8 października 2015 roku The Reds podjęli najlepszą decyzję w najnowszej historii klubu. Jürgen Klopp przychodził z trudną misją podniesienia upadłego giganta, który odliczał kolejne lata od ostatniego mistrzostwa i walczył o nie tylko w pojedynczych sezonach. Dziś można stwierdzić, że dokonał prawdziwej rewolucji. Właśnie świętuje pół dekady pracy w Liverpoolu.
Okazję do tego, by rocznicę spędzać w doskonałym nastroju zepsuli ostatnio Niemcowi jego piłkarze. Po porażce 2:7 z Aston Villą wielu rozjechało się na mecze reprezentacji, a pozostali w pocie czoła pracują z Kloppem na to, by po powrocie się zrehabilitować. Przywykli jednak do tego, że u niego nie ma zmiłuj.
Klopp mimo wszystko i tak ma powody do radości. Fatalny wynik z ostatniego spotkania nie przysłania dokonań z ostatnich pięciu lat. Pół dekady na stanowisku menedżera to dziś niemal epoka. Ten zawód nie wybacza, trenerzy pracują w krótkich, trzy-, czteroletnich cyklach i kilka niepowodzeń z rzędu zaczyna rozmowę o kryzysie w drużynie. Niemiec ma jednak na Anfield pełen komfort pracy. Zaufaniem cieszył się tak naprawdę od początku, a na jeszcze większe zapracował każdym kolejnym sezonem.
Bilans pięciu lat w Liverpoolu prezentuje się doprawdy imponująco. 272 mecze. 164 zwycięstwa. Najwyższy procent wygranych spotkań ze wszystkich menedżerów w historii klubu, nie licząc tych, którzy poprowadzili mniej niż 50 meczów. Trwająca wciąż seria 61 spotkań bez przegranej u siebie. Wygrana Liga Mistrzów, Superpuchar Europy, Klubowe Mistrzostwo Świata i przede wszystkim pierwsze mistrzostwo Anglii od 30 lat. Pięć lat temu, proszony w rozmowie z klubową telewizją o kilka słów do kibiców, powiedział: "Musimy z wątpiących stać się wierzącymi". Zarażał optymizmem, ale przyszedł z określonym planem. Zmiana nastrojów wśród fanów udała mu się w pełni.

DRUŻYNA NIE DO POZNANIA
Szybko zasiał optymizm i poparł go konkretami. Za kadencji Kloppa Liverpool zbudował sobie najsilniejszą pozycję w świecie futbolu od końcówki lat 80. Owszem, po drodze zdobywał europejskie puchary, ale dobre lata przeplatał kiepskimi. U Niemca zaczął się okres stopniowego rozwoju.
Wystarczy spojrzeć na skład z pierwszego meczu z Tottenhamem (0:0), by dostrzec, jak długą drogę przeszli jego The Reds. Simon Mignolet - Nathaniel Clyne, Martin Skrtel, Mamadou Sakho Alberto Moreno - Lucas Leiva, Emre Can, James Milner - Adam Lallana, Philippe Coutinho - Divock Origi. Klopp zaczynał z grupą bardzo przeciętnych piłkarzy, którzy tylko za sprawą świetnej formy Luisa Suareza, Raheema Sterlinga i Daniela Sturridge'a półtora roku wcześniej otarli się o tytuł. Gdy przychodził, dwóch pierwszych już nie było, a trzeci znów leczył kontuzję. Mimo tego już w debiucie Kloppa Liverpool zagrał tak, jak zapowiadano - agresywnie, wysokim pressingiem i szybko.
Przez pięć lat w klubie zaszło mnóstwo zmian. Niemiecki menedżer dzięki ścisłej współpracy z zarządem stopniowo przebudował drużynę. Mignoleta najpierw na ławkę posadził Loris Karius, ale gdy ten eksperyment się nie udał, kupiono Alissona. Na bokach obrony nie straszą już Clyne i Moreno, za to fruwają wychowanek Trent Alexander-Arnold i Andrew Robertson. Tak mądre i tanie inwestycje, jak kupno Szkota z Hull City, równoważą 75 mln funtów wydane na Virgila van Dijka. Holender wprawdzie ma kiepski start sezonu, jednak kwota, która swego czasu szokowała, dziś nie robi na nikim na wrażenia. Liverpool zrobił dobry interes.
Klopp odbudował też Jordana Hendersona, uzupełnił środek pola Goerginio Wijnaldumem i Fabinho, ostał się również James Milner - piłkarz idealny skrojony do intensywnego stylu gry Niemca - a spośród tych, których zastał w klubie najmocniej zyskał Roberto Firmino. Brendan Rodgers chciał Christiana Benteke, szefowie klubu wyżej cenili Brazylijczyka z Hoffenheim, ale ostatecznie sprowadzono obu. Rodgers nie miał jednak na niego pomysłu i wystawiał go na skrzydle.
Klopp z miejsca miał inne plany. Uczynił z Firmino kluczowy element swoje układanki. Jako fałszywa dziewiątka ma na boisku dużo wolności, cofa się do rozegrania i jest "silnikiem" drużyny. Nikt u Niemca nie grał w LFC częściej. Kiedy do ataku doszli Mohamed Salah i Sadio Mane, powstał trzygłowy potwór i postrach wszystkich defensyw w Anglii.

ODBUDOWANA WIĘŹ Z KIBICAMI
Dziś Liverpool to gwiazdozbiór, jednak był czas, gdy w trakcie tych pięciu lat to Klopp był największą postacią klubu. Szybko załapał, o co chodzi w prowadzeniu The Reds i zżył się z lokalną społecznością. W tym związku wszystko wygląda na przemyślane i pasujące do siebie. Niemiec przed przyjęciem oferty z Liverpoolu planował roczną przerwę od pracy trenerskiej. Ostatni sezon w Borussii Dortmund, kiedy drużyna jesienią znajdowała się w strefie spadkowej, by na wiosnę wydźwignąć się na siódme miejsce, kosztował go wiele nerwów. Czuł, że musi od tego wszystko odpocząć. Gdy jednak pojawiło się zainteresowanie z Anfield, znów poczuł głód.
- Wychowałem się na angielskiej piłce lat 80. Wrzutka, pojedynek, strzał, wślizg, granie niezależnie od pogody, to wszystko działało na moją wyobraźnię - opowiadał. Tłumaczył też, że w gruncie rzeczy gegenpressing, hasło, które przylgnęło do niego i dla wielu brzmiało jak dodawanie zbędnej teorii do prostej gry, tak naprawdę niczym nie różni się od tego, jak grało się niegdyś na Wyspach. Masz być od rywala szybszy, bardziej agresywny, nie pozostawiać żadnej przestrzeni. Jeśli będziesz tak grał, zawsze zyskasz szacunek kibiców.
Początki Kloppa w Liverpoolu nie były łatwe, ale odbudowa więzi z kibicami stała się priorytetem. Szydzono, gdy po remisie 2:2 z West Bromwich Albion Niemiec kazał podejść swoim piłkarzom pod The Kop i wspólnie podziękować za doping. Wcześniej narzekał, że gdy fani w końcówce opuszczali krzesełka podczas przegranego meczu, czuł się jak najbardziej samotny facet na świecie. A nie trzeba chyba mówić, ile znaczy słowo "alone" w czerwonej części Liverpoolu. Krok po kroku budował u fanów przeświadczenie, że tworzy ekipę, która nigdy się nie podda. Przy okazji potrafił zabłysnąć poczuciem humoru, dystansem do siebie samego i mówić tak, że automatycznie każdy zaczyna słuchać. Dzięki temu zyskał wielki szacunek.
Dziś menedżer musi być trochę PR-owcem, a to Kloppowi wychodzi jak mało komu. Ma też świetne podejście do piłkarzy. Za zamkniętymi drzwiami potrafi być poważny i surowy, ale niewielu jest takich, którzy źle wspominają pracę z nim. Wie, jak zarządzać grupą, kiedy dokręcić śrubę, a kiedy poluzować. Jest naturalny. Ci, którzy z nim pracują, mówią: to, co widzicie na ekranie to Jürgen na co dzień. Cechuje go wysoka świadomość, inteligencja emocjonalna i świadomość własnych braków. Dlatego otacza się ekspertami od choćby marginalnych spraw - jak wyszydzany nieraz trener od rzutów z autu. W poprawianiu tych detali kryje się jednak tajemnica sukcesu. To wszystko sprawia, że w Merseyside mówią o nim "nasz Jürgen".

PIĘKNI I WYRACHOWANI
Żeby tak się stało, musiał poprzeć słowa czynami. Sukcesy to jedno, ale Liverpool Kloppa już kilka razy w spektakularny sposób pokazał, że nie ma dla niego sytuacji beznadziejnych. Było szalone 5:4 z Norwich City, kiedy menedżer tak cieszył się z piłkarzami, że połamał okulary. Anfield odzyskało również magię w Europie. Wygrana 4:3 w ćwierćfinale Ligi Europy z Borussią Dortmund Thomasa Tuchela to jeden z meczów, który na stałe zapisał się w historii klubu. W końcu był też pamiętny półfinał Ligi Mistrzów z Barceloną. Z pierwszego meczu The Reds wracali z porażką 0:3 i w rewanżu nie mogli grać Salah i Firmino. Okazało się, że to żaden problem. Dwa razy Wijnaldum, dwa razy Origi i Messi z kolegami mogli się pakować.
Kloppowi udało się jednak znaleźć odpowiedni balans. Przez problemy w obronie początek jego kadencji w Liverpoolu obfitował w szalone mecze i nie zawsze były one dla jego drużyny zwycięskie. Rozwój Hendersona jako lidera środka pola i przede wszystkim kupno Van Dijka oraz Alissona sprawiły, że The Reds nauczyli się łączyć piękno z brzydotą. Wygrywać mecze, kiedy nie zawsze idzie i nie atakują z wielką furią. Taki był jednak wymóg, by przegonić Manchester City w walce o mistrzostwo Anglii. - To drużyna, która potrafi zdobyć 100 punktów w jednym sezonie. Są jak maszyna taśmowo produkująca trzy punkty. Z nimi nie możesz się mylić - opowiadał Klopp. To im się udało.
Pół dekady jego pracy w Liverpoolu to również przykład tego, jak ciągle stawiać kroki do przodu i radzić sobie z niepowodzeniami. Pierwszy, jeszcze niepełny sezon: ósme miejsce, przegrane finały Pucharu Ligi i Ligi Europy. Drugi: czwarte miejsce w Premier League zdobyte na finiszu. Trzeci: ponownie w TOP4 i awans do finału Ligi Mistrzów, tam jednak porażka po fatalnych błędach Kariusa. Czwarty: aż 97 punktów, choć tylko drugie miejsce, za to zwycięski finał Champions League z Tottenhamem. Piąty: mistrzostwo Anglii i Klubowe Mistrzostwo Świata. Owszem, wydał po drodze ogromne pieniądze na bramkarza i stopera, ale poza tym głównie klub robił mądre interesy, nie przepłacał i Klopp rozwijał swoich piłkarzy.
- Dajcie nam czas, a zobaczycie efekty. Kiedy opuszczałem Dortmund, na pożegnanie powiedziałem: "To nieważne, co myślą o tobie ludzie, gdy coś zaczynasz. O wiele istotniejsze jest ich zdanie, kiedy odchodzisz" - mówił Niemiec na powitalnej konferencji prasowej. Już teraz wiadomo, że gdyby nazajutrz miał pożegnać się z Liverpoolem, kibice utonęliby w żałobie. Na to się jednak nie zanosi. Klopp związany jest umową do 2024 roku i trudno sobie wyobrazić scenariusz, w którym jej nie wypełnia. Bardziej realne jest to, że popracuje na Anfield jeszcze dłużej. Mało który klub na świecie ma dziś trenera, który tak bardzo pasuje do niego na wielu płaszczyznach. To dzisiaj serce i mózg Liverpool FC.
