Polska nie była ostatnim miejscem pracy słynnego Holendra. Ale ostatnim, w którym przemawiając z pozycji mędrca, naprawdę za takiego uchodził. Przynajmniej przez jakiś czas. Kronika ostatnich lat wielkiej kariery.
Słynny monolog Dariusza Szpakowskiego, gwizdek sędziego pieczętujący kompromitację w Słowenii, Grzegorz Lato zwalniający selekcjonera przed kamerami. 9 września 2009 roku zakończył się trzyletni związek Leo Beenhakkera z reprezentacją Polski. W polskiej świadomości Leo z dnia na dzień praktycznie przestał istnieć. Skupiliśmy się na wyborze nowego selekcjonera, który na zgliszczach tamtej kadry zbudowałby silną drużynę na Euro 2012. Pochłonął nas wir przygotowań do — z polskiej perspektywy — najważniejszego turnieju w dziejach. Beenhakker pojawiał się już tylko we wspomnieniach, pomniejszych aferkach, jak ta, gdy kłócił się ze Zbigniewem Bońkiem o zaproszenie na galę stulecia PZPN, czy w znanym tekście z reklamy banku: „Leo, why? For money”, który w pewnych kręgach wszedł do języka. Nie tylko dla polskiej piłki tamtego wrześniowego wieczoru zakończył się pewien etap. Podobnie było w życiu Beenhakkera. Choć w piłce działał jeszcze dziewięć lat, nigdzie już, nawet przez moment, nie mógł uchodzić za mędrca. Pierwszy etap pracy w Polsce był ostatnim aktem tej wielkiej trenerskiej kariery.
KONFLIKT Z FEYENOORDEM
Miękkie lądowanie po zatrudnieniu w PZPN Beenhakker szykował sobie już od jakiegoś czasu. Albo przynajmniej tak wyszło. Feyenoord Rotterdam, którego Leo jest legendą, regularnie zwracał się do niego z prośbą o pomoc, stawiając go w niezręcznej sytuacji przed jego ówczesnymi pracodawcami. Jeszcze przed awansem na Euro 2008, w maju 2007 roku, Beenhakker poprowadził zespół z Rotterdamu jako tymczasowy trener w dwóch meczach w końcówce sezonu. Bez powodzenia. Tamten dwumecz z FC Groningen był jego ostatnim w klubowej piłce.
Feyenoord jednak mu nie odpuszczał. W 2009 roku, gdy Beenhakker wciąż pracował w Polsce, przyjechała go odwiedzić delegacja z Rotterdamu. – Ten okres w Feyenoordzie był burzliwy. Klub szukał doradcy. Presję wywierało środowisko. Skoro klubowi szło źle, domagano się, by zarząd poprosił o pomoc legendy, związane z nim od lat. Leo jest taką ikoną, choć niektórzy ultrasi do dziś mu nie wybaczyli pracy w Ajaksie Amsterdam – mówi Jan De Zeeuw jr, mieszkający w Polsce syn byłego menedżera Jerzego Dudka, będącego prawą ręką Beenhakkera w trakcie pracy z naszą reprezentacją. – Spotkał się z nim Erik Gudde, dyrektor generalny klubu. To miało być doradztwo po cichu, żadne oficjalne stanowisko. Sprawa wyciekła jednak do polskich mediów i zrobiła się wokół tego afera. Grzegorz Lato, prezes PZPN, powiedział, że nie ma problemu, by Beenhakker w czasie wolnym doradzał Feyenoordowi, ale w Polsce wywołało to niesmak – wspomina. To było na wiosnę 2009 roku. Kilka miesięcy przed zwolnieniem.
Gdy Beenhakker znalazł się na bezrobociu, Feyenoord błyskawicznie sformalizował współpracę. Już miesiąc po meczu ze Słowenią przedstawił go jako nowego dyrektora sportowego. Niespełna półtoraroczny pobyt Leo na tym stanowisku był jednym z najgorszych okresów w historii klubu. Jak zaznacza De Zeeuw jr, nie tylko z winy Beenhakkera. – Przejmował zespół na czwartym miejscu. Po pełnym sezonie i oknie transferowym, za które odpowiadał, drużyna była dziesiąta w Eredivisie, co dla takiego klubu było wynikiem tragicznym. Znajdowali się wtedy na skraju bankructwa – opowiada Holender. Zrozumiałe więc, że Beenhakker nie mógł szaleć na rynku transferowym. By móc opłacić pensje nowych piłkarzy, musiał wykorzystywać liczne znajomości. – Znajdował prywatnych inwestorów, którzy pomagali utrzymać zawodników – mówi De Zeeuw.
W tamtym sezonie Feyenoordowi zdarzały się historyczne klęski jak choćby porażka z PSV Eindhoven 0:10. – Kibice mieli wszystkiego dość. Stosunki między fanami a zarządem były fatalne. W Beenhakkera trybuny akurat nie uderzały, bo mimo wszystko dalej był ikoną, ale wiadomo było, że długo taki stan nie potrwa – wspomina. Do sporych tarć dochodziło też wewnątrz klubu. Dyrektor Gudde nie mógł się dogadać z Beenhakkerem. Leo był w ówczesnym zarządzie jedynym człowiekiem pochodzącym ze świata piłki, co zawsze prowokuje konfliktowe sytuacje. Zwłaszcza, znając charakter byłego selekcjonera. – Bardzo mocno się pokłócili. Leo sam złożył papiery, choć wiedział, że jego umowy i tak by nie przedłużono. Przy rozstaniu powiedział publicznie, że nie chce mieć z Guddem nic wspólnego. Zapowiedział, że dopóki ten człowiek będzie dyrektorem, nie pojawi się na meczu Feyenoordu. Faktycznie tak było. Choć apartament Beenhakkera mieści się naprzeciwko stadionu, z odległości sześciuset metrów praktycznie może patrzeć na boisko, długo omijał mecze z daleka. Relacje polepszyły się, dopiero gdy w Feyenoordzie zmieniły się władze – relacjonuje De Zeeuw. Zanim Beenhakker odszedł, pomógł jednak uratować klub. Przyprowadzona przez niego grupa inwestorów wyłożyła na zespół z De Kuip ponad trzydzieści milionów euro, które pomogły uratować Feyenoord przed upadkiem.
WĘGIERSKIE CHATKI
Tuż po burzliwym rozstaniu pojawiły się pierwsze od kilku lat doniesienia o Beenhakkerze w polskich mediach. „Dziennik Bałtycki” informował, że Leo miałby pokazowo poprowadzić kilka treningów Lechii Gdańsk, do czego miał go namówić Bogusław Kaczmarek, jego asystent w czasach pracy z reprezentacją. Do niczego takiego ostatecznie jednak nie doszło. – W 2012 roku ja, mój syn Marcin i Krzysztof Brede, dziś trener Podbeskidzia Bielsko-Biała, pojechaliśmy na rodzaj stażu do drużyny Feyenoordu, którą prowadził już wtedy Ronald Koeman. Gdy byliśmy w Holandii, narodziła się idea, by Leo przy jakiejś okazji przyjechał do Gdańska. Wcześniej już tam zresztą był, bo przed EURO 2012, gdy byłem w komitecie organizacyjnym Euro, otwierał boiska. Później jednak już nie udało się spotkać w Polsce. Nie przyjechał nawet na mój benefis w 2016 roku, bo akurat chorował. Mamy dobry, ale okazjonalny kontakt. Składamy sobie życzenia urodzinowe. Gdy go o coś poproszę, nie odmawia pomocy – opowiada Kaczmarek.
Po odejściu z Feyenoordu 69-letni Leo nie miał jednak jeszcze zamiaru udać się na emeryturę. Po raz kolejny ruszył do Europy Wschodniej, by nauczać futbolu i apelować o wyjście z drewnianych chatek. W lipcu 2011 roku został dyrektorem sportowym Ujpesztu Budapeszt, gdzie miał zbudować nowoczesne struktury i poprawić szkolenie młodzieży. – To, że taka sława zdecydowała się pracować na Węgrzech, początkowo wywołało sensację – przypomina sobie Attila Moncz, dziennikarz węgierskiej Sport-TV. – Działał na miejscu w Budapeszcie i pracował bardzo intensywnie. Był na wszystkich treningach. Od razu zmienił trenera, wyrzucił z drużyny znanych zawodników. Ujpeszt nie jest jednak łatwym klubem. Od 1989 roku nie był mistrzem. Beenhakker nie był w stanie nawiązać do sukcesów z przeszłości – dodaje Moncz. Jego praca na Węgrzech trwała tylko kilka miesięcy. – Klub kupił nowy właściciel z Belgii. Po rozmowie z nim Leo zdecydował, że wróci do Holandii. Gdy odchodził, wielu mówiło, że to było kolejne znane nazwisko, które przyszło na Węgry na emeryturę – opowiada węgierski dziennikarz.
Gdy czyta się przemyślenia Beenhakkera na temat pracy w lidze węgierskiej, można sobie przypomnieć sposób, w jaki przemawiał także w Polsce. „Główny problem tam to nostalgia. Miałem wrażenie, że nie są w stanie strząsnąć z siebie wspomnień. Tak, jakby utknęli w konkretnym punkcie historii” – mówił o Węgrach w wywiadzie dla „The Blizzard”. „Mieli świetne zespoły w latach 50. i 60., ale co potem? Nic. Futbol ciągle się zmienia. Nie możesz ciągle wracać do chwalebnej historii. Jeśli to robisz, nie ma cię. Na Węgrzech nie ma filozofii, nie ma świadomości teraźniejszości. Pracują tak samo, jak dziesięć i dwadzieścia lat temu. Zostali z tyłu”. Tłumaczył tym, dlaczego tak trudno było mu tam cokolwiek zbudować. „Nie było łatwo coś zmienić, bo działała u nich inercja myślenia. Każda zmiana powodowała zmianę stanu ducha, która sprawiała, że czuli się niekomfortowo. To ich destabilizowało. W takiej sytuacji musisz zawsze być przekonujący. Nie mogłem po prostu powiedzieć: Robimy tak w Holandii. To ich nie przekonywało. Gdy oglądało się tam mecz drużyny U-15, można było dostrzec kilku bardzo dobrych graczy. Ale co się potem z nimi dzieje? Jest problem, bo struktury nie są dobre, zaczynając od boisk. W Ujpeszcie mają boisko treningowe, na które nie wyprowadziłbyś psa, bo bałbyś się, że zrobiłby sobie krzywdę – tłumaczył dziennikarzowi, w sposób dobrze w Polsce znany.
KARAIBSKI EPIZOD
Oprócz Polski i Rotterdamu było jeszcze jedno miejsce na świecie, w którym Leo uchodził za mędrca. I to właśnie do Trynidadu i Tobago wrócił po wyjeździe z Węgier. Zanim objął naszą reprezentację, po raz pierwszy wprowadził kadrę karaibskich wysepek na mundial, gdzie jeszcze udało mu się sensacyjnie zremisować ze Szwecją. Gdy więc drużyna potrzebowała pomocy w przygotowaniach do Złotego Pucharu CONCACAF, nie odmówił. Już jednak nie jako trener, lecz dyrektor techniczny federacji. – To było bardziej doradztwo na odległość, choć bywał też w Trynidadzie. Ściągał tam trenerów z Holandii i pomagał przekształcać struktury piłki młodzieżowej – wyjaśnia De Zeeuw.
OSTATNIA POSADA
Pod koniec 2013 roku dostał, jak się okazuje, ostatnią pracę w piłce. Jako doradcę zarządu, a później dyrektora sportowego, zatrudniła go Sparta Rotterdam, w której spędził ponad cztery lata. - Sporo pieniędzy w ten klub zainwestował człowiek, który jest kolegą Leo. Grają razem w golfa. To on poprosił go o pomoc. Robił to darmowo. Mimo to był na treningach pięć-sześć razy w tygodniu. Pomagał marketingowi i zarządowi. Był człowiekiem od wszystkiego. Nie zaszkodziło to jego statusowi jako legendy Feyenoordu, bo pomiędzy kibicami obu rotterdamskich klubów panuje bardziej szydera niż nienawiść – mówi De Zeeuw. Beenhakker znów pracował w trudnych warunkach, obracając się w budżecie średniego klubu z polskiej ekstraklasy. Większość transferów, jakich dokonywał, była darmowa. Namówił jednak słynnego Dicka Advocaata, swojego byłego asystenta, by został trenerem Sparty. – Duet Beenhakker-Advocaat za sterami takiego klubu musiał robić wrażenie. Nie skończyło się to jednak najlepiej, bo Sparta wtedy spadła – opowiada De Zeeuw.
Beenhakkerowi trzeba jednak przyznać, że zrobił dla Sparty wiele dobrego. Ściągnął za darmo kilku niezłych zawodników, których udało się potem sprzedać z dużym zyskiem. Do klubu przyszedł trener, którego do projektu przekonała właśnie przede wszystkim obecność Leo. Akademia podpisała umowę o współpracy z Ajaksem Amsterdam. – Przez pięć lat pracował za darmo i zrobił tam wiele fajnych rzeczy. Dziś Sparta to zdrowy, stabilny klub. Miał w tym czasie różne oferty pracy jako trener we wschodnich krajach. Wolał jednak podjechać dziesięć minut samochodem na stadion Sparty, popatrzeć na trening, zapalić cygaro, doradzić, podzwonić – mówi De Zeeuw. Pod koniec 2018 roku polskie media donosiły, że Adam Nawałka chciał, by Lech Poznań zatrudnił go na stanowisku doradczym. Beenhakker został jednak w Holandii i wykorzystywał liczne znajomości z całego świata. – Obojętnie, z jakiego kraju Sparta miała zawodnika na liście, on zawsze miał jakieś dojście, by spytać kogoś o opinię na jego temat – podkreśla De Zeeuw. To właśnie w Sparcie w 2015 roku stuknęło Beenhakkerowi 50 lat pracy w piłce. Trzy lata później udał się na emeryturę.
TOWARZYSKIE DORADZTWO
Dziś Beenhakker nie pełni już nigdzie żadnej funkcji. Co nie oznacza, że przestał żyć futbolem. – Jest aktywny, ale na zasadzie towarzyskiej. Trenerem Feyenoordu jest dziś Advocaat. Myślę, że Leo często go odwiedza i gawędzi sobie z nim o piłce – mówi Kaczmarek. Jego słowa potwierdza De Zeeuw. – Mają bardzo dobry kontakt, dlatego czasem bywa na treningach Feyenoordu i rozmawia z trenerem, czy z piłkarzami. Jego życie toczy się teraz w rytmie obiadek, kawka, golf. Ale ciągle zna wszystkich piłkarzy i wie, co się dzieje w którym klubie. Jeśli zadzwonisz do niego, że potrzebujesz trenera np. dla Cracovii, w ciągu kilku minut zaproponuje ci różnych kandydatów – uśmiecha się Holender.
Po odejściu Beenhakkera reprezentacji Polski zajęło kilka lat, by odbudować pozycję w europejskiej piłce. Na kolejny po Euro 2008 awans na wielki turniej, Polska czekała aż do 2016 roku. Dziś jednak jest już w takim miejscu, że do czasów Leo nikt nie wzdycha z sentymentem. Do tamtych lat chętniej może dziś wracać wspomnieniami sam selekcjoner. Mecz ze Słowenią okazał się jego ostatnim w trenerskiej karierze. A Polska ostatnim miejscem na świecie, w którym nie tylko mógł przemawiać z pozycji mędrca, bo to akurat robił zawsze, ale też naprawdę za niego uchodzić. Przynajmniej przez jakiś czas.
