To nasze podejście do stworzenia vademecum brzmienia, które święciło triumfy w Ameryce na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat.
Selekcja obejmuje pozycje najważniejsze, a nie najlepsze, co wbrew pozorom nie zawsze jest równoznaczne.
Kierujemy się więc znaczeniem kulturotwórczym i faktorem przełomowości, a niekoniecznie nieodje*ywalnością poszczególnych albumów czy ich nieskazitelnymi recenzjami.
T.I. – „Trap Muzik” (2003)
W tej próbie zdefiniowania współczesnego kanonu zostawiliśmy za plecami lata 90. wraz ze zmierzchem duopolu na amerykańskiej scenie, która przestała dzielić się na Wschód i Zachód. Tour de XXI wiek wypada symbolicznie rozpocząć od Tipa. On sam wielokrotnie przyznawał, że przed nim to może był crunk, może było Organized Noize, ale z pewnością nie było żadnego trapu. Jego zdaniem ten subgatunek ukonstytuował się w chwili premiery albumu Trap Muzik, która – warto przypomnieć – przyniosła mu upragnione odkucie po komercyjnym flopie debiutu. Wracamy więc do tego kamienia milowego, który w tym roku obchodził osiemnastkę i przechodzimy do kolejnego innowatora… Marek Fall
Gucci Mane – „Trap House” (2005)
Oficjalny debiut Gucciego Mane’a to historyczna chwila. Raper stał się ikoną każdego pokolenia trapistów; pomostem między starym, a nowym Południem. Przy okazji także niezłym memem, co dało raperowi drugą młodość w epoce po Lil B. O jego sile świadczy fakt, że działa z powodzeniem do dzisiaj, błogosławiąc młodocianych gangsterów w rodzaju Pooha Shiesty’ego. Trap House to surowa lekcja trapu, ponure historie opowiadane głosem zniekształconym przez syrop. A przy tym całkiem niezła maszyna czasu – zarówno Gucci, jak i sam trap zmienili się drastycznie. Paweł Klimczak
Young Jeezy – „Let's Get It: Thug Motivation 101” (2005)
Kiedy Jeezy wydawał swój trzeci album, był już ważną personą na ulicach Atlanty. Razem z Guccim Manem, który debiutował w roku premiery Let's Get It – dał światu wgląd za kulisy trapowej hustlerki. Był to obrazek bardzo plastyczny, ale niezbyt wesoły, bo raper dysponował niebywałym talentem do kreślenia realistycznych obrazków z codziennego, gangsterskiego życia. Znajdziemy tu całą plejadę featuringów, podkreślających jego status: od Buna B, przez T.I., aż po Jaya-Z, który błogosławił każdemu hustlerowi i thugowi, niezależnie od rejonu pochodzenia. Chropowatego głosu Jeezy'ego nie da się zapomnieć. On wciąż nie pozwala spać spokojnie. Paweł Klimczak
Yo Gotti – „Back 2 da Basics” (2006)
Weteran południowej sceny i symbol Memphis rapu skończył w tym roku 40 lat. Czy Back 2 da Basics dobrze się zestarzało? No tak średnio bym powiedział, tak średnio. Wizytówka kokainowego, hedonistycznego, gangsterskiego trapu – wymieszanego z soulful G-funkiem – z podwyższonym stężeniem melodyjności z jednej strony brzmi już dość archaicznie, ale z drugiej – spróbujcie puścić go na domówce, a najlepiej podczas osiedlowego cruisingu w sportowej furze. Banger za bangerem, podniosła atmosfera, pierwszorzędny beatmaking i długość skrojona pod serwisy streamingowe, zanim te w ogóle pojawiły się na horyzoncie internetu. Wśród producentów Carlos Broady – koleżka Puffa Diddy’ego i Royce’a Da 5'9" – odpowiedzialny za 1/3 beatów, który w przeszłości komponował również dla Nasa, Biggiego, Ghostface'a Killah oraz pojawił się na przełomowym Yeezusie Kanyego Westa.
Yo Gotti może nie osiągnął oszałamiającego poziomu artystycznego, ale oddajmy cesarzowi, co cesarskie – wpływ Back 2 da Basics na trap drugiej połowy XXI wieku jest znaczący. Raper gościł przecież na albumach Gucciego Mane'a, Smokepurpa, Meeka Milla, Ty Dolla $igna, Lil Durka, DJ Khaleda, a nawet… Lil Xana. Poza tym – nie wiem jak wy, ale ja odpaliłbym piąty studyjny album Gottiego za samą okładkę. Wizualne dzieło sztuki AD 2006. Lech Podhalicz
Soulja Boy – „Souljaboytellem.com” (2007)
Youuuuuuu! – dla fanów hip-hopu i ludzi urodzonych w najntisach ten tekst moglibyśmy wrzucić do jednego worka z Dłuższe życie każdej pralki to Calgon. Po prostu nie da się go przeczytać bez krzykliwej maniery Soulja Boya i przeciągniętej końcówki. Przy okazji można zrobić też skok w bok z wyciągniętymi w przeciwnym kierunku ramionami. Souljaboytellem.com to jeden z tych albumów, których lepiej nie rozpatrywać wyłącznie w kategoriach jakości muzyki, bo… nie w tym rzecz. Mnóstwo tu mankamentów, niewiele treści, a o technice lepiej nawet nie wspominać. Dlaczego zatem znalazł się w zestawieniu najbardziej esencjonalnych trapowych tytułów? Ponieważ to przełomowa pozycja. Po pierwsze – kwestie wydawnicze. Soulja to doskonały przykład gościa, który sukces zawdzięcza sobie i… potędze sieci. Jako jeden z pierwszych raperów – na tak wielką skalę – wykorzystał moc niezbyt jeszcze rozwiniętego internetu. W 2007 roku wciąż funkcjonował jeszcze model cierpiętniczego zabiegania o atencję wytwórni, a tymczasem on poradził sobie za pomocą Soundclicka i MySpace. Po drugie – to snap music w książkowym wydaniu. Po trzecie… chyba dość powiedzieć, że Crank That było nominowane do Grammy, prawda? Kamil Szufladowicz
Lil Wayne – „Tha Carter III” (2008)
Przełomowy album Wayne’a był ewidentną próbą wkupienia się w łaski hiphopowych rozgłośni z Nowego Jorku i pomostem między Południem, a Wschodnim Wybrzeżem. Pięknie wystarane błogosławieństwo od Jaya-Z (Young Carter go further, go harder), różnorodna selekcja beatów i Weezy w życiowej formie (Now I ain't never been a chicken but my fifty cocked). Carter III zamykał etap artystycznej izolacji Południa i otwierał nową erę; epokę, w której tamte brzmienie i jego komercyjny potencjał zdominują hip-hop na całą dekadę. I końca tej dominacji wciąż nie widać. Paweł Klimczak
Gucci Mane – „The State vs. Radric Davis” (2009)
Po premierze drugiego albumu Gucciego – niektórzy nazywali go fenomenem. W tym samym czasie inni chętnie zmieniliby mu ksywę na Goofy Mane. The State Vs. Radric Davis bywało krytykowane za niedostateczną wnikliwość tekstów, ale to spływało po autorze. Jego dzieło nie mogło nie odnieść sukcesu, choćby dlatego, że było naszpikowane tuzami Dirty Southu. Gościnne zwrotki położyli tu Bun B, Lil Wayne, Soulja Boy czy Rick Ross, a za produkcję odpowiadali Scott Storch, Drumma Boy, Mannie Fresh czy Shawty Redd. Wiedzione syntezatorami, monotonne beaty to wizytówka brudnopołudniowego, trapowego vibe’u, a Gucci odnajdował się w tym doskonale ze swoim monotonnym flow fresh out east Atlanta. To na The State Vs. Radric Davis pojawiło się zjawiskowe Lemonade. To tam szerszej publiczności objawili się Waka Flocka Flame czy OJ Da Juiceman. W końcu – to tam znajdziecie definicję brudnej, południowej imprezy, bo próżno szukać na The State Vs. Radric Davis numerów, które nie byłyby bangerami. Kamil Szufladowicz
Waka Flocka Flame – „Flockaveli” (2010)
Legenda głosi, że Waka Flocka Flame kupił sobie street cred. Podchwycił ją zresztą jego dawny mentor i przyjaciel, a późniejszy wróg – Gucci Mane. Trudno ocenić, ile jest w tym prawdy, ale jedno pozostaje jasne – nie ma dyskusji o współczesnym rapie bez uwzględnienia Flockaveli. Waka Flocka Flame wjeżdżał na beaty jak czołg na poligon, a Lex Luger podawał mu najcięższą basową amunicję. Flockaveli to wybuch energii, prosta muzyka do darcia japy i dobrej zabawy. Jak tu nie skakać przy Hard In Da Paint? Jak nie wykrzykiwać durnowatych ad-libów?! Ten materiał to początek koszmaru, który trueschoolowcom śni się do dziś. Paweł Klimczak
Chief Keef – „Back from the Dead” (2012)
Cherubinek Rimbaud miał 19 lat, kiedy ukazywał się jego Sezon w piekle. Cherubinek Sosa był znacznie młodszy, gdy nagrywał Sezon w piekle prosto z mrocznych rejonów chicagowskiego South Side. Symboliczne, że historia prowadząca do Back from the Dead być może potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby nastolatek nie został ukarany aresztem domowym w konsekwencji strzelaniny. Właśnie w takich okolicznościach I Don't Like stało się lokalnym hymnem, remiksowanym później przez Kanye’ego Westa. Formacyjna rola mixtape’u, na którym znalazł się ten numer jest nie do przecenienia i nie chodzi wyłącznie o karierę Chief Keefa. Obserwując ewolucję gatunku, można przecież zaryzykować żartobliwe stwierdzenie, że Sosa zastał scenę drewnianą, a zostawił – murowaną. Nie doszłoby do tego, gdyby nie Back from the Dead. Marek Fall
SpaceGhostPurrp – „Mysterious Phonk: Chronicles of SpaceGhostPurrp” (2012)
Losy SpaceGhostPurrpa to dość smutny przykład marnowania potencjału. Człowiek, który ponure brzmienie taśm z Memphis przeniósł do współczesności i razem z Raider Klanem przeprowadzał cichą, purpurową rewolucję w hip-hopie, kompletnie nie potrafił manewrować w branżowych rozgrywkach. Mimo ogromnego wpływu na nowe pokolenia raperów, sam SGP może pochwalić się mixatpe’ami i kompilacją wydaną w niezależnej wytwórni, która miała niewiele wspólnego z hip-hopem. Chociaż tyle i aż tyle. Żal, że ostatecznie nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Paweł Klimczak
Chief Keef – „Finally Rich” (2012)
I know I'm finally rich/But ain't a damn thang gonna change – nawijał w niechlujnej manierze, balansując na granicy możliwości zrozumienia Chief Keef na oficjalnym debiucie, Finally Rich. Od tamtego czasu jego dyskografię liczymy już w dziesiątkach pozycji, ale wciąż – prawdopodobnie najważniejszym zarówno dla jego kariery, jak i popularyzacji chicagowskiego drillu pozostaje Finally Rich. To Chief Keef w pełnej krasie – 17-letni zawadiaka z O-Block, machający spluwami w teledyskach, chwalący się nihilistycznym podejściem do życia i jadący z hejterami do spodu. Równocześnie beaty od Youg Chopa wyznaczyły kierunek kolejnym falom producentów. Sosa to jeden z najważniejszych raperów minionej dekady. A nie byłoby go, gdyby nie Finally Rich. Kamil Szufladowicz
A$AP Ferg – „Trap Lord” (2013)
To był wyjątkowo dobry rok pod względem muzycznych dropów. To wtedy ukazały się m.in. Yeezus, Nothing Was The Same, My Name Is My Name, Magna Carta... Holy Grail czy Long.Live.A$AP. Fergowi udało się jednak wyjść z cienia Rocky’ego i zapracować na mocną pozycję w rapowym uniwersum. Udowodnił przy tym, że jednocześnie jest zwariowanym Trap Lordem i dobroczynnym Hood Popem. Członek A$AP Mob zaprezentował na debiucie całą paletę barw; najczęściej te chłodne i przydymione – zarówno pod względem agresywnych linijek, jak i eksperymentalnych brzmień, przygotowanych w większości przez, wtedy jeszcze anonimowych producentów. Pozwolili oni udowodnić gwieździe wieczoru, że błyszczy nie tylko wśród członków zasłużonego kolektywu, ale na tle całej trapowej sceny. Karina Lachmirowicz
Juicy J – „Stay Trippy” (2013)
Stay Trippy zostało w 2013 roku nazwane wysokobudżetowym albumem dla stiptizerek. I sporo w tym stwierdzeniu prawdy. Ten materiał mógły nosić miano Stay Drippy, ponieważ ocieka niepoprawnym hedonizmem, narkotykami, pieniędzmi i nowoczesnym fleksem. Trzeci solowy krążek współtwórcy Three 6 Mafii jest przepełniony bezbłędnie akcentowanymi, zabawnymi punchline’ami (Thumbin’through so much money, that I need three hands to count it; Bandz a make her dance/ These chicks clappin' and they ain't usin' hands); różnorodnym flow – nie tylko ze strony gospodarza; earwormowymi refrenami (Bounce It, Smoke A N***a, Talkin’ Bout, Bandz A Make Her Dance); widowiskowymi produkcjami. Za beaty odpowiadała ówczesna producencka wierchuszka: Mike Will Made It, Young Chop, Lex Luger, ID Labs, Timbaland czy sam Juicy J. Na Stay Trippy mamy zatem do czynienia z trapowym amalgamatem, na który złożyły się: tematyka, punchline’y, drill, Dirty South i… R&B, bo wśród gości znalazł się sam Justin Timberlake. Kamil Szufladowicz
Lil Durk – „Signed to the Streets” (2013)
Chicagowskie korzenie drillu gubią się dzisiaj w wersjach z Nowego Jorku i UK, a szkoda. Wracając do elektryzującego albumu Lil Durka – słychać tu unikalność soundtracku ulic Wietrznego Miasta. Potężna produkcja m.in. od Zaytovena i Young Chopa, niezapomniane hooki jak w Dis Ain’t What U Want i szczery charakter gospodarza sprawiły, że Signed to the Streets to klasyk ery mixtape’ów. Dobrze widzieć, że Durk dostał drugą szansę na wielkość i korzysta z niej mądrze. A na pewno mądrzej, niż prawie dekadę temu, kiedy konflikty z prawem nie pozwalały mu na rozwinięcie skrzydeł. Paweł Klimczak
Fredo Santana – „Trappin Ain't Dead” (2013)
Jak się lata w konkretnej ekipie, to dbają… O tym, jak istotnym elementem chicagowskiej sceny był kuzyn Chief Keefa świadczy już choćby sama lista gości i producentów na jego dwóch pierwszych mixtape’ach. Po tym, jak spłacił długi w podziemiu (he he) – Fredo Santana nagrał olśniewający debiut, gdzie penerskim opowieściom z Chiraq towarzyszyła mroczna, filmowa oprawa muzyczna, za którą odpowiadali m.in. Murda Beatz i Young Chop. Trappin Ain't Dead to drillowe tour de force, ale też bolesne świadectwo potencjału, który nie mógł zostać zrealizowany. Gdyby Derrick wciąż był tu z nami, świat wyglądałby jak miasto przyszłości z memów o Bobbym Shmurdzie. Marek Fall
Young Thug, Birdman, Rich Homie Quan – „Rich Gang: Tha Tour Pt. 1” (2014)
Złośliwi twierdzą, że Birdman zawsze szuka nowego Lil Wayne’a. Tym razem znalazł dwóch. Rich Homie Quan i Young Thug oczywiście różnią się od Weezy’ego, ale zawdzięczają mu naprawdę sporo. Szkoda, że ich współpraca rozbiła się o homofobiczne uwagi Quana wobec Thuggera, bo na Tha Tour Part 1 aż iskrzy od rapowej chemii. Wyłączyć z tego należy Birdmana, bo on akurat pasuje tutaj – czy gdziekolwiek indziej – jak pięść do nosa. Rich Gang zwiastował nie tylko nową erę Cash Money, ale także powolny upadek wytwórni. Thugger stał się megagwiazdą, a Rich Homie Quan zszedł na czwarty plan. Paweł Klimczak
Rae Sremmurd – „SremmLife” (2015)
Młodzieńcza energia duetu i jego talent do przebojowych partii wywindowała debiutancki krążek na listach Billboardu i w sercach – szczególnie młodszych – słuchaczy i słuchaczek. Rae Sremmurd reprezentowali nową falę trapistów, którzy korzystali z brzmienia tej muzyki nie do snucia gangsterskich historii, a hedonistycznego bajdurzenia o dziewczynach i imprezach. Street cred zamienili na szczeniacki urok, co udało się wyśmienicie. SremmLife broni się solidnie, głównie dzięki produkcji (Mike Will Made It w życiowej formie) i chwytliwym frazom wokalnym. Paweł Klimczak
Future – „DS2” (2015)
Naczelnemu bluesmanowi trapowego środowiska rzadko powijała się noga. W zasadzie moglibyśmy uwzględnić w tym zestawieniu większość jego albumów i nikt nie powinien czuć się tym faktem urażony. Po 2015 roku Future niejednokrotnie sięgał wysoko, ale – bliski ideałowi – poziom Dirty Sprite 2 wciąż wydaje się być nieosiągalny. Zupełnie jak u Usaina Bolta, bijącego rekordy świata na Olympiastadion w Berlinie – wyśrubowane do takiego poziomu, że nieprędko ktoś się do nich zbliży. Hendrix w formie to Hendrix robiący najlepszy trap XXI wieku; przepełniony cierpieniem, depresją, rozliczaniem się z przeszłością i oczywiście całą paletą substancji psychoaktywnych. Wyprodukowany w większości przez Metro Boomina DS2 ujawnia najciemniejsze strony osobowości Future’a. Tryna make a pop star and they made a monster. Gatunek, który jest rozdrabniany przez powtarzalność, generyczność, brak nowatorskich patentów i wysyp jednakowych klonów posiada jednak momenty ocierające się o geniusz i stanowiące jego kanon. Właśnie takim momentem jest DS2. Lech Podhalicz
Travis Scott – „Rodeo” (2015)
Wyczekiwany debiut studyjny Scotta to piękna zapowiedź kolejnych – równie precyzyjnych – ruchów jednego z najbardziej wpływowych raperów wszech czasów. Trudno nie zgodzić się z Pitchforkiem, który określił La Flame’a największym prymusem w Kanye West School of Maximalism, gdzie każdy dopieszczony dźwięk i starannie dobrany gość jest na wagę złota. Rodeo słucha się tak, jakby od 2013 roku i premiery Owl Pharaoh, Scott na stałe zamknął się w studiu, szlifując chaotyczne melodie, eksperymentalne smaczki i zniekształcone wokale, przypominające hedonistyczny lament. A wszystko to złożyło się na mglisty, narkotyczny, trapowy krążek z kategorii premium. Karina Lachmirowicz
Fetty Wap – „Fetty Wap” (2015)
Debiutancki longplay Fetty’ego Wapa to klasyka śpiewanego trapu. Ojciec szóstki dzieci, dwukrotnie nominowany do Grammy’s freshman magazynu XXL z 2015 roku i muzyk określający swoją twórczość hasłem ignorant r’n’b regularnie podkreślał, jak wielki wpływ na jego muzykę miał Gucci Mane. Z perspektywy czasu może nie dorównał nigdy osiągnięciami Guwopowi, ale wpływ na brzmienie trapu z pewnością trzeba mu oddać. Jego bezwzględnie największym przebojem jest Trap Queen, skrajnie melodyjny i chwytliwy banger, który na ten moment dobija do miliarda odtworzeń na Spotify i YouTube'ie. Albumowi Fetty Wap daleko do ideału, a wśród jego największych wad można spokojnie wskazać długość i powtarzalność. Nie da się utrzymać jednakowo wysokiego poziomu na przestrzeni dwudziestu numerów, składających się na prawie półtorej godziny muzyki. Fetty Wap już nigdy nie powtórzył sukcesu pierwszej płyty pomimo faktu, że regularnie wypuszczał kolejne mixtape'y. W tym roku powrócił wreszcie ze studyjnym materiałem – The Butterfly Effect, ale... zaraz potem został zgarnięty przez FBI. Lech Podhalicz
Young Thug – „Jeffery” (2016)
Kto Thuggera nie szanuje, ten nie ma serca i pojęcia o muzyce. Nikt nie wpuścił do trapu tak wiele świeżego powietrza i nie zaproponował tylu nowatorskich pomysłów, co Young Thug. Tych wizjonerskich wątków jest u niego cała masa. Wystarczy wspomnieć o – tak rzadko spotykanych w trapie, a w zasadzie nieobecnych – motywach queerowości i płynności płciowej. I niepowtarzalnym wyczuciu Jeffery’ego względem rytmu, melodii, wokaliz nie z tego świata, kwestii modowych, wizualnych i konceptualnych. Darzę wielkim uczuciem w zasadzie każde wydawnictwo przedstawiciela Atlanty, ale to, czego dokonał na Jeffery przeszło jakiekolwiek wyobrażenia o tym, jak niekonwencjonalnie można działać z rapem; jak podporządkować go idiosynkratycznej wokalnej ekspresji. Futuryzm w czystej postaci. Mixtape z najlepszą okładką dekady, z tracklistą pozbawioną wypełniaczy, z najciekawszymi klipami, ze znakomitymi gośćmi i piosenkami, napisanymi oszałamiająco odkrywczo. No i nie zapominajmy o tytułach oraz o fakcie, że Thugger postanowił wymieszać tutaj trap z popem i… reggae. A kiedy wydawało się, że Jeffery wyczerpał limit kreatywności Young Thuga – ten zaprezentował jeszcze balladowe Beautiful Thugger Girls, a później zachwycił wszystkich debiutanckim albumem So Much Fun. Co za typ. Lech Podhalicz
Migos – „Culture” (2017)
Redakcja Complex rozpoczęła w swoim czasie debatę, czy Migosi dadzą radę wrócić na szczyt. I była to o tyle zasadna kwestia, że najpierw nie spełnili oczekiwań z Culture II, a potem przegrzali oczekiwanie na trójkę, więc pociąg mógł już faktycznie opuścić peron. Ale jakby nie było – ten trzygłowy smok zdążył zrobić aż nadto. Czy trap byłby z taką intensywnością odmieniany przez wszystkie przypadki na przestrzeni minionej dekady bez przełomu w postaci Versace? Bo to, że w tym okresie Migos należeli do ścisłego grona najbardziej wpływowych wizjonerów gatunku nie podlega żadnej dyskusji. We the greatest. We are the culture, the flow you stole – pisał Offset na Instagramie i ma legitymację do wygłaszania podobnych statementów. Tą legitymacją jest Culture; album, który pod względem kulturotwórczym jest równie ważną rzeczą jak Nevermind. A Bad and Boujee jak Smells Like Teen Spirit. Marek Fall
Future – „Future” (2017)
Future zdążył przyzwyczaić do tego, że jest płodnym artystą, ale wydanie dwóch albumów w ciągu tygodnia było ambitnym przedsięwzięciem. Porównując elektryzujące FUTURE i nastrojowe Hndrxx – zdecydowanie wygrywa ten pierwszy. W jednej z recenzji pojawiło się nawet określenie, że Future to muzyczny superbohater, który może nie zbawi świata, ale zawsze przybywa na czas, by pokrzepić potrzebujących słuchaczy. Muzycy zazwyczaj tytułują swoimi pseudonimami debiutanckie płyty, co ma stanowić niejako wprowadzenie do ich brzmienia. Future nie bez powodu zdecydował się na to dopiero przy piątym krążku studyjnym, gdzie drżącym głosem serwuje przegląd stylówek. Jeżeli DS2 to opus magnum Future’a – FUTURE to jego trapowy geniusz w – nomen omen – pigułce. Karina Lachmirowicz
2 Chainz – „Pretty Girls Like Trap Music” (2017)
2 Chainz posiadł szczególną umiejętność dostosowywania się do krajobrazu muzycznego, który nieustannie się zmienia. Stał się więc łącznikiem pomiędzy nowymi i starymi słuchaczami rapu. Zakładając, że ktoś jeszcze stosuje ten archaiczny podział. Kiedy spotkałem 2 Chainza kilka minut temu i spojrzałem na jego twarz, miałem poczucie, że znalazłem się w otoczeniu członka rodziny królewskiej. Jest pewna energia, która od niego bije – stwierdza afroamerykański działacz Louis Farrakhan, rozpoczynając ostatni numer z albumu, zamykanego przez 2 Chainza słowami: jeśli to słyszysz, jesteś cudem. To wdzięczne outro dobrze podsumowuje krążek, na którym reprezentant Atlanty sprawdza się w roli wyluzowanego coacha. Analizuje swoje życie sprzed sławy, wspomina zmarłego przyjaciela i opowiada o uzależnieniu matki, żeby za chwilę wskoczyć do Rolls Royce’a, przeliczyć bransoletki na nadgarstku i powrócić do klasycznej przewózki. Często jednak podkreśla, że nie osiągnąłby takiego levelu, gdyby nie ciężka praca, wytrwałość i poświęcenie. Jeżeli wyodrębnimy podgatunek soulful trap, to ociekające złotem i potem Pretty Girls Like Trap Music jest tu dostojnym przykładem. Karina Lachmirowicz
21 Savage – „Issa Album” (2017)
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w 2020 roku doszło do pewnego przesilenia w rapie. Upatrywalibyśmy go z jednej strony w postyeezusowym eksperymencie Playboia Cartiego, a z drugiej – w świadectwie ponadgeneracyjnej dojrzałości, jakim było Savage Mode 2. Ale zanim to nastąpiło – Metro Boomin przeprowadził się z St. Louis do Atlanty, żeby stopniowo zapracować na miano najzdolniejszego producenta swojego pokolenia i w dużej mierze zdefiniować współczesne brzmienie gatunku. Ewidentną nić porozumienia złapał z 21 Savagem, co dało o sobie znać zarówno na Savage Mode, jak i późniejszym – Issa Album, gdzie raper wziął sobie do pomocy także Zaytovena, Southside’a czy Pi'erre Bourne od Magnolii. I nie jest to może całkowicie nieodjebywalny debiut, jak żadne z dokonań Savage’a, ale bez wątpienia w pięknym i groźnym stylu oddaje ducha czasu. Marek Fall
Lil Uzi Vert – „Luv Is Rage 2” (2017)
Lil Uzi Vert stał się głównym celem ataków na mumble rap, kiedy hiphopowy krajobraz przechodził trapową rewolucję. Ci, którzy wtedy atakowali Uziego, zdążyli pójść po rozum do głowy albo słuchają klonów Eminema. Wpływ obecnego 26-latka jest niezaprzeczalny, a jego źródło łatwo wytropić na Luv Is Rage 2. XO Tour Life to jeden z utworów definiujących poprzednią dekadę, a barwna produkcja tego albumu rozbrzmiewa w wielu obszarach trapu do dzisiaj. Uzi wciąż się rozwija, chociaż niektórzy postrzegają Luv Is Rage 2 jako niedościgniony ideał. Paweł Klimczak
Ty Dolla $ign – „Beach House 3” (2017)
Nikt w trapie nie śpiewa tak zmysłowo, jak Ty Dolla $ign. Trzeci odcinek serii Beach House i drugi studyjny album kalifornijskiego artysty to – obok wspólnego wydawnictwa z Jeremihem – jego szczytowe osiągnięcie. Na featuringach śmietanka: Future, Lil Wayne, YG, The-Dream, Swae Lee, a do tego Pharrell Williams i… Skrillex. Ale poza zwrotkami, właśnie warstwa beatowa powoduje, że sofomor $igna brzmi tak soczyście. Poza Griffinem Jr. pełną odpowiedzialność wzięli za to m.in. Mike Will Made It i Mike Dean, a więc producencki Olimp. Beach House 3 to melancholia rodem z OVO Sound; trapowe ballady; nieprzyzwoity poziom songwritingu. Love U Better, Droptop in the Rain, Don’t Sleep on Me czy Don’t Judge Me aż proszą się o zapakowanie w ramkę i wrzucenie do panteonu trapowych numerów, które czerpią garściami z sensualnego R’n’B. Zaufajcie – nie ma przyjemniejszego śpiewanego albumu rapowego od drugiego krążka Ty Dolla $igna. I na domówkę, i do szklanki, i do sypialnianych przygód. Lech Podhalicz
21 Savage/Offset/Metro Boomin – „Without Warning” (2017)
Do czasu wydania Whole Lotta Red – bezsprzecznie najlepszy trapowy album z horrorowymi motywami. Without Warning to życiowa forma Offseta zderzona z leniwym flow 21 Savage’a oraz mrocznymi beatami i klimatycznym sound designem Metro Boomina. Niewiele ponad trzydzieści minut molowych bangerów – w tym jeden z najlepszych trapowych refrenów ever, Ghostface Killers oraz singlowy instant classic, Ric Flair Drip. Do tego illbientowy My Choppa Hate Niggas i sugestywny Nightmare, a wszystko umoczone w gęstej, halloweenowej ektoplazmie. Na Without Warning Boomin – do spółki z kilkoma producenckimi kompanami – zaproponował melodie, jakich ze świecą szukać: nieprzyzwoicie przebojowe oraz owiane kryminalną, potępieńczą aurą. Jest tu Freddy Krueger, jest Jason Voorhees z Piątku 13, są szkieletory i inne supernaturalne kreatury, jest dużo przemocy i wulgarności. W zasadzie trudno wskazać jakiekolwiek wady tego albumu. Tak grać to trzeba umić... Lech Podhalicz
Cardi B – „Invasion Of Privacy” (2018)
Cardi to jedna z najbardziej polaryzujących postaci na scenie. Ucieleśnienie amerykańskiego snu. Ex-striptizerka z Bronksu, która zrobiła karierę z dnia na dzień, a następnie utrzymała miejsce w ścisłym topie. Do tego niezwykle charakterna i szczera raperka, która kilka dni przed premierą Invasion of Privacy dopinała numery na całonocnych sesjach i dzieliła się tym w socialach.
Debiutanckim albumem miała udowodnić, że nie jest kolejną one-hit wonderką, która zniknie zaraz po tym, jak każdemu znudzi się zapętlanie Bodak Yellow. Udało się. Newcomerka nie uległa presji pierwszego przeboju i wykorzystała każdą minutę, aby wykręcić kolejne hity: Drip, I Like It, Bartier Cardi, She Bad, I Do. A przecież Invasion of Privacy to także feministyczny hymn self-made woman. Karina Lachmirowicz
Playboi Carti – „Die Lit” (2018)
Playboi Carti zaprzeczył tym debiutem stwierdzeniu, że godzinne płyty z około dwudziestoma numerami na trackliście są skazane na artystyczną porażkę. Rozciągnięte, nieciekawe, nudne, przeszarżowane. Żaden z tych epitetów nie pasuje do Die Lit, punktu zwrotnego w historii trapu i – biorąc pod uwagę XXI wiek – jednego z najważniejszych albumów w muzyce popularnej w ogóle. Producenckie opus magnum i wrota do sławy beatmakera Pi’erre’a Bourne’a oraz początek szału na queerowego, androgynicznego i przełamującego utarte schematy gangstera Cartiego. Po sukcesie self-titled mixtape'u przyszedł czas na rozwinięcie skrzydeł i stylistyki zaproponowanej m.in. na Magnolii.
22–letni w tamtym czasie raper z Atlanty wniósł pojęcie mumble rapu na inny poziom i ukonstytuował świeże – jak figi zrywane w Positano – podejście do wokaliz. Do zacnego grona autotune’owych rewolucjonistów – T-Paina, Lil Wayne’a, Kanye Westa czy Future’a i Young Thuga – dołączył Playboi Carti ze swoim baby voicem. Możesz nie lubić, ale nie możesz nie docenić. Ale wokal to nie jedyny wyróżnik Die Lit, bo przecież Bourne dokonuje tu producenckiej woltyżerki i serwuje oniryczny ambient wymieszany z trapową estetyką. Efemeryczna produkcja, chiptune’owe ornamenty i kodeinowa atmosfera spowodowały, że debiut Cartiego brzmiał odświeżająco i nieporównywalnie z niczym innym. Die Lit to trapowy ASMR i weź z tym handluj. Lech Podhalicz
Juice Wrld – „Goodbye & Good Riddance” (2018)
O ile w 2013 roku nowy rap z Chicago kojarzony był przede wszystkim z Chief Keefem, bezkompromisowym drillem i surowością – pięć lat później na jego pogorzelisku wyrosło coś całkiem innego; twórczość o charakterze wręcz balladowym, dotykająca sfery emocjonalnej – na trapowych beatach. Porównajmy dwa wersy, które dzieli okres pięciu lat:
2013: Fuckin' with them O boys, you gon' get fucked over
2018: You found another one, but I am the better one/ I won't let you forget me
Poza miejscem akcji i trapowego backgroundu, Chief Keef i Juice WRLD nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Goodbye & Good Riddance stanowi pomnik – emocjonalnego do szpiku kości – rapu z Windy City, w którym zakochały się miliony słuchaczy z całego świata. Juice WRLD zaoferował słuchaczom uczuciowe przewózki, z którymi utożsamić się można równie łatwo, co wyłapać bombę na O–Block. Jego debiut to świadectwo umoszczenia się emo-trapu w hiphopowym uniwersum. Kamil Szufladowicz
03 Greedo – „God Level” (2018)
Kariera Greedo została przerwana wyrokiem. Raper nagrał wcześniej co prawda absurdalną liczbę kawałków, ale nie jest żadną tajemnicą, że za kratkami trudno o rozwój w naturalnym tempie. A melodyjny styl Kalifornijczyka i street cred dawały mu rzeczywiście dogodną pozycję startową po hiphopowe laury. God Level to zdecydowanie jego najrówniejsze wydawnictwo, a przy tym dobra wizytówka. Od przebojowego Fortnite po frenetyczne Finally sensacja z L.A. opowiada swoję historię z charyzmą i pełnym skill setem. Jego wpływ był głównie lokalny, ale trudno nie docenić talentu. Paweł Klimczak
Travis Scott – „Astroworld” (2018)
Dziwko, jestem nowym Kanye Westem/Pokaż, kto ma lepsza dyskografię. W ten sposób – za Kazem Bałagane – mógłby nawinąć o sobie Travis Scott niedługo po tym, jak Astroworld ujrzał światło dzienne. Najbardziej awangardowy artysta mainstreamu zamknął w tamtym momencie sagę, rozpoczętą przy Rodeo. Jak sam mówił w wywiadzie dla GQ – impulsem było zrównanie z ziemią parku rozrywki w jego rodzinnym Houston. That's what it's going to sound like, like taking an amusement park away from kids. Na tym albumie jednak ubawu nie brakuje, bo Travis – pod rękę z całym zastępem topowych współpracowników – stworzył wielobarwny patchwork, zawierający w sobie niezliczoną liczbę elementów, charakterystycznych dla popkultury końca ubiegłej dekady. I w tym właśnie leży urok Astroworld. To nie jest żaden trap, tylko najbardziej progresywny pop, na jaki mógł porwać się gwiazdor z pierwszych stron gazet. Marek Fall
Sheck Wes – „MUDBOY” (2018)
I got hoes/Callin’a young ni**a phone – trzy lata temu nie potrafiliśmy przeżyć choćby dnia bez Mo Bamby, dzisiaj mamy juz chyba serdecznie dość tego kawałka. I nie dlatego, że to zły numer. Flagowy singiel Sheck Wesa podczas wakacji 2018 roku niemal wyskakiwał z lodówek. Melanżowy hymn tamtego okresu wygenerował wokół rapera hype tak wielki, że pojawiły się obawy, czy on to uniesie. Na szczęście – jak na rdzennego nowojorczyka przystało – Sheck wziął presję na klatę i zrobił naprawdę konkretny album. Dzielił się tam życiowymi doświadczeniami (dorastanie na Wschodnim Wybrzeżu, przymusowy pobyt w Senegalu), posiłkując się krzykliwym delivery. Gdybyśmy mieli wybrać jeden tytuł, który najbardziej precyzyjnie oddawałby trapową atmosferę ostatnich trzech lat, prawdopodobnie padłoby właśnie na MUDBOY. Ten materiał jest jak ściana śmierci! Kamil Szufladowicz
Meek Mill – „Championships” (2018)
Z powodu medialnego szumu Meek Mill niefortunnie kojarzony był jako etatowy pieniacz i prowodyr niezręcznego beefu z Champagne Papim, a także inicjator zaczepek w kierunku The Game’a i 6ix9ine’a. Przykrywało to fakt, że raper z Filadelfii potrafi nagrywać bardzo solidne albumy. Doświadczony artysta wypuścił swoje najciekawsze dzieło po trzydziestce, niedługo po opuszczeniu więzienia w Pensylwanii. Championships to pokaz życiowej formy: beaty o wysokim stężeniu przebojowości, charyzmatyczne flow, plejada znanych nazwisk i agresywna przewózka. Do tego emblematyczne dla niego rozliczanie się z trudną przeszłością, życiowymi traumami, podkreślanie trudów bycia Afroamerykaninem i narzekanie na niesprawiedliwość tego łez padołu. Me like it.
Meek Mill doskonale się czuje, nawijając w upliftingowym, kokainowym szale. Efektem są trapowe hymny, przy których nie da się wysiedzieć w miejscu. Ale żeby nie było – płyta pada ofiarą własnej długości. W kwestii featuringów: topór wojenny z Drizzym zakopany, a poza head honcho OVO Sound, do startu w mistrzostwach podeszli m.in. Jay-Z, Cardi B, Kodak Black i 21 Savage. W tych zawodach nie ma przegranych, a Championships to high-energy rap najwyższej próby. Lech Podhalicz
Ski Mask The Slump God – „Stokeley” (2018)
Stokeley to jeden z najbardziej nieprzewidywalnych krążków ostatnich lat. Flow The Slump Goda jest naprzemiennie żartobliwie przerysowane i – już zupełnie poważnie – agresywne. Znany ze specyficznego humoru i licznych nawiązań do popkultury, momentami sięga tu po głębsze wyznania o narkotycznych tripach, zdrowiu psychicznym i sytuacji politycznej, udowadniając, że mumble rap nie musi być pozbawiony treści. Taki właśnie jest debiutancki krążek innowacyjnego artysty – pełen kontrastów i eksperymentalnych wycieczek gatunkowych. I choć Ski Mask prawdopodobnie nigdy nie zdobędzie takiej popularności, jak jego bliscy przyjaciele – XXXTentacion i Juice WRLD – pozostanie na scenie na swoich warunkach. Karina Lachmirowicz
DaBaby – „Baby on Baby” (2019)
Hip-hop cierpi na deficyty humoru. Nawet jeśli pojawi się ktoś, dysponujący odrobiną talentu – znika przygwożdżony własną miernotą (ekhem, Blueface). DaBaby czuje się komfortowo w roli błazna, nie tylko dlatego, że był tu wakat, ale również z tego powodu, że ma ku temu odpowiednie możliwości. Dysponuje swadą i charyzmą, a w rękawie trzyma mnóstwo zabawnych linijek. Baby on Baby to nie tylko kapitalny album, ale ostatni moment, gdy artysta z Charlotte eksponował unikalne cechy przed zniknęciem w tłumie komercyjnych raperów. Jeszcze nie jest za późno, żeby wrócił do kręcenia beki. W poważnych szatach i generycznych kawałkach zagubił cały pierwotny urok, ale trzymamy kciuki za comeback. Paweł Klimczak
Rico Nasty/Kenny Beats – „Anger Management” (2019)
Kenny Beats to hiphopowy naukowiec; producent o niesamowitym wyczuciu konwencji i potrzeb artystów, z którymi współpracuje. Rico Nasty wybrała świetnie, bo beatmaker od razu zaserwował jej zestaw podkładów mocnych, agresywnych i bezkompromisowych. Kiedy mowa o przecięciu rocka czy metalu z rapem – ich mixtape stanowi dowód na to, że te światy nie są od siebie wcale tak odległe, jak mogłoby się wydawać. A sama Rico to wulkan energii, celnych linijek; charyzmatyczna bomba, która dokonuje autodetonacji na beatach. Paweł Klimczak
Young Nudy/Pi'erre Bourne – „Sli'merre” (2019)
Po triumfalnym marszu z Playboiem Cartim i na niewiele ponad miesiąc przed wydaniem debiutanckiej solówki, Pi’erre Bourne wypuścił album ze stojącym nieco na uboczu, ale zdecydowanie wartym uwagi raperem o ksywce Young Nudy. Sli'merre to klasyczne ambient-trapowe bity Bourne’a, na których Nudy doskonale przewozi się za pomocą wyrazistego flow. Do tego udane gościnki: jego kuzyn – 21 Savage, Megan the Stallion, Lil Uzi Vert i DaBaby. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to wręcz krzywdząco niedoceniony album, który zwyczajnie zginął w natłoku lepiej wypromowanych, ale znacznie słabszych wydawnictw. Make Nudy Great Again. Lech Podhalicz
Megan Thee Stallion – „Fever” (2019)
17 maja 2019 roku Megan Thee Stallion oficjalnie zajęła miejsce przy jednym stole z takimi rapowymi femme fatale, jak Lil’ Kim czy Missy Elliott. Od pierwszego numeru na Fever rozprawia się z mizoginią na scenie, wstrząsa ugruntowanymi normami płciowymi i wypluwa seksualne wersy – do tej pory zarezerwowane dla kolegów z branży. Choć jej ostatni mixtape niewiele różni się pod względem brzmieniowym i lirycznym od poprzednich materiałów, Megan odbija piłeczkę wszystkich męskich kawałków o dominacji na scenie i w łóżku, zgarniając kolejne punkty w kobiecej rapgrze. A to nie był jej ostatni celny strzał. Karina Lachmirowicz
Denzel Curry – „ZUU” (2019)
Denzel Curry robił gnój jeszcze w szkole średniej, kiedy dostał się do Raider Klanu i wypuścił wyborne Threatz. Od tamtej pory stał się jednym z donośniejszych głosów Florydy, poszerzając zarówno fanbase, jak i zakres środków wyrazu. Po kapitalnym, mrocznym TA13OO – Denzel poszedł tu w stronę przystępniejszego brzmienia, nie rezygnując ze złożonego stylu rapowania, co wyszło mu na dobre. Energetyczny potencjał nie został zmarnotrawiony, a efektem jest choćby taki hit, jak Ricky. Paweł Klimczak
Polo G – „Die A Legend” (2019)
Czarny koń trap-gry – Polo G wjechał z pierwszym albumem jak do siebie. Trzeba przyznać, że większość sceny może mu pozazdrościć charyzmy i umiejętności łączenia życiowego, melancholijnego storytellingu z melodyjnością i wykręcaniem zawrotnych liczb. Die a Legend to w zasadzie debiut skrojony na miarę nowej fali amerykańskiego trapu. Dużo tu martyrologii, smutku i patosu, ale podanych w tak bezpretensjonalnej i zjadliwej formie, że aż ciepło się robi na sercu. Swoim debiutem Taurus Tremani Bartlett udowodnił, że ma nie tylko skille, jeśli chodzi o nawijkę, ale jest też ponadprzeciętnym songwriterem. A King’s Nightmare, Dyin Breed, Deep Wounds czy największy hicior – Pop Out – to przecież super chwytliwe piosenki. Zresztą – milion sprzedanych egzemplarzy nie wziął się znikąd. Polo G wskoczył na rozpędzony hype wagon i rok później nagrał równie dobry sofomor THE GOAT, którym potwierdził zakusy na pozycję najważniejszego rapera młodego pokolenia, zaraz obok DaBaby’ego, Lil Tjaya i Roddiego Richa. Z kolei tegoroczne Hall of Fame zapewniło mu pierwszy numer jeden na Billboardzie.
Jak kilka lat wcześniej zapewniał jego starszy kumpel po fachu: If I die, all I know is I'm a mothafuckin' legend. Budowanie sobie pomników za życia to chyba nie jest skrajny narcyzm, prawda? Lech Podhalicz
Pi'erre Bourne – „The Life of Pi'erre 4” (2019)
Yo Pierre, you wanna come out here? Nie ma lepszego czasu na debiut niż ten moment, gdy twoja kariera znajduje się w peaku. Pierwszy studyjny longplay Pi’erre’a Bourne’a – nadwornego producenta Playboia Cartiego – to nie tylko beatmaking, ale również nawijka. Jeśli highlightami z Die Lit czy Playboi Carti były dla was Magnolia, Fell in Luv, Mileage czy Poke It Out, prawdopodobnie słuchając The Life of Pierre 4 również popadniecie w kojącą ekstazę. Bourne posiada rzadko spotykaną umiejętność montowania euforycznych, trapowych piosenek, które zupełnie nie brzmią trapowo. Znacznie im bliżej do eksperymentalnego R’n’B. Na fioletowym albumie Jordan Timothy Jenks płynie na chmurce niczym Son Gokū i dostarcza muzyczny masaż mózgu, serwuje sesję mindfulness. Zastąpił – siejący spustoszenie – lean dźwiękowymi substytutami. Debiut 28-letniego producenta z Columbii stanowi przykład płyty bez słabych momentów, chociaż trzeba zaznaczyć, że pojawiały się zarzuty dotyczące wokalu. Ale weźmy opener – Poof i genialne ballady Romeo Must Die, Ballad, Doublemint – czy ktoś pisał w ostatnich latach piękniejsze rapowe piosenki? Nie kojarzę. Damn Pi’erre, where’d you find this? Lech Podhalicz
Maxo Kream – „Brandon Banks” (2019)
Jeden z recenzentów napisał po premierze Brandon Banks, że teksański autochton niesie tu ten sam kaganek, który wcześniej niosły inne legendy Południa – UGK, 8Ball & MJG, T.I. I faktycznie temu trapowemu dokumentaliście szemranej codzienności udało się zrealizować materiał, który już w momencie wydania brzmiał jak klasyk. Po debiutanckim Punken – Maxo Kream podpisał kontrakt za 1,5 bańki z RCA, żeby następnie nagrać zestaw utworów (wśród gości m.in. Travis Scott, Megan Thee Stallion i Schoolboy Q), dedykowanych wielkomiejskim niebezpieczeństwo i relacji z ojcem. Na początku wpuszcza tu mnóstwo światła za sprawą Meet Again, ale później mrok gęstnieje. Niewielu jest na tej scenie gości, którzy tak umiejętnie łączyliby prosto z ulicy wieści, penerski charyzmat i ucho do melodii.
Marek Fall
Young Thug – „So Much Fun” (2019)
Powtórzyć artystyczny sukces Jeffery będzie Thuggerowi trudno, ale na So Much Fun prawie mu się to udało. Ten album stanowi nie tylko eksplorację znanych, przebojowych motywów, ale pokazuje też Young Thuga jako rapera z krwi i kości. Do tego – dysponującego choćby solidną umiejętnością konstruowania storytellingów. Nie ma przy tym mowy o poddawaniu się wcześniejszym, szkodliwym tendencjom. Kontrola jakości sprawiła, że to najbardziej przemyślane wydawnictwo tego unikalnego twórcy. Jako natchnione dziecko Lil Wayne’a – szybko zapracował na autonomię, serwując bangera za bangerem i wykrzywiając czasoprzestrzeń wokalnymi odpałami. Paweł Klimczak
Roddy Ricch – „Please Excuse Me For Being Antisocial” (2019)
Na samym początku pandemii w Polsce, gdy rząd decydował o pierwszym lockdownie – z niejednego kwadratu rozbrzmiewał ten jeden konkretny przebój. Rozpoczynał się od dźwięku, przypominającego pocieranię mokrą szmatą o szybę. Chwilę później wjeżdżał Roddy Ricch z wersami: Pullin' out the coupe at the lot/ Told 'em fuck 12, fuck SWAT. The Box stało się hitem na niewyobrażalną skalę. Piosenkę grały największe stacje radiowe na świecie, pojawiała się w co drugim TikToku. Za sprawą całego albumu, który okazał się najgorętszym towarem przełomu 2019 i 2020 roku, Roddy Ricch osiągnął status, o którym marzyło wielu przed nim. Stał się pierwszoplanowym raperem z wyczuciem melodii, zróżnicowanym flow, błyskotliwymi linijkami i uchem do produkcji. Please Excuse Me For Being Antisocial obfituje w bezbłędne refreny i świetne gościnki – zostało zresztą nagrodzone na galach AMA, BET oraz Apple Music Awards. Czas mija, a to nadal wzorzec jakościowego, komercyjnego rapu. Kamil Szufladowicz
Lil Baby – „My Turn” (2020)
Najpopularniejszy album pierwszej połowy 2020 roku w Stanach Zjednoczonych, kilka tygodni na szczycie listy Billboardu, siedem numerów z ponad setką milionów wyświetleń... Tak, My Turn spełniło oczekiwania fanów Lil Baby’ego. A biorąc pod uwagę to, że jego debiut został wydany trzy lata temu – można mówić o gigantycznym skoku popularności. A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój – jak w polskim szlagierze. Do wschodzącej gwiazdy trapowego brzmienia uśmiechnęło się szczęście – Dominique wyszedł z więzienia w momencie, gdy rap stał się wiodącym gatunkiem muzycznym, a Atlanta – bijącym sercem tego movementu. Lil Baby znalazł swoje miejsce na zatłoczonej scenie, zapisując się w pamięci słuchaczy najpierw numerami z Drake’iem i Gunną, a w końcu solowym materiałem. Nadeszła jego kolej. Karina Lachmirowicz
Drakeo the Ruler – „Thank You for Using GTL” (2020)
Drakeo the Ruler został ochrzczony najbardziej oryginalnym stylistycznie raperem z Zachodniego Wybrzeża od dekad, ale fenomenu Thank You for Using GTL nie sposób ograniczać wyłącznie do unikalności warstwy technicznej czy literackiej. Dwudziestokilkulatek z południowego Los Angeles został uwikłany w oskarżenie o zabójstwo pierwszego stopnia, spędził za kratami trzydzieści cztery miesiące, a groziło mu dożywocie. Właśnie podczas odsiadki w Men’s Central Jail nagrał przez słuchawkę wokale, z których JoogSZN sklecił ten surowy materiał. I to nie jest hip-hop; to porażająca dokumentalistyka. Drakeo w końcu wyszedł na wolność; zdążył wydać jeszcze The Truth Hurts, Ain't That the Truth oraz So Cold I Do Em 2... Ogromna strata. Marek Fall
Pop Smoke – „Shoot for the Stars, Aim for the Moon” (2020)
Czemu, a raczej komu, zawdzięczamy wysokie stężenie UK drillu w rapowych produkcjach z 2021 roku? Odpowiedź jest oczywista – Pop Smoke’owi. To właśnie jego Welcome To The Party otworzyło na oścież drzwi dla tego – do pewnego momentu – hermetycznego podgatunku. Shoot For The Stars, Aim For The Moon, czyli pełnoprawny debiut – zamordowanego w zeszłym roku nowojorczyka, stanowi nieco egzotyczną mieszankę swagu 50 Centa, surowości pokłosia brytyjskiego road rapu i wczutki rodem z największego miasta Wschodniego Wybrzeża. To drillowe produkcje, które wpadają w ucho do tego stopnia, że na taneczne imprezy nadają się nawet bardziej, niż do nocnego cruisingu w BMW z przyciemnianymi szybami. To równocześnie tytuł, który w swoim wydźwięku jest niesłychanie smutny – mamy bowiem do czynienia ze świetnie rokującym artystą, który nie doczekał premiery pierwszego regularnego longplaya. RIP Pop Smoke. Kamil Szufladowicz
Playboi Carti – „Whole Lotta Red” (2020)
Stara maksyma mówi, że cienka jest granica między szaleństwem a geniuszem. Chyba nikt nie uosabia tych słów lepiej niż Playboi Carti. Reprezentant Atlanty to jedna z niewątpliwych ikon stylu, ale też gość, któremu kocopoły wygłaszane przy użyciu drażniącego baby voice’u czy hurtowe ad-liby raczej nie zapewniłyby miejsca w szeregach Mensy. Tymczasem to właśnie on – razem z Kanye Westem w charakterze producenta wykonawczego – wyprowadził sztandar światowego trapu, tworząc polaryzujące arcydzieło przyszłości. Whole Lotta Red jest tym dla rapu, czym wcześniej był Yeezus. Tym, czym dla telewizji był ostatni sezon Twin Peaks, a dla rocka Metal Machine Music. Albo nie. Historia oceni. Marek Fall