Scenarzysta Taksówkarza i Wściekłego Byka, Paul Schrader oznajmił po seansie, że nie było lepszego filmu w tym wieku. Odtwórca głównej roli, Cillian Murphy, stwierdził, że to opus magnum Christophera Nolana. Zachwycona recenzentka The New York Times, Manohla Dargis, napisała o wielkim triumfie formalnym i koncepcyjnym, wciąż podporządkowanym historii. Balon oczekiwań był więc napompowany do granic możliwości.
Ale historia – również nolanowska – niejednokrotnie uczyła ostrożności. Taki Tenet, gdy ogarnęło się już palindrom stworzony przez reżysera wspólnie z noblistą Kipem Thornem, okazywał się przedsięwzięciem tyleż ambitnym, ile momentami wręcz kompromitującym na płaszczyźnie narracyjnej. Oppenheimer to jednak dla autora Memento czy Incepcji film wyjątkowy. Choćby z tego powodu, że ojciec chrzestny bomby atomowej towarzyszył mu od najmłodszych lat. We wczesnych latach osiemdziesiątych trwała wzmożona aktywność Kampanii na rzecz Rozbrojenia Nuklearnego, a strach przed globalną hekatombą rzucił się cieniem na codzienność ówczesnego nastolatka i jego rówieśników.
Dajcie mi naukowych Avengersów!
W jakich okolicznościach Nolan po raz pierwszy usłyszał o samym Robercie Oppenheimerze? W 1985 roku, gdy Sting nagrał utwór Russians z fragmentem: How can I save my little boy/From Oppenheimer's deadly toy? Blisko trzy dekady później Robert Pattinson na planie Tenet wręczył mu zbiór przemówień wybitnego naukowca, co skierowało następnie jego uwagę na – nagrodzoną Pulitzerem – biografię Amerykański Prometeusz. Właśnie ta lektura zapewniła reżyserowi strukturę kolejnej produkcji, ale również kompleksowe wejrzenie w jednego z najznakomitszych fizyków swoich czasów, który podczas II wojny światowej stanął na czele Projektu Manhattan. Gdy w lipcu 1945 roku przeprowadzono skuteczny test bomby atomowej na pustyni w Nowym Meksyku, cytował hinduską księgę Bhagawadgita: Teraz stałem się śmiercią, niszczycielem światów. Te słowa stały się ciałem miesiąc później w Hiroszimie i Nagasaki.
Christopher Nolan rozpoczyna film od przypomnienia prometejskiego mitu, żeby kreślić następnie postać wielkiego umysłu opętanego potrzebą rozpracowania mechaniki wszechrzeczy. Właśnie ta potrzeba pcha młodego Oppenheimera ku fizyce kwantowej, którą musi studiować w Niemczech – na uniwersytecie w Getyndze pod kierunkiem Maxa Borna, bo Stany Zjednoczone jeszcze niegotowe. Do kraju wraca pod koniec lat dwudziestych, zostaje profesorem w Berkeley i osiąga taki pułap, że z lekkim pobłażaniem traktuje Alberta Einsteina, która zatrzymał się na swoim Bóg nie gra w kości. Tymczasem nad światem zaczyna rozciągać się widmo nazizmu. Gdy niemieccy fizycy rozbijają atom, Oppenheimer otrzymuje zadanie zebrania – jak to ktoś określił – naukowych Avengersów, żeby w rejonie Los Alamos zapewnić Amerykanom zwycięstwo w atomowym wyścigu.
Nolan i kobiety? Status: to skomplikowane
Ale to nie jest epopeja o walce dobra ze złem, tylko studium uwikłania. We własne ambicje i grę, która toczy się w najbardziej krańcowych z czasów. Imperium zła są Niemcy, ale wkrótce rozpoczyna się także walka z wewnętrznym zagrożeniem komunistycznym. Oppenheimer staje się łatwym celem ze względu na lewicowe sympatie, oraz wstrzymywanie prac nad bombą wodorową, wynikające z refleksji, która przyszło po ataku na Japonię. Ramę dla tej stanowią więc przesłuchania głównego bohatera, gdy ubiega się o przedłużenie certyfikatu bezpieczeństwa i jest oskarżany nawet o szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego oraz przesłuchania Lewisa Straussa (rola życia Roberta Downey Jr.) – szefa Komisji Energii Atomowej, który stara się o rządowe stanowisko. Ich zależność została zainspirowana Mozartem i Salierim z Amadeusza, co wiele mówi.
Po klęsce z kreacją postaci w Tenet – Christopher Nolan ma bohatera, który wedle jego opinii jest jak ucieleśnienie testu Rorschacha; niejednoznacznego i targanego sprzecznościami; niezgłębionego i magnetyzującego. Wspaniały jest umęczony Cillian Murphy z tymi świdrującymi niebieskimi oczami, którego reżyser wypatrzył dwadzieścia lat temu na zdjęciu z 28 dni później. Nolan nie byłby jednak sobą, gdyby nie popisał trochę papierowych dialogów czy banałów i nie położył całkowicie wątku relacji Oppenheimera z kobietami. Przykro patrzeć, jak fasadowe role dostały Emily Blunt (wspaniała jedynie przez te kilka chwil przed komisją) i Florence Pugh.
Oppenheimer wybitny jest natomiast jako gęstniejąca z każdą chwilą opowieść o – złowrogo aktualnym – zagrożeniu i konsekwencjach, od których nie da się uciec; również jako ekstremalne neo-noir i kafkowski dramat sądowy. Wspomniana we wstępie dziennikarka Timesa przywoływała w swojej recenzji François Truffauta, który twierdził, że nawet najbardziej pacyfistyczne kino w pewien sposób naddaje wojnie atrakcyjności. Nolanowi udaje się uniknąć tej pułapki – upiorność wojny pokazuje z zaskakującą jak na siebie subtelnością; prawie bez dosłowności, ale w sposób momentami absolutnie porażający. Popłynął w zasadzie jedynie na sam finał.
Choć więc Oppenheimer nie jest wolny od klasyki nolanowskich grzechów, a przy tym zaburzony na poziomie dynamiki w pierwszej cześci i pewnie odrobinę za długi, ma wszystko, żeby w przyszłości rozpatrywać go w kategoriach klasyki kina.
Komentarze 0