Kiedyś tak określano anonimowych śmieszków. Dziś internetowym trollem tytułuje się nawet Mata, a prowokacje w sieci wpływają na politykę i media.
O kim myślimy, mówiąc o trollach? O mitycznych skandynawskich stworach? O politycznych wichrzycielach opłacanych przez Rosję? O anonimowych prowokatorach? W teorii wszystkie trzy opisy są trafne. I jednocześnie te trzy opisy to wciąż za mało, by w pełni trolla zdefiniować. Dziś może być nim każdy. Wszystko jest kawałem oraz żartem – rapował w Scrooge Ebenezer Belmondo. I ten z pozoru niejasny cytat okazuje się dla trollingu niezwykle ważny – obrazuje współczesny język popkultury. Bo dziś trollują nie tylko anonimowy userzy. Trollują raperzy, aktorzy, pracownicy mediów, a nawet politycy. Zaraz, a może robili to zawsze? Może tylko zmieniła się nomenklatura? Jeśli przyjrzymy się tym zjawiskom z bliska, nasuwa się inna odpowiedź.
Historia trolla
1 kwietnia 1974 roku, niejaki Porky Oliver Bickar, mieszkaniec Sitki w stanie Alaska, udał się do swojego sklepu, aby zorganizować lot helikopterem. Chodziło o transport 50 starych opon samochodowych, lin, szmat, oleju napędowego i kilku bomb dymnych. Po trzech odmowach w końcu załatwił przelot za pośrednictwem pewnego znajomego. Celem okazał się szczyt Mount Edgecumbe – nieczynny wulkan. Jeśli zwrócimy uwagę na datę, łatwo zorientujemy się, że coś tu nie gra. Podejrzana sprawa? Cóż, Porky w rzeczywistości zaplanował prank. Zebrane na szczycie materiały podpalił, tworząc kłęby dymu. W ten sposób postanowił wkręcić mieszkańców, że uśpiona przez lata góra wydała pomruk aktywności. Skutek? Cała akcja rozwinęła się na tyle dobrze, że informacja o przebudzonym wulkanie trafiła do światowych newsów. A Bickar do dziś określany jest mianem jednego z największych trolli od czasów istnienia mass mediów. Nie da się ukryć, że efekt jego żartu był iście viralowy, choć wtedy nie istniał jeszcze internet. Sieciowi pranksterzy mieli pojawić się chwilę później.
Zwróćmy jeszcze uwagę na kwestię nazewnictwa. Rzeczona nordycka mitologia to w etymologii internetowego trolla sprawa wtórna. Słowo tak naprawdę pochodzi od sformułowania trolling for fish, które oznacza metodę łowienia ryb na haczyk. Stąd też charakterystyczna grafika z rybim pyskiem łykającym przynętę. Wciąż znaleźć ją można pod komentarzami użytkowników dających się złapać na prowokacje. Wędkarz różni się więc w naszych wyobrażeniach od stwora z północy Europy. Ten według wierzeń charakteryzował się złośliwością i wyrządzał szkody ludziom oraz zwierzętom. Dziś jednak drogi obu się przecinają.
Kiedy dokładnie po raz pierwszy pojawił się internetowy trolling? Ponoć już na początku istnienia usenetu (to ogólna nazwa na sieciowe grupy dyskusyjne). Czyli w latach 80. Ale najwcześniej datowany przypadek trollowania znajdziemy w Oxford English Dictionary z 1992 roku. Tyczy się usenetowej grupy alt.folklore.urban (AFU), na której używano frazy trolling for newbies. Był to żart dla wtajemniczonych. Chodziło o sytuację, w której weteran grupy celowo zakładał wałkowany wcześniej wątek i sprawdzał, kto jest na tyle nowy, że się nie zorientuje i zacznie go komentować.
Jak widać, początki były niewinne, ale z czasem trollowanie zaczęło ewoluować. Anglojęzyczna Wikipedia wyróżnia nawet trollerskie kategorie – trolling strategiczny, taktyczny, dominacyjny czy rozrywkowy. Z terminem łączy się także wyrażenie flaming (w Polsce znane jako flejmować), czyli rzucanie inwektywami w sieciowych dyskusjach, oraz popularny wśród gamerów z lat 90. griefing. To ostatnie to swoiste sabotowanie rozgrywki podczas gry w trybie multiplayer — umyślne zabijanie członków własnej drużyny, oszukiwanie i na wszelkie możliwe sposoby denerwowanie innych graczy.
Australijski serwis akademicki The Conversation opublikował dwa lata temu badanie na temat współczesnego rozumienia słowa troll. Okazuje się, że dziś ma konotacje raczej negatywne. Dla wielu troll nie jest już zwykłym sieciowym chochlikiem. Raczej kimś socjopatycznym, wręcz niebezpiecznym. Wpływ na to mógł mieć rozwój forów obrazkowych takich jak 4chan. New York Times określił go mianem encyklopedii trollerskiego humoru. Strona założona w 2003 roku przez początkowo anonimowego 15-latka (dziś zdemaskowanego Christophera Poole’a) pierwotnie postrzegana była jako miejsce, gdzie nastolatki z Zachodu dyskutują o anime i mandze. Jednak to, co zaczęło się święcić w gąszczu postowanych wątków, mogło wzbudzić niepokoje już rok później. Wówczas jeden z boardów został zablokowany za publikowanie dziecięcej pornografii. Ale do mediów na szerszą skalę użytkownicy tej platformy przebili się w 2007 roku. To wówczas stacja Fox 11 wyemitowała reportaż o słynnym haktywistycznym kolektywie Anonymous. Padły tam słowa o hejcie, hakerach na sterydach, a nawet o domowych terrorystach. Co ważne, jeden z redaktorów serwisu Slashdot opublikował komentarz, w którym zwrócił uwagę, że historia w dużej mierze dotyczy właśnie użytkowników 4chana, 7chana i 420chana.
A pierwszy raz o trollerskiej sile ekipy było głośno już rok wcześniej, kiedy doświadczył jej prawicowy radiowiec Hal Turner. Chanowcy cyberatakami jednocześnie zablokowali mu linię telefoniczną i stronę internetową. Cała akcja kosztowała Turnera kilka tysięcy dolarów. O ile nie wydaje się to czynem specjalnie szkodliwym społecznie, to już w 2008 roku sprawką użytkowników tych samych forów okazało pojawienie się na kilka godzin w Google Trends… swastyki. Jeszcze w tym samym roku 4chan znalazł się na celowniku FBI i Secret Service po tym, jak jeden z jego bywalców zhakował mejla Sary Palin, polityczki ubiegającej się wówczas o urząd wiceprezydenta z ramienia Partii Republikańskiej. To i tak był tylko przedsmak. W kolejnych latach zaczęły wypływać dużo gorsze skandale – od straszenia zamachami bombowymi w Ramadan podczas meczów futbolu amerykańskiego w największych miastach USA, aż po publikowanie zdjęć po świeżo dokonanym morderstwie. Wszystko oczywiście na tym samym forum.
Pomimo kontrowersji faktem jest, że to właśnie 4chan mocno wpłynął na rozwój kultury internetu. To stamtąd wypływało wiele wczesnych memów (np. Pedobear, który w 2010 roku rozsławił Gazetę Olsztyńską nieświadomie ilustrującą jego zdjęciem tekst o zimowej olimpiadzie). To tamtejsi użytkownicy mieli wkład w rozwój języka leet, czyli specyficznego sieciowego slangu, w którym słowa mają dziwaczne sufiksy albo zapisywane są jak literówki. Jednak ich specyficzny krawędziowy humor, anonimowość, antyspołeczne zachowania i grupowa siła okazały się żyzną glebą dla ekstremalnych trolli. Mike Wendling w książce Alt-Right: From 4chan to the White House stawia nawet tezę, że były jedną z kolebek skrajnie prawicowych i antyfeministycznych sieciowych ruchów, które zaznaczyły swoją obecność w czasie kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa. Od tamtego czasu szerzej poznaliśmy kolejne oblicza trolli. Trolli wykorzystywanych do szkalowania opozycji — jak miało to miejsce w Arabii Saudyjskiej wobec zamordowanego dziennikarza Jamala Khashoggi. Trolli będących w stanie destabilizować sytuację polityczną w kraju, jak było w przypadku prokremlowskich kont na Ukrainie. Dlaczego więc trollerska postawa inspiruje dziś i pozytywne działania? W pewnym sensie może imponować jednym – radosną dekonstrukcją. Bo wszystko, co związane z trollingiem tyczy się nieprzestrzegania, jakże oldschoolowo dziś brzmiącej, netykiety.
Śmierć netykiety
Magdalena Kamińska w książce Niecne memy. Dwanaście wykładów o kulturze internetu pisze o tym, że sieć w optymistycznych wizjach miała stać się obszarem nieskrępowanej wolności. Wolności, w której jest miejsce na współpracę. Przywołuje nawet nazwisko głosiciela takiej tezy – Johna Perry’ego Barlowa. I po chwili dodaje, że ta utopijna wizja straciła na znaczeniu, kiedy okazało się, że sieć, choć ma charakter interaktywny, podtrzymuje antagonistyczne relacje. Bo wolność oznacza też przemoc. Widzimy to doskonale dzisiaj, obserwując radykalizację przekazu mediów czy choćby znajomych zamykających się w społecznych bańkach. W takich warunkach wspomniana netykieta straciła na znaczeniu. Albo raczej została zaadaptowana do nowych warunków. Zmieniły się reguły gry – pokolenie sieciowych tubylców weszło w dorosłość, a zachowania kształtowane niegdyś przez sieć i typowe tylko dla niej, rzutują już na całą kulturę. Nie powinno więc dziwić, że to, co nazywamy trollerskim, widoczne jest dziś w sposobie komunikacji wszystkich, którzy zabiegają o uwagę odbiorców.
Trolling is A art
Czy jednak trollowanie samo w sobie może mieć jakąś wartość? Czy można je nazwać sztuką? To sztuka dezorientowania, sprawiania, że nie wiadomo, jak odróżnić coś, co jest na serio od tego, co jest dla żartu czy prowokacji – mówi mi Olga Drenda, badaczka internetowego folkloru i autorka książek, znana m.in. z fanpejdża Duchologia. Mawia się w internecie „trolling is A art”, jeśli taki numer się komuś szczególnie uda – dodaje. I rzeczywiście, także na polskim podwórku było kilka osób, którym się udało. Na pewno nie wybitnym, ale jednak relatywnie popularnym wczesnym trollem był Jasiu Śmietana. Generacji Z może skojarzyć się z jakąś inkarnacją Jasia Kapeli, skądinąd – kolejnego trolla. Ale to po prostu anonimowy komentator z Onetu, który kilkanaście lat temu z zawzięciem prowokował pod setkami artykułów. Na tyle zawzięcie, że jego pseudo zyskało rozpoznawalność i doczekało się notki na Nonsensopedii (oczywiście utrzymanej w trollerskim tonie).
Wcześniej, w latach 2003-05, rajem dla trolli było na przykład forum strony hip-hop.pl. Zwłaszcza tablica Loośne Gatki. To stamtąd wywodzą się Obrońcy Hardkoru, czyli MC Terminator i MC Błażej. Mieliśmy też i lokalną odmianę forum obrazkowego w postaci karachana. Jeśli chodzi o współczesne platformy – z prowokacji znany bywał przede wszystkim Wykop. Jednak prawdziwe gwiazdy trollingu rozkwitły wraz z powstaniem i rozwojem YouTube’a. Weźmy choćby Testovirona. Jego charakterystyczne wypowiedzi w pewnym momencie bardziej zdominowały młodzieżowy język niż teksty raperów. No bo nie oszukujmy się – autor Bogactwa części głównej zyskał sławę dzięki temu, że wiedział, gdzie chwycić, aby nadszarpnąć polski nerw. Gdzie złapać, aby obudzić narodowe kompleksy. Nie bez przyczyny w swoich prowokacjach wykorzystywał figurę zamożnego Żyda, opowiadał historie, jak to przedstawiciele innych ras sprowadzają Polaków do parteru. Czy wreszcie obnosił się z hajsem, odwołując się do zawiści, która stereotypowo wskazywana jest jako polska przywara. To wszystko dowodzi, że Testoviron niczym współczesny Gombrowicz wiedział, czym jest polska dusza i jak ją sportretować, prowokując internetowe komentarze. To być może utorowało drogę do społecznego uznania innemu twórcy. Bo jeszcze bardziej w świecie sztuki ceni się klocucha — youtubera, którego czytelnikom newonce’a nie trzeba przedstawiać. Klocuch zresztą doczekał się nawet wystawy w Warszawie przedstawiającej jego działalność. I ta działalność do dziś elektryzuje ludzi.
Skoro trolling okazuje się ciekawy artystycznie, łatwo się domyślić, że jakieś jego przejawy występowały w świecie sztuki. Drenda w tekście dla Dwutygodnika na temat twórczości Grimes zwracała uwagę, że trollami byli już w latach 50. i 60. sytuacjoniści. Trolling ma na pewno swoje precedensy, na przykład parodystyczne religie typu dyskordianizm czy kościół Latającego Potwora Spaghetti – mówi autorka. Na pewno trollerska była część ruchu punk, a nawet dada. Można powiedzieć, że Marcel Duchamp trollowal, wstawiając pisuar do galerii, bo jego celem było udowodnienie, że bywalcy wystaw potraktują coś jak dzieło sztuki właśnie dlatego, że znajduje się na wystawie. Historia sztuki potwierdziła na jego przykładzie, że istotnie „trolling is A art” – wyjaśnia. W rozmowie ze mną wspomina jeszcze o swoim ulubionym przykładzie, Henryku Batucie. To fikcyjna postać historyczna, której notka wisiała na Wikipedii w latach 2004-06 i która miała rzekomo ulicę w Warszawie (w rzeczywistości nazwa ulicy odnosiła się do batuty muzycznej).
Czasami lubię potrollować ludzi, że nie jestem Podsiadło – taką kwestię wypowiada w The Office PL wcielający się sam w siebie czołowy polski wokalista. Jego postać w serialu przedstawiona jest zresztą z dużą dozą autoironii, także w odniesieniu do prywatnych współprac artysty z markami komunikującymi się jako ekologiczne. Ten performance zbiega się z tym, że rolę trollujących sytuacjonistów – wraz z rozwojem social mediów – zaczęli rzeczywiście coraz częściej pełnić mainstreamowi muzycy. Ale przodują w tym przede wszystkim raperzy. Trollerskimi określa się kawałki i działania Lila B (np. płyta I’m Gay” (I’m Happy)) czy tweety Tylera, The Creatora. Na polskim podwórku z kolei Quebo przez długi czas wcielał się w siebie z przeszłości, aby wkręcić publiczność i w ten sposób wypromować nową płytę. Jakiś czas temu w głośnej rozmowie z New York Timesem nawet Mata określił się mianem internetowego trolla. Być może także ze względu na otoczkę, jaką potrafi zbudować wokół swojej muzyki. Ale żaden z powyższych nie może się jednak na tym polu równać z arcytrollem – 6ix9ine’em. Jego dziwne prowokacje na Instagramie są dobrze znane fanom rapowych plotek. Od udawania podpisywania kontraktów, przez podpuszczanie gangsterów. A jego brutalne teksty, związki z przestępczym światem oraz kryminalna przeszłość sprawiają wrażenie, jakoby raper żywcem przenosił najbardziej krawędziowe praktyki prowokatora z forum obrazkowego wprost do showbiznesu. Z tą różnicą, że on robi to wszystko jawnie, na oczach milionów ludzi.
Trolling jako biznes
Poza możliwymi artystycznymi walorami największą korzyścią trollingu jest tworzenie buzzu. Dlatego też ścieżką prowokatorów podążają dziś tłumnie media. Mowa oczywiście o poszukiwaniu zaangażowania odbiorców, które później jest premiowane przez algorytmy mediów społecznościowych. To proste – im bardziej prowokacyjna i polaryzująca teza w tytule artykułu, tym więcej komentarzy i odsłon. Potwierdził mi to nawet w rozmowie chcący zachować anonimowość wydawca dużego tytułu medialnego. Jak sam przyznał – często podczas pracy redaktorzy podpuszczają czytelników. Nagłówki są tak redagowane, aby wywoływały silne emocje. Mało tego, mój rozmówca zdradził mi, że niektóre redakcje posuwają się do prokurowania anonimowych komentarzy pod własnymi tekstami, aby podkręcać toczącą się dyskusję.
Jeśli już jesteśmy w temacie mediów – warto zwrócić uwagę, że także powszechnie krytykowana praktyka clickbaitu nosi znamiona trollingu. Tylko jej celem jest nie zawsze wywołanie dyskusji, a schwytanie odbiorcy w siatkę statystyk poprzez manipulację. I mimo że opisywane zjawiska nie są niczym nowym – wszak tabloidy mają długą historię – ich powszechność w czasach, gdy większość tytułów musiała przenieść się do sieci, jest zatrważająca. I tyczy się to nie tylko mediów komercyjnych. Odkąd partia rządząca uczyniła tubę propagandową z Telewizji Polskiej, razy wymierzane przez nią w politycznych adwersarzy przypominają coraz bardziej internetowe przepychanki i prowokacje. Weźmy chociażby dziennikarza TVP, który udawał Amerykanina, próbując zagiąć językowo kandydującego wówczas na prezydenta Polski Rafała Trzaskowskiego. Albo inny przykład: montowanie filmów z Donaldem Tuskiem z użyciem czerwonego filtra, jakby ten był demonem. Wszystko to utrzymane w konwencji prześmiewczych filmów z YouTube’a. A mówimy przecież o materiale z oficjalnego publicznego kanału informacyjnego!
Co jeszcze ciekawsze, wspomniany buzz, jaki zapewnia trolling, bywa także wykorzystywany przez duże marki. Burger King trolluje McDonald’s – obwieszczały co jakiś czas nagłówki kilka lat temu. Jedną z takich akcji była ta, w której burgerowa sieć pokazywała na swoich billboardach przerażające klauny. A kolorowy klaun to przecież brand hero trollowanej w tym wypadku korporacji. Swoją drogą ta cyrkowa postać sama była jednym z symboli trollingu, zanim pojawił się Trollface.
Trolling to movement
Choć psychologowie określają trolli mrocznymi osobowościami o skłonnościach sadystycznych, prowokowanie stało się dziś osobnym, wielowątkowym zjawiskiem. I to naprawdę szerokim. To, jak widać, nie tylko autorzy memów z papieżem czy sterowane twitterowe konta, które wpłynęły na wyniki wyborów w różnych krajach. To nie tylko Donald Trump – okrzyknięty pierwszym urzędującym trollem-prezydentem. To także wymienieni wyżej artyści, Borat czy Wychowany na Trójce udający na Facebooku muzycznego elitarystę.
Zdarza się, że trollowanie pomaga przebić jakiś balon, zmniejszyć poziom samozadowolenia polityka albo celebryty albo udowodnić, że jakaś teoria jest dęta – zwraca uwagę Olga Drenda. Oczywiście bywa też trollowanie prymitywne, męczące, głupie, za którym idzie chęć zrobienia komuś krzywdy albo dopompowania własnego ego. Tam zdecydowanie brakuje rozumu i godności człowieka – podkreśla autorka Duchologii. Drenda dodaje także na koniec, że warto pamiętać, iż najważniejszą zasadą internetu jest Prawo Poego, czyli niemożność odróżnienia żartu od naprawdę absurdalnych, czasem niebezpiecznych idei. Chodzi o sytuację, w której jesteśmy permanentnie przekonani, że ktoś gdzieś zawsze musi robić sobie jaja. W ten sposób łatwo da się strollować trolli. Ci stają się mimo woli podwykonawcami kogoś, kto ma całkiem poważne intencje, na przykład polityczne. Sama dałam się tak wkręcić – przestrzega. Postanowiłem dopytać, o co konkretnie chodziło. Ponieważ uważałam, że wszystko jest kawałem oraz żartem, byłam długo przekonana, że nikt na poważnie nie jest w stanie wierzyć w teorie spiskowe. Naprawdę się zaskoczyłam, kiedy się okazywało, że ktoś brał mnie za ich współwyznawczynię – wytłumaczyła autorka.
To, co niegdyś wydawało się skrajnością, anonimowym dziwactwem, dziś poszerza granice naszego języka. Często w zaskakujący sposób. Może nawet niewytłumaczalny. Bo – jak to ktoś w sieci zgrabnie ujął – jak wytłumaczyć, że w katolickim kraju zakochanym w Karolu Wojtyle, jego godzina śmierci stała się memem? Jedno jest pewne. Gdyby nie trolle, nie byłoby to możliwe.
Komentarze 0