwa go nie obchodzi, przyzna rację argumentom artystycznym. Wałkowania trzech tematów w kółko po prostu źle się słucha, nie mówiąc o tym, że po takim czasie miło by było wiedzieć więcej na ten samego artysty. Z dotychczasowych tekstów raczej ciężko cokolwiek odczytać.
Szczęśliwie, Notatki z marginesu są o wiele lepszą propozycją od Amfisbeny. To, co rzuca się w uszy od pierwszego odsłuchu, to ogromny progres na gruncie wokalnym. Igi jest rozśpiewany najbardziej w swojej karierze, a w jego głosie słychać moc i zaangażowanie. Różnorodność bitów temu sprzyja, bo oprócz trapowej rutyny dostajemy m.in. taneczny puls (Rytm pracy, Aha Aha, To właśnie to), a nawet coś podjeżdżającego pod rocka (Las Vegas). Las Vegas to w ogóle pokaz tego, że Igi odnalazłby się również poza rapowym nawiasem i chyba tylko White miałby podobne możliwości na podbicie poprockowej estrady. Igi wyciąga, przeciąga i harmonizuje, zazwyczaj z dobrym skutkiem.
Zdarzają się potknięcia, choćby koszmarek w postaci kuriozalnego na wielu poziomach Śmiechu warte, ale wokalnie Notatki z marginesu to nad wyraz udane przedsięwzięcie. Czemu pomaga produkcja, różnorodna i solidna, pokrywająca większość nowoczesnych stylistyk, łącznie z rejdżem, a nawet wycieczką w stronę UK garage (Aha Aha). W dwóch kawałkach słyszymy IO i jeśli ktoś nadaje się na wspólny krążek z Igim bardziej niż Żabson, to OKI właśnie. Zaproszenie Rusiny jest w zasadzie zabawne, bo ten zawodnik pod każdym względem mocno odstaje od gospodarza, mimo, że ze wszystkich sił stara się go podrobić. Publika chce Igiego, wychodzi Rusina i mówi: mamy Igiego w domu, po czym okazuje się, że jest tam tylko on sam. Pomijając słabsze momenty, Notatki z marginesu to niezły pokaz talentu, który najciekawiej prezentuje się wtedy, kiedy odbija od trapowej rutyny. A i ta jest tu na solidnym poziomie, odpowiednio przełamywana stylistyczną różnorodnością.
Uff, czas zmierzyć się z warstwą tekstową. Niestety, Notatki z marginesu nie zostawiły mizoginii w tyle, co więcej, w niektórych kawałkach wkroczyła ona na nowy poziom. Hoodlove ma super bit na samplu z Sistars, a i sam Igi dowozi wykonawczo. Szkoda, że tekst, w zamiarze romantyczny, prezentuje społeczny obraz rodem z lat 50. XX wieku. Rozumiem, że wiele elementów tego lirycznego uniwersum – szczególnie podejście do kobiet i okruszki kryminalnego życia – to w jakimś stopniu kalka z amerykańskiej szkoły. Ale mamy 2022 rok i cierpliwość do tego argumentu powoli się wyczerpuje. Na szczęście motywacyjne dyrdymały, które tak mocno ciągnęły Amfisbenę w dół, pojawiają się sporadycznie. Natomiast objawiła się kolejna tekstowa bolączka – obsesja na punkcie hejterów. W kilku utworach Igi stawia się ponad ludźmi, którzy marnują czas na komentowanie w necie. Śmiechu warte to najgorszy numer na płycie, także przez dziwaczny atak na piwnicznych trolli. Temat wraca w Aha Aha, niepotrzebnie.
Jasne, Igi ma pełne prawo czuć rozżalenie wobec wycieku nieskończonych numerów – nie ma gorszego zachowania wobec artysty, niż odwalenie takiej akcji, ale jechanie po komciach jest grubo poniżej jego poziomu. OK, jedziemy dalej, bo czekają na nas bardziej kwieciste łąki. Igi wciąż potrafi nawinąć zabawne, kreatywne linijki. Kelnerzy życia dodają nam sosu – słyszymy w Rytmie pracy i uśmiech sam ląduje na ustach. One coraz większe piersi, ja na głos mniejszą korekcję – żart może niezbyt wyszukany, ale ładunek kreatywności spory! A to tylko dwa z wielu przykładów na możliwości artysty. Czy po Notatkach z marginesu wiemy coś więcej o Igim? Może? W Myślę po nocach, Małych kroplach, czy Pelargoniach artysta próbuje sięgać głębiej i nawet jesli robi to naiwnie, to techniczne rzemiosło wyciąga z tego wszystko, co tylko się da.
Igi mknie do przodu na własnych warunkach, co warto uszanować. Notatki z marginesu otwierają go na więcej możliwości ekspresji, a na pewno są pokazem wciąż rozwijających się umiejętności wokalnych. Można zżymać się na teksty, ale bądźmy szczerzy, ile osób słucha tej muzyki dla treści? Liczy się chwytliwość, skuteczność w panowaniu nad bitem, inwencja. A tego Igi ma pod dostatkiem. Tylko fajnie jakby porozmawiały z nim jakieś kobiety. Zbyt sympatyczna to mordzia, żeby nawijać takie toksyczne głupoty!