Przyspieszona obsługa nowej sokowirówki. Powrót Legii do Europy pokazuje, że warto inwestować

Zobacz również:Najlepszy piłkarz ekstraklasy wraca. Poważne zbrojenia mistrza Polski
Pilka nozna. Liga Europy. Spartak Moskwa - Legia Warszawa. 15.09.2021
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Legia Warszawa nie płaci 5 milionów euro za pojedynczego piłkarza jak Spartak, ale jak najbardziej potrafi z takimi przeciwnikami rywalizować. W Moskwie mistrzowie Polski zasłużyli na punkty, a wyjeżdżają ze stolicy Rosji ze zwycięstwem na powitanie Ligi Europy. To duży sukces, biorąc pod uwagę, że pięciu piłkarzy z wyjściowej jedenastki Czesław Michniewicz dostał dopiero latem, a kilku z nich nie miał okazji sprawdzić jeszcze w poważnych bojach. Tym samym Spartak Moskwa dołącza do listy europejskich rywali, obok Dinama Zagrzeb czy Slavii Praga, na jakich trener legionistów potrafił znaleźć sposób. To pierwszy krok, aby Legia skazywana na pożarcie w grupie pomyślała o pucharach na wiosnę.

Rolą menedżera jest wykorzystywanie potencjału piłkarzy, wyciskanie z nich maksimum umiejętności, a w takich spotkaniach w Europie skracanie dystansu do przeciwnika. Fakt, że Spartak z Victorem Mosesem, Quincym Promesem czy Ezequielem Ponce ma większe możliwości, absolutnie nie budził wątpliwości. Stąd też częstsza obecność gospodarzy pod bramką Artura Boruca, ale zarazem nie tak znacząca, aby Spartak jednoznacznie myślał o wygranej. Mistrzowie Polski chwilami kusili los pod własnym polem karnym, ale zagrali na takim poziomie organizacji, że krzywdą byłby wyjazd z Moskwy bez choćby punktu. Same odważne zmiany Czesława Michniewicza pokazały, że Legia nie zamierzała skulać głowy. Na pół godziny wpuścił Lirima Kastratiego, na dziesięć Ernesta Muciego, a to właśnie oni w doliczonym czasie gry dali kolejny historyczny podbój Moskwy.

NAJPIERW WIZA, POTEM PIENIĄDZE

Całe lato przygotowanie Legii do europejskich pucharów budziło sporą kontrowersję. Czesław Michniewicz z Dariuszem Mioduskim publicznie wymieniali się szpileczkami, później opamiętywali się i tonowali nastroje, aby nie rozpalać niepotrzebnego ognia, ale transfery istotnie były kwestią sporną. Wyjazd do Moskwy pokazał, ile znaczy jakość w przypadku inwestycji w konkretne nazwiska. Przygotowany do gry piłkarz nie musi słuchać bajek o aklimatyzacji. A przynajmniej niezbyt długo.

Kibice Legii nowych idoli po moskiewskim zwycięstwie dopiero się uczą. To nie jest tak, że już doskonale zdążyli zaznajomić się z ich grą czy możliwościami, bo chociażby strzelec gola Lirim Kastrati jeszcze ani razu nie wystąpił w wyjściowej jedenastce. Na prawym wahadle Mattias Johansson zatrzymywał Quincy’ego Promesa, a przed pierwszym gwizdkiem rozegrał ledwie 17 minut w barwach Legii. W środku wyzwanie Rosjanom przez godzinę rzucał Ihor Charatin, a on w warszawskiej drużynie miał dopiero 23 minuty. Wielu graczy dla Czesława Michniewicza było nowych, tym bardziej biorąc pod uwagę przerwę reprezentacyjną, bo dostał kilka ruchów last-minute. 22-letni Kastrati został bohaterem, pokazał odwagę we wchodzeniu w pojedynki, testował zwrotność Gieorgija Dżykiji, a na końcu zdobył zwycięską bramkę. „Z Kastratim jest jak z nową sokowirówką. Dopiero musimy się nauczyć jego obsługi, aby tworzyć pyszne soki” – przyznawał po spotkaniu Czesław Michniewicz, używając w swoim stylu barwnego porównania. On może przygotować najlepsze przepisy, to potrafi najlepiej, ale dopiero rozeznaje się, z jakimi składnikami będzie miał do czynienia.

Michniewicz miał ledwie tydzień, aby poznać Kosowianina. Jeszcze nie wiedział, czy widzieć w nim prawoskrzydłowego, czy może zawodnika innych fragmentów boiska, a jednak zdołał wykorzystać potencjał Kastratiego. To wszystko dodatkowo jest podsycone przedmeczowymi staraniami piłkarza o wizę, bo musiał pojechać specjalnie do Serbii, aby tam załatwić papierkową robotę przed wyjazdem do Rosji. Walczył, aby wszystko dopiąć i udało mu się zostać bohaterem. Kastrati kosztował Legię około 1,3 mln euro, ale już w pierwszych dniach pozwolił jej nieco zarobić. Remis w grupie w Lidze Europy jest wyceniany na 210 tysięcy euro, zwycięstwo na 630 tysięcy, więc już ponad 400 tysięcy było warte trafienie byłego gracza Dinama Zagrzeb. Jak widać: ryzykować warto, a inwestować wręcz trzeba, aby myśleć o potencjalnych zyskach. To lekcja z pierwszego wyjazdu do Europy po powrocie do fazy grupowej.

ALBAŃSKI GARETH BALE

Kastrati zasłużenie zbierał pochwały, ale tak 90 procent zasług za akcję bramkową należało do Ernesta Muciego, kolejnego gracza, na którym mistrzowie Polski powinni sporo zarobić przy takiej linii rozwoju. Ma dopiero 20 lat i swoje braki w organizacji gry, ale gołym okiem widać w nim piłkarza. Fantazja, strzał z dystansu, drybling, technika, przyjęcie kierunkowe – to wszystko widać u Muciego, który cały czas walczy o ważniejszą rolę w drużynie. Wyraźnie jednak nie przerastają go rywalizacje z lepszymi, bo Dinamo Zagrzeb huknął z daleka, a w Moskwie przeprowadził rajd w stylu Garetha Bale'a. Sprytnie wypuścił sobie piłkę, która kręciła się wzdłuż linii bocznej, a sam Albańczyk popędził za boiskiem niczym kiedyś Bale w wyścigu z Markiem Bartrą. To głośny sygnał do trenera: potrafię wykorzystać nawet 10 minut, ale chcę znacznie więcej, bo nie pękam na robocie.

Czesław Michniewicz takich bohaterów moskiewskiego wyjazdu może mieć znacznie więcej. 20-letni Maik Nawrocki zagrał w Legii dopiero 10 meczów, ale już zasłużył na wykup go z Werderu Brema. To kolejna inwestycja z gatunku tych, które powinny się spłacić ze sporą przebitką. Wiele mówiło się o ograniczeniach Bartka Slisza, o jego limitach, a tymczasem zagrał zawody na wysokim, europejskim poziomie, będąc przykładem, jak atakować przeciwnika, jak podchodzić do pressingu i nie wariować w newralgicznej środkowej strefie. To kolejne małe zwycięstwo Michniewicza, tak jak między innymi zbudowanie na przestrzeni miesięcy Mateusza Wieteski, rozwój Muciego czy znalezienie pomysłu na wyluzowanego, technicznego człapaka Josué. To też gracz, który bez właściwego kontekstu i otoczenia ma zadatki na wroga numer jeden publiczności, bo ani nie jest demonem szybkości, ani walczakiem. Ale jeśli znajdzie się na niego właściwy pomysł, pozwoli mu grać w swoją grę i szukać przeszywających podań, może wyrosnąć na jednego z ciekawszych graczy drugiej linii.

Legia, owszem, miała nieco szczęścia, choćby przy poprzeczce Samuela Gigota, miała znów świetnego Artura Boruca, ale miała również plan i przekonanie, że z Mokswy można wywieźć punkty. Na Otkrytije Ariena więcej jednak było rozumu niż szczęścia. Były pomysłowe długie piłki na Mahira Emreliego i wiara w jego umiejętności, były wygrane pojedynki i doświadczenie Mattiasa Johanssona, była też przebojowość Josue. Wreszcie jednak wygrał zespołowy plan oparty na blokowaniu właściwych stref i wyczekiwaniu swoich momentów. Legia znalazła balans między szukanie swoich szans a oddaniem inicjatywy Rosjanom.

MOSKWA SMAKUJE WYJĄTKOWO

Spartak jest klubem o znacznie większych możliwościach, czemu dowodzi zatrudnienie portugalskiego menedżera Ruia Vitórii (mistrza z Benfiką) czy płatność 5 milionów euro tego lata za Victora Mosesa. Ale klasa trenera polega na tym, że zna największe atuty, lecz skupia się na słabościach przeciwnika. Czesław Michniewicz miał w głowie, że przegrywali dwukrotnie z Bragą, przegrywali dwukrotnie z Benfiką i wcale nie brylowali ostatnio w Europie. Widział też, jak krajowi, rosyjscy rywale dobierają się do Spartaka. I wykorzystał to na terenie, który wyjątkowo pasuje zarówno jemu, jak i samej Legii.

Mistrzowie Polski w tej grupie byli skazywani na pożarcie, na papierze nawet na zero punktów, a zaczęli od bardzo miłego prezentu. To tym ważniejsze, że Czesław Michniewicz, jak i większość jego zawodników, nie są etatowymi uczestnikami fazy grupowej europejskich pucharów. Dla nich to też nowość i przygoda, jaka ekscytuje kilka razy bardziej niż ligowe zmagania. Spartak był najbardziej osiągalnym z przeciwników, a teraz czas na sprawdzenie, ile Legię dzieli od przedstawicieli odjeżdżającemu reszcie Europy ligowemu top5. Nikt nie obraziłby się, gdyby Leicester albo Napoli wylądowało w tej edycji w Champions League, zatem poziom rośnie. Warszawski klub podekscytowany wizją powrotu do Europy wykupił kilka banerów w stolicy Rosji ze swoim hasłem „Europe, we are back!” reklamującym całą jesienną kampanię w pucharach. Moskwę muszą boleć szczególnie, kiedy po ostatnim gwizdku okazało się, że Legia wróciła w takim stylu. Wypunktowali i zostawili po sobie ślad.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.