Rafał Gikiewicz rozpłakał się przed kamerami, gdy w weekend rozegrał ostatni mecz w Unionie Berlin. Jego przykład pokazuje, jak często w życiu patrzymy etykietkami.
Facet, który w Polsce był tym złym, w Niemczech od zera zbudował swoją małą legendę. Nikt nie dorabiał teorii do tego, że uśmiechnięty i dużo gada. Liczyło się boisko, a na tym „Giki” wygrał więcej niż ktokolwiek zakładał.
Poznaliśmy się dwa lata temu w Berlinie. Też miałem z tyłu głowy łatki, które kreowały media i które „gdzieś tam” usłyszałem. Nie oceniałem, bo dobrze znam klasykę piłkarza w Polsce. Praca i dyscyplina nie są tu kluczowymi wartościami w szatniach. Bo przecież trzeba być fajnym, a w tym lepiej sprawdza się taktyka „grill i piwo”. Rafał nie pije, a kto nie pije, kabluje - wiadomo. Wystarczy, że wymagasz dużo od siebie i innych, nie godzisz się na beznadzieję i za moment lądujesz ze statusem konfliktowego.
Czasami mam wrażenie, że to w ogóle jest fajna opowieść o motywacji. Że zawsze jest szansa na nowy początek. Zabawne jak często wraca do niego „Mraz Gate”, chociaż tak naprawdę nie dotoczyło to jego, tylko brata. Zajął konkretne stanowisko i siłą rzeczy został wepchnięty do jednego wora. Dzisiaj nikt nie wie, gdzie jest Patrik Mraz, za to wszyscy co tydzień piszemy o Rafale Gikiewiczu. Praca zawsze się obroni. Dłuższa perspektywa pokazuje, kto robi swoje, a kto udaje i pływa bez majtek.
Kiedyś jeden z kolegów Rafała powiedział mi: „Był taki moment, że on tę piłkę mógł rzucić. Dużo lepiej ustawiłby się poza futbolem. Ale on jest taki, że nie odpuści”. Pamiętam jak krążyliśmy samochodem po dzielnicy Köpenick na obrzeżach Berlina. Gadaliśmy o Niemczech i Rafał nagle zaczął opowiadać, jak dopiero w tym kraju nauczył się pokory. Dwa lata siedział na ławce we Freiburgu i powtarzał słowa Jacka Magiery: „Doceń to, co masz, bo ilu chciałoby być na twoim miejscu”. Swoją pozycję budował powoli. W mediach ma wizerunek „crazy gościa”, a tak naprawdę cały czas twardo stąpa po ziemi. To nawet widać po jego wyborach transferowych.
Rok temu poznałem też w Olsztynie ojca Rafała. Tak samo szalonego, a może nawet bardziej. - Ja nie muszę filmów oglądać, całe życie na taksówce jeżdżę - śmiał się. W pięć minut przeszliśmy na „ty”, pojeździliśmy po mieście, już prawie nawet motorówkę chciał odpalać. Dużo opowiadał: ile czasu zainwestował w karierę synów i że to cały czas jest poświęcenie. Ale opłacało się, bo jeden i drugi w piłce zaistnieli. - My chyba jako rodzina mamy coś z tego poukładania niemieckiego. To się przydaje - mówił mi.
Być może dlatego Rafał nie pasował do polskich koterii, za to świetnie odnalazł się za granicą. Postawił na zwykłą, sumienną pracę. Dodał do tego ekspresyjny charakter, otwarcie na ludzi - nagle okazało się, że to mega sympatyczny gość, rozdający bilety kibicom, dyskutujący na Twitterze albo piszący SMS-y po północy. Z pięć razy męczył mnie kiedyś pytaniami, kiedy opublikuję materiał w Canal+. Ale to widać jak mocno angażuje się we wszystko, co robi. I to też jest fajne, zwłaszcza w dzisiejszym świecie, gdzie wielu piłkarzy na piłkę ma zwyczajnie wywalone.
To jeden z tych gości, z którymi dobrze się gada o futbolu, bo Gikiewicz wszystko śledzi. Chodząc po sklepiku klubowym Unionu znalazł kiedyś w rogu telewizor i zaczął opowiadać o grze bramkarza nogami. Słuchało się tego dobrze, bo prostu wiedział, o czym mówi. Ten jego styl niektórym może się nie podobać. Niektórzy będą narzekać, że mówi za dużo. Ale taki jest, cały czas brnący do przodu. Kiedy robi sobie tatuaż Unionu, to widać, że nie robi tego pod publiczkę. Łez też nie da się wywołać ot tak. On ten klub autentycznie pokochał, a kibice pokochali jego. Nawet język niemiecki przestał być dla niego problemem, bo już po pierwszej rundzie udzielał w nim wywiadu.
Gikiewicz to jest facet, który jak ma coś zrobić, to prostu to robi. Nie kalkuluje. W czasie pandemii zyskał sympatię swoimi szalonymi filmikami, gdy przebierał się w różnych sportowców i zachęcał do zostania w domu. Słynne są też jego kartki na lodówce z celami - bardziej inspirujące niż niejedne puste frazesy coachów mentalnych. Bo „Giki” jest w tym uparty. Nie jest łatwo odwrócić na swój temat złe opinie. Nie jest łatwo zbudować pozycję w obcym kraju, a potem w wieku 33 lat cały czas iść do przodu. On to robi, a po przejściu do Augsburga pewnie jeszcze nieraz nas zaskoczy.
