Niuansowy miesiąc poświęcony używkom to dobry moment, żeby przypomnieć serię artykułów poświęconych rapowi i nielegalnym substacjom – w końcu to combo niemal nierozłączne.
Rap jako integralny element kultury popularnej od zawsze był wypadkową nastrojów społecznych. By w pełni zrozumieć korelację narkotyków i hip-hopu, musimy cofnąć się w czasie do momentu, kiedy to prezydent Richard Nixon ogłosił przed amerykańskim Kongresem słynną War on Drugs. Rozprzestrzeniający się problem uzależnienia od heroiny wśród walczących w Wietnamie amerykańskich żołnierzy stał się przyczynkiem obranej w tamtym czasie polityki względem narkotyków. Wynikiem tego, w lipcu 1971 roku, Nixon ogłasza wszystko, co wiąże się z narkotykami, zagrożeniem publicznym. Działający w dobrej wierze przeciwnicy uzależnienia nie mogli wtedy wiedzieć, że obrany kurs okaże się, w opinii wielu, prawdopodobnie największą porażką rządzących. Amerykański rząd był na owe – idące krok w krok za pompatycznymi deklaracjami – konsekwencje zupełnie nieprzygotowany: armia urzędników i wojskowych szła na wojnę z nieznanym. Rykoszetem w owej potyczce oberwało się społeczeństwu. A jego całkiem spora hiphopowa część dała wyraz swoim utrapieniom za pomocą wersów rapowanych do bitu.
Jedną z najlepszych wizytówek tonu, w jakim prowadzono dekady temu debatę na temat narkotyków, jest traktowany dziś z przymrużeniem oka słynny propagandowy film z 1936 roku Reefer Madness. Przedstawiona tam w kuriozalny sposób konsumpcja marihuany (oraz jej skutki) na długo zapadły ludziom w pamięć, a jej wizerunku nie ociepliła nawet wprowadzona w 1977 r. w jedenastu stanach dekryminalizacja konopi indyjskiej. Świadomość narkotykowa amerykańskiego społeczeństwa wciąż była bliska zeru, a wypowiedziana przez Nixona wojna antynarkotykowa pogłębiała stereotypowe myślenie o używkach i wrzucanie do jednego wora hery, koki, haszu i LSD. Co ciekawe, w pionierskich dla rapu, późnych latach 70. i wczesnych 80. środowisko hiphopowe również nie dzieliło dragów na miękkie i twarde – wszystkim używkom mówiło głośne NIE. Wiązało się to oczywiście z plagą cracku, który zalał afroamerykańskie dzielnice Nowego Jorku w latach 70. i zbierał swoje żniwo na blokach, w których rodził się w tym samym czasie rap. Ale na celownik swoich tekstów ówcześni MC’s brali nie tylko świeżo wówczas powstałą, zanieczyszczoną kokainę do palenia, ale również kokainę sypką, czy właśnie trawkę.
I choć do palenia zielska przyznawali się już wcześniej znany głównie z numeru Wild Thing Tone Loc czy Beastie Boysi, prawdziwą rewolucję w tej kwestii przeprowadzili ujarani Latynosi z cyprysowego wzgórza. Składające się z dwóch raperów, B-Reala i Sen Doga oraz producenta DJ-a Muggsa rapowe trio było jednym z pierwszych ekstraklasowych, które nie bały się mówić otwarcie o swoich niechlubnych jeszcze wówczas słabościach. Wydaje mi się, że marihuana zawsze była integralną częścią rapowej subkultury; odniesienia do niej pojawiały się jednak tylko w undergroundzie. Po Narkotykowej Wojnie, w wyniku której Reagan sklasyfikował marihuanę jako narkotyk pierwszego stopnia, jej wizerunek bardzo się pogorszył, mocno niepokojąc rodziców słuchaczy rapu, więc my… chcieliśmy go ocieplić – cały wątek podsumował kiedyś w jednym z wywiadów B-Real. Wydany w dwa lata po ich debiutanckim krążku Cypress Hill album Black Sunday był kolejnym krokiem tej szeroko zakrojonej kampanii społecznej w wersji rap, a jego twórcy dodali do fizycznego wydania płyty listę informacji, które miały podważyć wiele ogólnie przyjętych sądów na temat trawki.
W batalii o dobre imię weedu w sukurs Cypress Hillom rok później przyszedł Dr Dre. Jego debiutancki, solowy krążek The Chronic od samego swojego tytułu, przez okładkę, na której przejarany doktorek spoglądał na słuchaczy z portretu umieszczonego w logo popularnych wtedy bletek firmy Zig-Zag, aż po listę gości przewijających się na płycie, cały był spowity gęstym, słodkim dymem. I też nieprzypadkowo Andre Young na tej płycie przedstawił światu swojego kompana do lolka – Snoop Dogga, znanego wówczas jeszcze jako Snoop Doggy Dogg, do dziś będącego jednym z najbardziej znamienitych adwokatów trawki w całej rap grze (i w ogóle w show-biznesie). Sukcesy, z jakimi spotkały się przejarane hymny Cypressów, Dr Dre czy Snoopa, prędko dodały kurażu innym rapującym zwolennikom marihuany. I tak w przeciągu dekady liczba nawiązań do narkotyków w hiphopowych numerach zwiększyła się z początkowych 4% w latach 80. do 45% na początku lat 90. Do grona rozkochanych w zielsku MC’s prędko dołączyli tacy gracze, jak m.in. wchodzący w skład Def Squadu Redman...
i Keith Murray...
...znani właściwie tylko ze swojego weed songu Luniz...
czy KRS-One, który wspólnie z duetem Channel Live nagrał undergroundowy banger Mad Izm.
I choć dziś hip-hop wydaje się być mocnym konkurentem reggae, dubu i dancehallu, startując do miana najbardziej przejaranego gatunku w historii muzyki – nomen omen – rozrywkowej, to każdy z tych numerów w owych latach dopiero mościł marihuanie miejsce, by ta na stałe rozgościła się w rapgrze.
Dzisiaj trudno znaleźć rapera, w którego wersach choć raz nie pojawiłoby się nawiązanie do zioła, ale też w międzyczasie kwestia postrzegania marihuany w Stanach Zjednoczonych zmieniła się diametralnie. Od kiedy Barack Obama ogłosił zawieszenie broni w ciągnącej się latami, od początku skazanej na porażkę wojnie antynarkotykowej, ruszyła prawdziwa lawina rozluźniania coraz to kolejnych paragrafów dotyczących konopi medycznych i nie tylko. Podobnie jak w rapie przoduje w tym względzie Kalifornia i to tam najłatwiej znaleźć najbardziej zaprawionych w bojach weed manów i największe worki zielska na klipach. Ale też Południe i Wschód nie pozostają w tym względzie w tyle. Pomimo tego, że gandzia jest bez wątpienia najpopularniejszym narkotykiem pośród mistrzów ceremonii, to tylko garstka z nich jest mocno kojarzona z brzmieniem upalonego, trawkotematycznego rapu. O kim mowa? Honory tutaj trzeba oddać wyżej wymienionym, a także takim jaraczom, jak Juicy J, Wiz Khalifa czy zawodnikom z Flatbush Zombies. Z zadymionego podziemia trzeba wyciągnąć MF DOOM-a, Devina the Dude czy Smif'n'Wessuna. A do tego jeszcze dochodzi cała czereda upalonych producentów z El-P na czele.
Co ciekawe, coraz większa liczba amerykańskich raperów mówi też o tym, że trawki nie jara w ogóle, lub używa jej okazjonalnie i zwraca uwagę na to, że ta, coraz częściej legalizowana lub przynajmniej depenalizowana, używka ma również swoje wady. Od głośnego plaskacza, którego André 3000 i Big Boi wypłacili wszystkim leniwym zjarusom na swojej debiutanckiej płycie, przez zapis paranoi, jaki przedstawił w swoim anty weed songu Trae the Truth, po publiczne oświadczenia o niepaleniu trawki wygłaszane przez Kendricka Lamara, Tylera, the Creatora czy przepalonego kiedyś Kida Cudiego – wszystkie te słowa świadczą o rosnącej z każdym rokiem świadomości narkotykowej Stanów Zjednoczonych i o tym, że o marihuanie można dziś mówić szczerze i otwarcie, a nie tylko pozytywnie czy negatywnie. I na to rap miał na przestrzeni ostatnich dwóch dekad doprawdy znaczący wpływ.
tekst archiwalny: Filip Kalinowski & Izaak Rodrigo Pereira
Komentarze 0