Tak wygląda modelowa kariera w undergroundzie. Podbili publikę, zyskali szacunek w branży i fanatyczny wręcz fanbase. Ale...
Mimo kontraktów z eminemowym Shady Records (obecnie wygasłych), trudno mówić w ich przypadku o mainstreamowym sukcesie. Czy to tam celują Westside Gunn i spółka? I jak w ogóle wygląda przyszłość Griseldy?
Jedną z najlepszych rapowych płyt tego roku jest Pray for Haiti Mach-Hommy’ego. Ten album wydała właśnie Griselda, a Westside Gunn jest tu producentem wykonawczym (i zawodowym dostarczycielem ad-libów). Nie da się rozdzielić sukcesu Griseldy od tego zagubionego kuzyna Żółwi Ninja. West operuje jak strateg, ciągle myśli nad udanymi sposobami wstrząśnięcia rapową branżą. Nie był nim deal z Shady Records, który jawił się jako trampolina do mainstreamu. Wytwórnia Eminema w teorii była dobrym adresem dla ziomków z Buffalo, trudno o bardziej adekwatny dom dla mrocznego rapu Griseldy, skupionego na sprytnych tekstach i mocniejszych bitach. Grupowy album WWCD, wydany w listopadzie 2019 (prawie dwa lata po podpisaniu kontraktu z labelem), jak i solówka Westside Gunna Who Made the Sunshine, która pojawiła się w październiku 2020, nie stały się komercyjnym przełomem. Złośliwi twierdzą, że tak już jest w Shady i że każdy potencjał będzie tam zmarnowany - jak w przypadku supergrupy Slaughterhouse. To tylko część prawdy. W przypadku WWCD postawiono na bezkompromisową wizję, która wcześniej tak skutecznie trafiła w serca części rapowej publiki. Całość wyprodukowali Daringer i Beat Butcha, a na featuringi wbili m.in. Raekwon, 50 Cent i sam szef Shady, Eminem. Album zebrał pozytywne recenzje i jest solidną pozycją w katalogu trójki z Buffalo, ale trudno uznać go za szczytowe osiągnięcie każdego z raperów.
Who Made the Sunshine dotyka podobny problem - trudno odróżnić to wydawnictwo od wielu innych świetnych taśm Westa. Na stylistyczne wyprawy w mainstream jeszcze przyjdzie czas, tymczasem w Shady Griselda wolała poruszać się po sprawdzonych wodach. Z drugiej strony, większa platforma przysłużyła się Conway’owi, Benny’emu i Westowi - przynajmniej na poziomie WWCD, bo Who Made the Sunshine przeszło bez większego echa. Nowi fani przybyli, ale raczej nie w ilościach, na które liczyła wytwórnia, a może i sama Griselda. Kontrakt z Shady został rozwiązany.
Częsty zarzut wobec twórczości zawodników z Buffalo brzmi tak: oni robią w kółko to samo. Nawet jako fan Griseldy potrafię dostrzec w tym pewien stopień prawdy. Ale tylko pewien. Bo zarówno Conway, jak i Benny zrobili skok na głęboką wodę, otworzyli się na nowoczesne brzmienia i dowieźli jedne z lepszych albumów zeszłego roku. Co ciekawe, obie płyty pojawiły się w okolicach finiszu mariażu Westside’a z Shady Records. I o ile Who Made the Sunshine było odrobinę zbyt zachowawcze, o tyle Burden Of Proof Benny’ego i From King To a God Conwaya z otwartymi ramionami przyjęły bardziej wypolerowane, niemal mainstreamowe brzmienia. Ze świetnym skutkiem. Oba albumy brzmią jak wyzwanie rzucone niedowiarkom; tu szczególnie popisał się Hit-Boy, który dał Benny’emu podkłady błyszczące jak garście diamentów. O ile autor Tana Talk 3 był od samego początku typowany na gościa z największym komercyjnym potencjałem z całej trójki, o tyle Conway poradził sobie na przystępnych wodach równie dobrze. Przełom, wypatrywany od 2017 i pierwszego publicznego ogłoszenia z Shady, przyszedł dla Griseldy kilka lat później. Branża była już wstrząśnięta, teraz została jeszcze wsadzona do betoniarki i wymieszana kilkadziesiąt razy. Stopa Griseldy była już w drzwiach mainstreamu (łącznie z featuringami w rodzaju Lil Wayne’a czy Ricka Rossa). Wszyscy wstrzymali oddech.
The Plugs I Met 2 Benny’ego z Harrym Fraudem i La Maquina Conway’a, czyli wydawnictwa z tego roku, nie były kolejnym uderzeniem w masowy rynek. Dla jednych to strzał w stopę i marnotrawienie potencjału poprzednich albumów, dla drugich powrót w miejsce, w którym ziomki z Buffalo brzmią najlepiej. Przyznam, że sam byłem lekko zawiedziony. To wciąż świetne albumy, ale po Burden Of Proof i From King To A God widać było, że Conway i Benny mogą miażdżyć i w bardziej przystępnym kontekście muzycznym. Kto wie, może to tylko przygrywka przed kolejnym wejściem do mainstreamowego oceanu?
I żeby być fair, Conway na La Maquina umieścił więcej cykaczy, a nawet featuring Ludacrisa, ale trudno mówić o kontynuacji kierunku z From King To A God. Griselda jest płodna, co też bywa męczące dla każdego, kto chce być na bieżąco - mimo wszystko wolę jeden album, który rozpłata mi czaszkę, niż kilka mixtape’ów i EP-ek, które powtarzają schematy. Świetne schematy, jasne, ale pewien głód pozostaje. Szanuję konsekwencję Westside Gunna i wręcz dogmatyczne przywiązanie do szkieletowych bitów, ale chciałbym usłyszeć jego unikalny głos na albumie produkcji Hit-Boya. Tymczasem West siedzi i knuje, a z tego knucia wychodzą perły w postaci Mach-Hommy’ego czy Boldy’ego Jamesa. Może to właśnie sposób na dalsze budowanie legendy Griselda Records - dominacja w undergroundzie, nie na zasadzie krótkich hype’ów (Mello Music Group pamiętamy!), a konsekwencji. Nie gonitwa za komercyjną modą, a pchanie swojego. Sezonowcy odpadli pewnie już na poziomie piątej odsłony Hitler Wears Hermes, prawdziwi zostaną do końca. A tego jeszcze nie widać i nic nie wskazuje na to, że nadejdzie w najbliższym czasie. Tylko tego Hit-Boy’a żal - jeśli mogę mieć apel do Westa, to chciałbym, żeby zarówno on, jak i Conway nagrali całe albumy z tym producentem. Benny’emu to tylko pomogło - nie sądzę, że innym zaszkodzi.