Paweł Kieszek: Grałem przeciwko Casillasowi, ale i tak poproszę Boruca o koszulkę (WYWIAD)

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Wisła Kraków
Piotr Kucza/400mm

Jakim sąsiadem był James Rodriguez? Co powiedział mu Andre Villas-Boas? Czego o ustawianiu muru nauczył go Rivaldo? Dlaczego po seriach rzutów karnych wygrywanych na Euro przez Gianluigiego Donnarummę znalazł się w znakomitym towarzystwie? I co sprawiło, że po ostatnim sezonie nie wiedział, czy w ogóle będzie jeszcze grał w piłkę? Nowy bramkarz Wisły Kraków w pierwszym wywiadzie po powrocie do Polski.

Po szesnastu latach nieobecności przenosiny do ekstraklasy to dla pana jak wejście do zupełnie obcej ligi? Od pana ostatnich występów w Polonii Warszawa mocno zmieniły się kluby, stadiony, piłkarze, układ sił. Wszystko musi pan poznać od nowa?

Paweł KIESZEK: - Geografię mniej więcej znam, więc wiem, gdzie jest jaki stadion. Jestem Polakiem, więc choć długo mieszkałem za granicą, cały czas byłem na bieżąco z ligą. Przez internet śledziłem, co się dzieje, a co ciekawsze mecze też włączałem. Wiedziałem więc, kto walczy o mistrza, a kto o utrzymanie. Bardziej więc muszę się mierzyć ze sprawami, które tradycyjnie pojawiają się przy zmianie klubu – nauczenie się nowego zespołu, taktyki, jaką trener preferuje, założeń na konkretne mecze, czy pogody, która też ma znaczenie dla gry bramkarza.

Polonia, z której pan wyjeżdżał, była w rozsypce i wkrótce potem spadła z ligi. Tamte doświadczenia miały wpływ na to, że tak długo był pan za granicą? Chciał się pan trzymać zachodniej piłki za wszelką cenę?

- Nic nie było planowane. Płynąłem z falą. Gdy miałem możliwość, podpisywałem kolejne kontrakty za granicą. Można zakładać, że za dziesięć lat będzie się na poziomie Messiego, ale w futbolu to nie ma sensu. Gdybym musiał, pewnie wróciłbym wcześniej. Życie w Portugalii było naprawdę przyjemne, poziom ligi też był całkiem wysoki. Nie spodziewaliśmy się tego, ale Portugalia stała się dla nas drugim domem. Mieszkaliśmy zarówno na północy, jak i na południu, wszędzie znamy mnóstwo fajnych miejsc i ludzi, więc na pewno będziemy tam chętnie wracać. Chciałem się trzymać zagranicy, bo właśnie na zachód od Polski można myśleć o naprawdę wielkim futbolu.

Pierwszym przystankiem była jednak Grecja. To w Egaleo pokazał się pan na tyle dobrze, że zgłosiła się po pana Braga?

- Z tego, co wiem, zainteresowanie Portugalczyków było już po występach w Polsce, gdy zaczynałem grać w Polonii. Kiedy wracałem na chwilę do już wtedy II-ligowych “Czarnych Koszul”, wiedziałem, że dalej mnie chcą i szybko podpisałem trzyletnią umowę z Bragą z opcją przedłużenia o rok. Nie jest jednak tak, że pobyt w Grecji nie miał żadnego wpływu. Zebrałem tam choćby pierwsze doświadczenia związane z wielką piłką, bo źle ustawiłem mur przy rzucie wolnym wykonywanym przez Rivaldo. To znaczy, ustawiłem go książkowo - więcej niż jeden zawodnik za linią piłki, by niemożliwe było ominięcie muru. Rivaldo tak jednak podkręcił, że ominął mur i gol poszedł na moje konto. Od tego czasu już wiedziałem, że książki to jedno, ale gdy strzela Rivaldo, trzeba ustawić jeszcze jednego piłkarza więcej.

Pierwsze kilka lat pana pobytu było głównie przesiadywaniem na ławce. Do 27. roku życia miał pan tylko 55 meczów ligowych. Od tego czasu zaczął pan bronić praktycznie wszędzie. Był moment, w którym zmienił pan priorytety przy planowaniu kariery?

- Tak, w końcu stwierdziłem, że trzeba grać, bo po to się codziennie trenuje i to musi być podstawowy cel. Gdy trafiłem do Bragi, miałem 22 lata i leczyłem kontuzję. Numer jeden był trzecim bramkarzem reprezentacji Portugalii. Numer dwa grał był Hiszpanem, który wcześniej grał z Deportivo La Coruna w Lidze Mistrzów. Ja byłem numerem trzy. Przyszedłem po naukę, żeby walczyć o wspinanie się po kolejnych schodkach. Trafiłem na wypożyczenie do Setubal, gdzie spędziłem sześć miesięcy, grałem i udało się utrzymać w lidze. Po powrocie byłem drugim bramkarzem Bragi, zmiennikiem Eduardo, który na mundialu w RPA bronił w reprezentacji Portugalii. To był bardzo dobry bramkarz. Mimo że grałem tylko w pucharach krajowych, przeszedłem do Porto.

Od początku jasno zdefiniowano pana rolę?

- Trafiłem na Heltona i Beto. To zawodnicy, których wszyscy znają, a ja byłem rezerwowym Bragi. Andre Villas Boas powiedział, żebym naciskał tę dwójkę i powoli walczył o swoje. Byłem bardzo cierpliwy. Mimo że praktycznie nie miałem szans na występy, ciężko trenowałem. W końcu jednak trzeba było zdecydować, czy zostać w Porto na dwa lata, kasować pieniądze i nie mieć szans na grę. Uznałem, że nie warto i zaczęło się granie. Później siedziałem na ławce jeszcze tylko w Maladze. Tam jednak przyszedłem ostatniego dnia okienka transferowego, bo było zamieszanie związane z transferem z Cordoby i rywalizowałem z bramkarzem, który grał z Marokiem na mistrzostwach świata. Kiedy jednak grałem, spisywałem się dobrze. I od czasów Porto już zawsze szukałem klubów, gdzie była duża szansa na to, że będę jedynką.

Pobyt w Porto dał panu możliwość zobaczyć wielki klub. To wspomnienie na całe życie?

- Mówimy o Porto, bo to klub z najwyższej półki, ale Braga czy Malaga, nawet w czasach drugoligowych, to też były wielkie kluby. Z Porto udało się jednak wygrać Ligę Europy, mistrzostwo i Puchar Portugalii. Nie miałem w to wielkiego wkładu, bo rozegrałem tylko cztery spotkania, ale samo to, że miało się kontakt z takimi piłkarzami jak James Rodriguez, Radamel Falcao, Joao Moutinho czy Hulk, było naprawdę świetne. Klub był naprawdę znakomicie zorganizowany i na pewno jest wisienką na torcie mojej kariery.

Paweł Kieszek Liga Europy
Piotr Kucza/400mm

No i dzięki temu wie pan, jakim sąsiadem jest James. Uciążliwym?

- Mieszkał pod nami, więc to bardziej my mogliśmy być dla niego uciążliwi. Był wtedy młodym, nieśmiałym chłopakiem, który przyszedł do nas akurat w tamtym sezonie. Nie było żadnych ekscesów.

Tamten sezon to dawne dzieje, ale mam wrażenie, że pana najlepszy rok wcale nie był tak odległy. W 2020 roku z Rio Ave zajęliście piąte miejsce w lidze, przegrywając tylko z wielką czwórką, awansowaliście do pucharów, pan grał od deski do deski. Nagrodą był mecz z Milanem, o którym mówiła cała Europa. To pana najbardziej szalone spotkanie?

- Z trenerem Carlosem Carvalhalem zdobyliśmy 55 punktów, co było najlepszym wynikiem w historii klubu. Trener odszedł do Bragi, ale początkowo wyglądało, że rodzi się coś fajnego. Przeszliśmy Besiktas, trafiliśmy na Milan w ostatniej rundzie eliminacji Ligi Europy. To był mecz, po którym wszystko w Rio Ave zaczęło iść nie tak.

Jak to?

- Nie wiem, czy przed meczem ktokolwiek liczył, że możemy ich wyeliminować. A jednak do 120 minuty wygrywaliśmy 2:1 i byliśmy na boisku lepsi. W ostatniej minucie obrońcy przydarzył się nieszczęśliwy wypadek i zagrał piłkę ręką w polu karnym. Hakan Calhanoglu go wykorzystał i mieliśmy serię rzutów karnych. Drugą z rzędu, bo rundę wcześniej w Stambule było podobnie. Było mokro, błotniście, strzelali jedni i drudzy, więc punkt jedenastego metra nie był już najlepszy. Gianluigi Donnarumma nie strzelił mi karnego, a chwilę później ja strzeliłem dokładnie w to samo okno pana Boga co on. Trzy razy mogliśmy skończyć ten dwumecz i być w fazie grupowej...

Na mistrzostwach Europy mógł pan mieć satysfakcję, widząc Donnarummę wygrywającego w seriach rzutów karnych.

- Po Euro mówiłem, że może i mu nie strzeliłem, ale za to zobaczcie, w jakim dobrym jestem towarzystwie! Jednak po tym nieszczęsnym Milanie wszystko zaczęło się w drużynie sypać. Mieliśmy indywidualności, ale nie było zespołu. Był rozbity. Jeden i drugi trener nie potrafili go poskładać. Nic się nie układało. Gdy się ma dobrych piłkarzy, wcale nie ma gwarancji, że zespół będzie dobrze grał w piłkę. Bo to indywidualnie była naprawdę ciekawa ekipa. A jednak spadliśmy z ligi, co zdarzyło mi się po raz pierwszy w karierze. Akurat w ostatnim sezonie za granicą.

Pan jednak chyba nie miał z tego powodu jakiejś traumy. Zaliczył pan jedenaście czystych kont, co nie wygląda jak bilans bramkarza spadkowicza.

- Może nie, ale proszę mi uwierzyć, że po spadku z ligi przez dwa-trzy tygodnie kompletnie nic mi się nie chciało. O jakimś trenowaniu kompletnie nie było mowy. Nie wiedziałem, czy w ogóle będę dalej grał w piłkę. Nic takiego do tej pory nigdy mi się nie zdarzyło. Osobiście faktycznie miałem całkiem niezły sezon, w wielu sytuacjach pomogłem zespołowi, ale byłem totalnie przybity. Moja głowa sobie z tym jednak poradziła. Znów mam chęci do treningów, ciężkiej pracy i życia futbolem. Nie jestem wypalony.

To może jednak być ważne doświadczenie do przełożenia także na zespół Wisły. O was też mówi się, że macie ciekawych indywidualnie piłkarzy, a jednak nawet trener wspominał o konieczności większego zaangażowania jako zespół.

- W szatni Wisły na szczęście nie ma jednak takich kłopotów, jakie mieliśmy w Rio Ave. Trenerowi chodziło o większe zaangażowanie w sensie podpowiadania sobie na boisku, życie meczem. W szatni zespół wygląda naprawdę dobrze. Nie ma żadnych niesnasek ani problemów. A że drużyna jest nowa, na pewno trzeba ciągle budować team spirit.

To chyba coś, co będzie także na pana barkach. Dyrektor sportowy Tomasz Pasieczny wspominał, że w klubie liczą na pana także pod kątem przekazywania doświadczeń młodszym zawodnikom, zwłaszcza bramkarzom.

- Jestem otwarty na taką współpracę. Jeśli młodzi bramkarze będą chcieli korzystać z mojego doświadczenia, z chęcią im podpowiem. Zresztą, nawet jeśli ktoś nie bardzo chce słuchać, ja i tak jestem już starszym człowiekiem i sam z siebie mam chęć podpowiadania. Mamy dobrych młodych bramkarzy, którym czasem jedna-dwie wskazówki mogą bardzo pomoc. To dla mnie pozytywne, że w klubie liczą na mnie nie tylko jako bramkarza.

Sądząc po doniesieniach medialnych, Wisła przymierzała się do pana już kilka razy. Pierwszy raz w 2014, później w 2016 roku. Dlaczego udało się dopiero teraz?

- Dobrze, że pan zaznaczył, że medialnych, bo ja konkretnych ofert sobie nie przypominam. Słyszałem o zainteresowaniu Wisły, ale byłem zawsze w momentach kariery, gdy decydowałem się na coś innego. Teraz też mieliśmy kilka możliwości, mogliśmy zostać w Portugalii, ale oferta Wisły najbardziej nam się spodobała, więc się zdecydowaliśmy.

Na razie zagrał pan w dwóch meczach wyjazdowych, więc debiut w Krakowie szykuje się na mecz z Legią. To chyba całkiem ciekawe spotkanie na pierwszy mecz przed własną publicznością.

- Czy będzie debiut, to jeszcze zobaczymy. Jasne, ostatnio grałem, wygraliśmy, więc jest bardzo prawdopodobne, że wystąpię, ale wszyscy walczymy o miejsce i nie jest jeszcze powiedziane, kto zagra. Mam nadzieję, że będę miał taką możliwość, bo miałem już okazję siedzieć na ławce w spotkaniu z Rakowem i atmosfera zrobiła na mnie wrażenie.

W momencie transferu mieliście jakieś ustalenia, kiedy wskoczy pan do składu i czy przychodzi pan jako numer jeden?

- Jestem świadomy swojej wartości i doświadczenia, ale w żadnym kontrakcie nie ma chyba wpisanych klauzul, kto będzie numerem jeden. Przychodząc gdzieś, zawsze trzeba powalczyć o skład. Nie wiedziałem, czy wskoczenie do niego zajmie mi tydzień, miesiąc, czy w ogóle nie wskoczę. Miałem świadomość, jak wygląda sytuacja kadrowa i że pierwszy dostanie szansę inny nowy bramkarz.

Grał pan przeciwko wielu świetnym bramkarzom, więc może nie wywołuje to już w panu emocji, ale jednak spytam: przez lata w wielu wywiadach wypowiadał się pan z dużym szacunkiem o Arturze Borucu. Można było odnieść wrażenie, że bardzo go pan ceni. To, że możecie zagrać przeciwko sobie, będzie dla pana jakimś wydarzeniem?

- To naprawdę bardzo dobry bramkarz, którego bardzo szanuję i zawsze szanowałem. Mimo wieku wciąż trzyma bardzo wysoki poziom. Raz podaliśmy sobie rękę, ale nie mogę powiedzieć, żebyśmy znali się osobiście. Ale to prawda, mimo że miałem okazję grać choćby przeciwko Ikerowi Casillasowi, rywalizacja z Borucem to będzie dla mnie coś. Może kibicom Wisły się to nie spodoba, ale jeśli będzie okazja, chętnie poproszę go o koszulkę.

Rozmawiał Michał Trela.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.