Tak jak w niepamięć odeszło ślizganie się Portugalii do mistrzostwa Europy pięć lat temu, tak nikt nie będzie pamiętał o sygnałach ostrzegawczych, jakie Hiszpania dostała od Szwecji, Polski, Chorwacji ani Szwajcarii na drodze do półfinału Euro 2020. Luis Enrique idąc na wojnę z całym światem, wprowadził Hiszpanię do najlepszej czwórki Starego Kontynentu. I chociaż wydaje się, że to ich limit, piłka lubi zaskakiwać. Niewątpliwie swoje zrobił, bo poskładał drużynę mogącą rywalizować na najwyższym poziomie. „Przytrafiło nam się po drodze wszystko, ale to potężny zespół mentalnie” – uważa selekcjoner Hiszpanów, który celuje w powtórkę z 2008 i 2012 roku.
Należy docenić, ile osiągnął Luis Enrique i jaką drużynę zbudował w autorskim projekcie, chociaż od miesięcy wysłuchiwał, że to „najsłabsza Hiszpania od dawna”. Bez gwiazd światowej klasy, natomiast z głębią składu, szeroką kadrą i topowym selekcjonerem. Piłkarze z Półwyspu Iberyjskiego znaleźli się w najlepszej czwórce turnieju, mimo że mało kto w nich wierzył. „Nie płacili za nas złamanego centa” – uważa Mikel Oyarzabal. Zamiast tego kadrowicze raczej toczyli wojny z prasą, zmagali się z niewyobrażalną presją, przechodzili kryzysy, aż zameldowali się w półfinale Euro 2020.
Ćwierćfinał ze Szwajcarią wygrany po rzutach karnych był ciągłym balansowaniem – przez 90 minut na granicy dobrego smaku, a w dogrywce na granicy utrzymania się w turnieju. Igrali z losem. Hiszpanie nie rzucili na kolana i przez 45 minut gry w przewadze po czerwonej kartce Remo Freulera nie potrafili pokonać Yanna Sommera. Mieli trzy dogodne okazje bramkowe, a dopiero seria jedenastek przepchnęła ich dalej. A raczej Unai Simon, który dynamicznymi ruchami na linii zaczarował Szwajcarów, przez co pomylili się Fabian Schar, Ruben Vargas oraz Manuel Akanji.
Mimo że sam styl zwycięzców w Sankt Petersburgu wymęczył, warto docenić, ile przeszli po drodze. Począwszy od samego zamieszania z powrotem Luisa Enrique do kadry po osobistej tragedii, przez zrezygnowanie z Sergio Ramosa, pozytywny test Sergio Busquetsa i przygotowania w strachu przed kolejnymi przypadkami, totalną nieskuteczność na początku fazy grupowej, wielbłąd Unaia Simona czy stratę dwóch bramek z Chorwacją w samej końcówce, aż po dramatyczne rzuty karne ze Szwajcarią, rozpoczęte zresztą od pomyłki Sergio Busquetsa. Hiszpanie się ślizgali, męczyli, ale zameldowali w najlepszej czwórce. A po czasie mało kto pamięta o okolicznościach. „Byliśmy jednym z ośmiu zespołów myślących o mistrzostwie, teraz jesteśmy jednym z czterech” – uważa Lucho.
Istnieje żart, że ekipa Luisa Enrique wygląda na perfekcyjnego przyszłego mistrza, bo nic nie przychodzi jej bez problemów. Portugalia kiedy zostawała mistrzem Europy, w całym turnieju wygrała tylko jedno spotkanie w podstawowych 90 minutach. Francja na ostatnim mundialu też rozkręcała się powoli, a w fazie grupowej nie widzieliśmy w niej tak potężnej drużyny. W piłce chodzi o to, aby radzić sobie z kryzysami, które spotykają każdego. Luis Enrique presję chce wziąć na siebie, a swoich piłkarzy zbudować mentalnie, dlatego przyznał, że nie widzi na Euro lepszej drużyny od Hiszpanów. I chociaż z boku trudno mu przyklasnąć, bo lepsze wrażenia artystyczne gwarantuje chociażby ekipa Roberto Manciniego, na razie idą zaplanowaną ścieżką.
W półfinale z pewnością faworytem będzie Italia. Między innnymi dlatego, że błędy stoperów i niepewność Pau Torresa czy Aymerika Laporte nie uprawniają Hiszpanów do bycia spokojnym. Samo tempo gry, a tym bardziej skuteczność, również. Ale pamiętajmy, że każdy mecz to nowa opowieść i w niej średnio się liczy, w jakim stylu rozegrałeś poprzednie pięć meczów ani czy zasługiwałeś na awans do takiego etapu rozgrywek. Teoretycznie Luis Enrique już został zwycięzcą, bo nie wszyscy przepowiadali mu, że będzie o dwa mecze od mistrzostwa Europy. Raczej węszyli blamaż, aby móc odpowiedzieć na przemądrzałość. Wszystko zawsze robił na przekór, chcąc pokazać, jak bardzo mylą się wszyscy dookoła. Najgłośniej było przy stawianiu na Alvaro Moratę czy pomijaniu graczy Realu Madryt. A jednak jak dotąd wychodzi na jego.
Hiszpania ciągle jest na ustach wszystkich, a w kraju buduje się wokół niej dużą presję. Każdy dzień to poszukiwanie polemiki i rozłamu. A to wychodząc od Moraty, a to skupiając się na Unaiu Simonie. Ten drugi w ciągu dwóch meczów zamienił się w bohatera, pokazując, że w futbolu najważniejsza jest – jak to nazwał Rafael Nadal – pamięć złotej rybki. Triumfuje ten, kto nie rozpamiętuje nieudanych zagrań, tylko skupia się na następnych. Pamięta tylko ostatnie zagranie, a resztę wymazuje z pamięci. Tak było z Simonem, który w kilkadziesiąt minut pozwolił światu zapomnieć o jego pomyłce bramkowej, a skupić się na wygranej serii jedenastek i interwencjach ratunkowych. „U nas nie ma miejsca na cierpiennictwo. Nie będziemy się żalić. Unai to przykład dla każdego młodego chłopca, jak podnosić się z problemów i jak mieć twardą psychikę” – ocenił Luis Enrique.
I zarazem nie przestaje pouczać wszystkich dookoła. Po meczu rzucił: nie rozumiem, dlaczego spodziewaliście się spacerku z takim rywalem. Cierpieliśmy, ale to też cechuje dobre zespoły. Hiszpanie uwielbiają to powiedzenie: trzeba potrafić cierpieć. Oni cierpieli na brak bramek, ale nie sytuacji, dokładnie tak jak w pierwszych dwóch spotkaniach. To Sommer doprowadził do serii rzutów karnych. A Iberyjczycy mylili się nałogowo, celując prosto w niego i ułatwiając mu zadanie. „Gdyby takie sytuacje marnował Alvaro Morata, umieścilibyście go na palu. Ale jako że marnował Gerard Moreno, jest spokojniej” – zarzucał selekcjoner.
Trzeba mu oddać jedno: o końcówce z Chorwatami czy męczarniach ze Szwajcarią szybko się zapomni. Opinia publiczna zostanie z półfinałem mistrzostw Europy, a kto wie, co dalej. Na pewno Hiszpania jest zespołem potrafiącym stawiać czoła trudnościom: podnosić się w trudnych momentach, odrabiać straty, atakować głęboko broniących się rywali, szukać cierpliwości, gdy wszyscy się spieszą. „Jeśli jest na tym turnieju zespół zdolny do przezwyciężania wszystkich przeciwności, jesteśmy nim my” – twierdzi Lucho, pompując zarazem swoich piłkarzy tak samo jak przy deklaracji, że nikt nie gra lepiej od nich. W jego głowie ten turniej wygląda inaczej: pierwszy mecz ze Szwecją był super, ale zabrakło w nim gola, z Polakami również, trzeci i czwarty uważa za dzieła sztuki, a w piątym ze Szwajcarami odpowiedzi szuka w braku szczęścia oraz skuteczności. Mówimy o człowieku, który zawsze kreuje świat po swojemu, ale najwidoczniej przynosi to efekty.
O dogrywkach i stylu wszyscy zapomną, a w świat zawsze idzie rezultat. Liczy się pamięć złotej rybki, a ta każe myśleć o Hiszpanii jako półfinalistach. Mikel Oyarzabal widzi, że ostatnie tygodnie dały im moralne paliwo. „Wszyscy nas krytykowali, wszyscy, ale w piłce nożnej definiuje cię wynik. Przeszliśmy dalej i teraz mamy za sobą cały kraj” – uważa strzelec decydującego rzutu karnego. Jest takie zdanie, że zwycięzców się nie sądzi. Skoro Włosi zagrali brzydko i teatralnie w ostatnich 10 minutach z Belgią, ale awansowali, to w porządku. Skoro Hiszpania musiała czekać do karnych, aby przejść Szwajcarię, niech będzie. W półfinale nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak samo jak w zapomnienie odejdą wszystkie gorsze chwile, kiedy zaraz komuś przyjdzie grać o złoto. Wtedy nie będzie się liczyła Austria, Polska ani Szwajcaria, tylko teraźniejszość. Luis Enrique już wygrał publiczną wojnę w Hiszpanii. Pytanie, jak głośno będzie mógł odtrąbić swój sukces i czy Italia nie zamaże tego obrazu.