
Każdy kto kocha piłkę nożną, wie doskonale, że oglądanie jej na stadionie to zupełnie inna bajka niż siedzenie przed telewizorem. Miałem to wielkie szczęście i – najpierw jako kibic, a potem dziennikarz – widziałem na żywo dziesiątki spotkań. Niektóre z nich były dużo ważniejsze niż inne. Oto 10 takich meczów, które zostaną we mnie na zawsze. Z różnych powodów.
Niektóre z nich po prostu uruchomiły nieprawdopodobną skalę emocji, inne popchnęły w dobrym kierunku, jeszcze inne były sympatyczną egzotyką, zderzeniem z jakąś kulturą. Ale każdy z nich jest wyjątkowy, a świadczy o tym fakt, iż potrafię odtworzyć go z pamięci dość szczegółowo. Ciekaw jestem, jakie mecze są ważne dla Was. Może akurat któryś z tych?
1. Zagłębie Sosnowiec – Lech Poznań, rok 1991
5 października 1991, jako uczeń siódmej klasy szkoły podstawowej, po raz pierwszy zobaczyłem na żywo mecz ekstraklasy. Zagłębie Sosnowiec grało z naszpikowanym gwiazdami Lechem Poznań. Na Stadion Ludowy zabrał mnie i mojego kumpla jego tata, długoletni fan Zagłębia. To co zobaczyłem, przerosło najśmielsze oczekiwania. Sześć tysięcy ludzi na trybunach, ogłuszający doping, zapach prażonego słonecznika, siarki, przekleństwa – cudo! Zagłębie wygrało 4:1, co było sensacją i pamiętam, jak po weekendzie przed lekcją WF wyrywaliśmy sobie z rąk „Sport”, gdzie na okładce widniał tytuł: „Na kolanach”, a pod spodem dopiski – „Lech w Sosnowcu” i wynik jeszcze jednego meczu, w którym zapadło sensacyjne rozstrzygnięcie, nie pamiętam już, niestety, jakiego. Gole dla Zagłębia strzelili Ryszard Czerwiec, Adam Kucz, Karol Kordysz (piękny, z dystansu) i Dariusz Wykurz. Od tamtej chwili znałem skład na pamięć, nawet obudzony w środku nocy. Byłem oczywiście przekonany, że od teraz będziemy (bo to już przecież byliśmy my, prawda?) wygrywać z każdym i zawsze wysoko. Kolejne lata jednak rozczarowały, choć muszę wyznać, że na Zagłębie chodziłem nawet w najtrudniejszych czasach, gdy tułało się po niższych ligach. Tamto kibicowanie zbudowało całe moje podejście do piłki. Co ciekawe, zawsze dużo bardziej zwracałem uwagę na intensywność doznań, emocje, jakie wzbudza futbol, tę ludzką otoczkę, niż taktyczne niuanse. mam zresztą świadomość, że wiele z tamtych spotkań było po prostu ordynarnie ustawionych, trafiłem na czas szalejącej korupcji. Natomiast Zagłębie Sosnowiec zawsze będzie miało w moim sercu szczególne miejsce, bo tamto zwycięstwo nad Lechem było doznaniem po stokroć innym niż oglądanie meczów, nawet tych mundialowych, w telewizji.
2. Polska – Włochy, rok 1997
Miałem wielkie szczęście, dorastając w niewielkiej odległości od Stadionu Śląskiego. Z naszego balkonu widać było na horyzoncie łunę jupiterów Kotła Czarownic. Byłem, jako kibic, na wielu meczach reprezentacji na Śląskim. Kilka z nich utkwiło mi w pamięci, ale szczególnie pewien bezbramkowy remis. Jako dziecko oglądałem w czarno-białym telewizorze u cioci na imieninach towarzyski mecz Polska – Włochy, w którym Dariusz Dziekanowski strzelił zwycięskiego gola. Po 12 latach od tamtego spotkania, biało-czerwoni znów zagrali z Italią, tyle że w eliminacjach mistrzostw świata. Stare, choć na pewno nie powiem, że dobre piłkarsko czasy. Adam Ledwoń jeszcze w GKS Katowice, Radosław Kałużny z Zagłębia Lubin, a w obronie, co było najważniejsze, gość, który wcześniej grał w naszym MCKS Czeladź – Paweł Skrzypek. To on wyłączył z gry Gianfranco Zolę, myśmy w to nie mogli uwierzyć. Paweł Wojtala o mały włos został bohaterem, ale zabrakło mu trochę szczęścia w wykończeniu akcji. Boje na Stadionie Śląskim to była zawsze wielka wyprawa, narady z kumplami, zbieranie kasy na bilety, itd. W 1997 roku mogłem już oczywiście jechać z kumplami, wszak byłem studentem. To co zapamiętałem, to również niepokój związany z tymi spotkaniami, na przykład na tym konkretnym meczu w okolicach końcówki pierwszej połowy, usłyszałem za plecami tekst jakiegoś „karka”: – Zaraz wjedzie tutaj Arka. Przyznam, że nie oglądało się komfortowo tego co działo się na boisku, z takim scenariuszem z tyłu głowy. Na szczęście Arka nie „wjechała”.
3. Polska – Norwegia, 2001
Dwie, trzy noce przed tym spotkaniem miałem z głowy. Z ekscytacji nie mogłem spać. Tylu wzruszeń nie dostarczył mi żaden mecz kadry. Awans do mistrzostw świata po 16 latach, wygrana 3:0 z Norwegią i naprawdę mocne „odpięcie wrotek” z kolegami. Pijani, wymalowani w narodowe barwy, ze zdartymi gardłami, ale szczęśliwi. Nieświadomi oczywiście fiaska, jakie czeka nas już podczas samego turnieju. Pamiętam wydanie „Przeglądu Sportowego” po tym meczu. Napakowane wywiadami, fotorelacjami, spijałem każde słowo, rejestrowałem każdy obraz. Chłonąłem jak gąbka sportowe treści, byłem w szczycie zainteresowania futbolem, dziennikarstwem jako takim, kojarzyłem już nazwiska znane z mediów. Zaczytywałem się w felietonach Pawła Zarzecznego, chciałem być jak on – bezczelny, kąśliwy, no i ubierać tak myśli w słowa. Gdyby ktoś mi powiedział, że dwa lata później trafię do redakcji „PS”, a potem zostanę redaktorem naczelnym tej gazety, kazałbym na sygnale odwieźć go do psychiatryka. Tamto wydanie do dziś mam gdzieś w mieszkaniu w Czeladzi. A po Norwegii była długa noc i okropny kac.
4. Chelsea – Manchester City, 2003
W marcu 2003 roku po raz pierwszy obejrzałem z trybun mecz Premier League. Chelsea rozbiła Manchester City 5:0, zobaczyłem na żywo gole Hasselbainka, Terry’ego, Stanicia, Lamparda i Gallasa. Zobaczyłem też dziennikarzy, który relacjonowali spotkanie do angielskich stacji radiowych i gazet. Zobaczyłem program meczowy, kibiców w pobliskich pubach. No i było po mnie. Po kilku browarach wyznałem kolegom z emigracji, że i ja tak chcę. Jeden stwierdził, że warto spróbować, reszta popukała się w czoło. Ten mecz podpalił we mnie płomień, któremu już nigdy nie pozwoliłem zgasnąć. I rozniecił olbrzymią miłość do angielskiej piłki. Nie zostałem kibicem Chelsea, choć przyznam, że w związku z powyższymi okolicznościami, ten klub musiał zająć w moim życiu szczególne miejsce. Podejrzewam jednak, że gdybym poszedł wtedy na Old Trafford, Loftus Road czy Upton Park, efekt byłby identyczny. Bilet z 22 marca 2003 roku do dziś wisi w moim pokoju, w antyramie.
5. Liverpool – Crystal Palace, 2004
13 listopada 2004 byłem już dziennikarzem pełną gębą. Z trybun Anfield oglądałem mecz Liverpoolu z Crystal Palace, po meczu Jerzy Dudek, który w tamtym spotkaniu akurat nie grał, zawiózł mnie na dworzec, bym mógł spokojnie wrócić do Londynu, gdzie miałem kwaterę. Pojechałem do Liverpoolu oglądać Andy’ego Johnsona – pojawiła się możliwość jego gry w barwach Polski. Ostatecznie tak się nie stało, ale przeżyłem jedną z najciekawszych przygód, podróżując z fanami Orłów, pijanymi w sztok, którzy – mówiąc delikatnie – chcieli się ze mną zaprzyjaźnić. – To nie twoja wina, jesteś po prostu w złym pociągu – to zdanie jednego z fanów, któremu bez sensu wyznałem, że znam Jerzego Dudka i właśnie odbyliśmy sympatyczną konwersację w drodze na dworzec, długo jeszcze pobrzmiewało w mojej głowie. Ale ostatecznie zostawili mnie w spokoju. Oczyma wyobraźni widziałem siebie wyrzucanego z wagonu. Tamten mecz był popisem jednego piłkarza – Milana Barosa. Czech ustrzelił hat tricka, a ja zapamiętałem, jak The Kop, skanduje jego nazwisko. Dudek czekał na mnie po drugiej stronie murawy i wysłano stewarda, który miał mnie tam zaprowadzić. Szliśmy przez murawę, a z głośników sączyło się „You Will Never Walk Alone”. Było w tym coś surrealistycznego. Po konferencji prasowej podszedłem do Rafy Beniteza, by zapytać go, dlaczego Dudek nie gra. To nie był dobry pomysł.
6. Fluminense – Flamengo, 2005
W lutym 2005 roku polecieliśmy z Krzyśkiem Stanowskim na wakacje do Brazylii. Mnie oczywiście nie było na to za cholerę stać, ale Stan powiedział, że kupi bilety i hotel, a „oddasz mi jak będziesz miał, bo przecież nie polecę tam sam”. No i parę dni później siedzieliśmy w samolocie. Pobyt w Rio de Janeiro wykorzystaliśmy na obejrzenie słynnych derbów Fla – Flu, ale nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Maracana wyglądała jak rozpadająca się ruina, nasz przewodnik pieprzył w autokarze jakieś bzdety o fryzurze Ronaldinho, bo to w sumie była wycieczka wykupiona w hotelu. Całość podlana mocno wycieczkowym klimatem, tempo samego meczu i jego poziom – takie sobie. Fajna egzotyka i nic więcej. Dodatek do urlopu. Maracana zapełniona w jakichś 30 procentach, bo to jeszcze nie był sezon zasadniczy. Czasem wyobrażenie o czymś jest dużo bardziej efektowne niż stan realny. Podobnie jest zresztą z samym karnawałem. Dużo blichtru, plastiku, z bliska wygląda to mniej więcej tak jak fabryka ogrodowych krasnali. W telewizji dużo lepiej.
7. Manchester United – Chelsea, 2008
Moja jedyna wizyta w Moskwie. Przygoda, która zaczęła się bardzo źle, od potężnych turbulencji w samolocie lecącym do Rosji. Potem było już tylko gorzej. Angielscy fani zarezerwowali wszystkie (dosłownie wszystkie) pokoje hotelowe i zostało szukanie kwater. Kumpel załatwił mi takową przez znajomego. Na lotnisko przyjechał po mnie facet nową, terenową Toyotą, po czym udaliśmy się do jakiejś nędznej dzielnicy, gdzie stały stare, odrapane bloki. Myślałem, że podrzuca coś babci, ale zgasił silnik i okazało się, że tam mieszka. Dostałem pokój, w którym motywem przewodnim były stare pledy, koce, narzuty i bałem się na serio przykryć, bałem się, że wpier... mnie mole. W łazience był syf, jakiego już nigdy potem nie widziałem. Wódka wypita z gospodarzami znieczuliła mnie na tyle, że mogłem wziąć kąpiel. Kiedy wracałem do mieszkania po odebraniu akredytacji na Łużnikach, musiałem siedzieć parę godzin w krzakach, bo pod klatką schodową węszyła sfora wygłodniałych, bezpańskich, wielkich psów. Co jeszcze? W McDonald’s urzędowały prostytutki, które pytały mnie, czy czasem nie znamy się ze studiów, a w metrze upychał nas jakiś pan. Sam mecz? Naprawdę dobry, emocje w karnych, łzy Ronaldo, a potem Terry'ego. Zmarnowana jedenastka Anelki i lotnisko Szeremietiewo, na którym spędziłem kilkanaście godzin. Choć lot był w okolicach godziny 17:00, pojechałem tam od razu ze stadionu, by tylko nie wracać już do pledów i narzut. Zastałem piękny widok – podłogę hali odlotów wyściełaną ludzkimi ciałami, kibice spali na ziemi, tworząc niebiesko-czerwoną mozaikę. Jedni pijani ze szczęścia, inni ze smutku.
8. Liverpool – Manchester City, 2014
Dwudziesta piąta rocznica Hillsborough i wyjazd służbowy na Anfield, gdzie razem z Marcinem Rosłoniem skomentowaliśmy genialny mecz Liverpoolu z Manchesterem City. The Reds wygrali 3:2, a tabela przedstawiała się wówczas tak: 1. Liverpool 77 pkt., 2. Chelsea 75 pkt., 3. Man City 70 pkt. i dwa mecze zaległe. Wtedy wydawało się, że nikt nie zatrzyma ekipy Brendana Rodgersa w drodze po tytuł. Samo spotkanie było najwyższą formą piłkarskiego spektaklu. Emocje, tempo, jakość, zwroty akcji, bramki – nie zdarzyło mi się już później skomentować lepszego meczu. YNWA brzmiało wtedy dostojnie, jakoś głośniej niż zwykle. Miejsca do komentowania były jeszcze w innym sektorze niż dziś, nisko, blisko akcji. Bajka. Po ostatnim gwizdku czułem się naprawdę wypruty, zaraz po ściągnięciu słuchawek patrzyłem na reakcje piłkarzy i trenerów. Rodgers świętował z fanami, Gerrard mobilizował kolegów, mówiąc słynne zdanie: „This does not fuckin slip”. Poślizgnął się jednak on sam, w meczu z Chelsea. Mistrzem zostało City.
9. Polska – Niemcy, 2014
Szaleństwo. Dużo rozmawiałem o tym meczu z Sebkiem Milą, który był z naszą ekipą redakcyjną na EURO i widziałem, jak to zwycięstwo odcisnęło piętno na jego życiu, jakie ważne dla Polaka jest pokonanie Niemców. To wszystko ma oczywiście szeroki kontekst historyczny i socjologiczny, w każdym razie we Francji Seba nie był w stanie zrobić swobodnie kroku w miejscu, w którym byli polscy kibice. Amok, chyba takiego nie widziałem już nigdy wcześniej i nigdy później na trybunie prasowej, gdzie dziennikarze wrócili do bycia kibicami, w zasadzie cały stadion zlał się w jedną, pulsująca masę ludzi, która była na jakimś kosmicznym haju. Od dziecka żyłem legendami o meczu Polska – RFN w 1974 roku, zawsze Niemcy i Anglicy to byli dla mnie, jako dorastającego kibica kadry, najwięksi rywale. Trudno mi było uwierzyć, że to co widzę jest prawdziwe. 11 października 2014 roku to jedna z najważniejszych dat w historii polskiej piłki.
10. Polska – Szwajcaria, 2016
Nigdy nie byłem spokojnym odbiorcą rzutów karnych i przyznam, że nie oglądałem jedenastki wykonywanej przez Grzegorza Krychowiaka. Kiedy wreszcie usłyszałem eksplozję radości, nie wiedziałem, czy cieszą się Szwajcarzy czy Polacy. Tak bardzo nie chciałem, by biało-czerwoni odpadli ze Szwajcarią, uznałbym to za okrutną niesprawiedliwość w stosunku do drużyny, która tak nas, jako kibiców i dziennikarzy, zbudowała. Tamten dzień, podobnie jak wygrana z Niemcami, były nielicznymi momentami w moim życiu w ciągu ostatnich kilkunastu lat, w których znów mogłem poczuć się jak fan. Często mi tego brakowało w dziennikarstwie. Obcowanie ze światem piłki bardzo blisko odziera cię z wielu złudzeń, zatracasz naturalną, dziecięcą naiwność, wiarę, zaczynasz patrzeć na wszystko chłodnym okiem. Kadra Adama Nawałki mi to oddała. Razem z tymi chłopakami przeżyłem piękną przygodę, a turniej we Francji do dziś wspominam z wielkim sentymentem, także ten czas, kiedy Polacy już odpadli, a my z Bartkiem Bukiem, który odpowiadał za wideo, jeździliśmy setki kilometrów po całym kraju, na wielkie mecze, do pięknych miast, z finałem w Paryżu, gadając długimi godzinami o życiu. To bez wątpienia był najlepszy czas w mojej dziennikarskiej przygodzie.