Raków, czyli drużyna-scyzoryk. Używa funkcji, której akurat potrzebuje

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Puchar Polski
Adam Starszyński/Pressfocus

Często powtarzano w tym sezonie, że Lech Poznań ma największy potencjał piłkarski spośród zespołów walczących o trofea. To prawdopodobnie prawda. Ale to częstochowianie mają najlepszą drużynę. A “Kolejorz” musi uważać, by jednym meczem nie przegrać na dwóch frontach.

Gdyby spytać dowolnego trenera piłkarskiego, jaki futbol preferuje, zwykle w odpowiedzi padłoby słowo “ofensywny”. Marek Papszun z całą pewnością też ma dokładnie sprecyzowane wyobrażenia, jak wyglądałby idealny mecz jego drużyny. Ale słowa “ofensywny” raczej by nie użył. Albo jedynie w części odpowiedzi dotyczącej fazy posiadania piłki. Bo jego futbol nie jest ofensywny ani defensywny, tylko taki, jakiego akurat potrzeba w danym meczu i w danym momencie. Gdyby Raków Częstochowa był narzędziem, byłby scyzorykiem. Być może nie miałby najsilniejszego ostrza na rynku, ale za to miałby liczne wygodne funkcje do użycia w zależności od potrzeb. Czasem można by nim posmarować chleb, czasem otworzyć konserwę, a innym razem zrobić dodatkową dziurkę w skórzanym pasku.

Odkąd w tym sezonie powoli klarowało się, że o najważniejsze trofea powalczą trzy zespoły — Pogoń Szczecin, Lech Poznań i Raków Częstochowa — we wszelkich porównaniach zwykle podkreślano, że częstochowianie dysponują najmniejszym potencjałem czysto piłkarskim, rozumianym jako umiejętności techniczne, kreatywność poszczególnych piłkarzy, drybling, tkanie kombinacyjnych akcji. Nikt zresztą, kto te zespoły regularnie ogląda, nie ma chyba wątpliwości, że to nie Raków jest najpiękniejszy w najlepszym dniu. Kiedy wszystko idealnie się układa, Lech czy Pogoń potrafią zachwycić bardziej. Ale w walce o trofea najczęściej liczy się jednak, jak kto wygląda w najgorszym dniu. Kiedy nie idzie i wszystko sprzysięga się przeciwko zespołowi. Różnica pomiędzy Rakowem w najlepszym i w najgorszym dniu jest najmniejsza. Dlatego bardzo możliwe, że za trzy tygodnie będzie świętował szokujący dublet. Pierwszy skalp w tym sezonie już ma.

Planem Lecha na finał Pucharu Polski było po prostu zgniecenie rywala. Narzucenie warunków gry od pierwszych kopnięć. Stłamszenie przeciwnika. Wepchnięcie go w jego pole karne i tak długie trzymanie piłki przy nodze, aż Raków popełni błąd. Wyglądało to imponująco. Nie było widać po zawodnikach z Poznania traumy czterech przegranych finałów z rzędu. Nie było widać niepewności związanej z tym, że “Kolejorz” nie wygrał żadnego z pięciu ostatnich meczów z Rakowem, trzy z nich przegrywając, w tym niedawny przy Bułgarskiej. Lech naprawdę potwierdzał przewagę w potencjale piłkarskim, o jaką wszyscy go podejrzewają. Tyle że robił to przez pięć minut. A potem stracił bramkę.

PROFESORSKIE KONTRY

Oba gole w pierwszej połowie warszawskiego finału padły w bliźniaczy sposób. Błyskawicznie po przechwycie piłki. Cała obrona wywiedziona w pole jednym podaniem. O to jednak nietrudno, gdy najbardziej cofnięty zawodnik Lecha w obu sytuacjach stał w kole środkowym, niemal na połowie boiska, próbując łapać przeciwnika w pułapki ofsajdowe. Wystarczyło ich uniknąć, wystarczyło w odpowiednim tempie ruszyć do podania, a już miało się przed sobą kilkadziesiąt metrów przestrzeni i sunęło się na bramkę jak przy wykonywaniu hokejowego rzutu karnego. Tyle że piłkarska bramka jest większa od hokejowej, więc łatwiej o wykorzystanie takiej sytuacji.

Znamienne, że obie kontry po profesorsku wykorzystali akurat Vladislavs Gutkovskis i Mateusz Wdowiak, czyli zawodnicy, którym od lat zarzucano przede wszystkim nieskuteczność. W decydujących momentach nie zadrżały im nogi. Wdowiak zresztą znajdował się w swoim królestwie. Po Puchar Polski sięgnął po raz trzeci z rzędu.

CHARAKTERYSTYCZNE MINUTY

Przez zdecydowaną większość sezonu, mierząc się z rywalami o mniejszym potencjale piłkarskim, Raków musi rozgrywać ataki z piłką przy nodze i starać się kombinacyjnymi atakami szukać luk. Ale w kluczowym momencie potrafił zagrać jak drużyna, która tydzień w tydzień nie robi nic innego jak tylko pilne przesuwanie i wyskakiwanie do kontrataków. Najbardziej charakterystyczne dla Rakowa były jednak minuty po objęciu prowadzenia, w których piłkarze Papszuna dochodzili do kolejnych sytuacji, prezentując pełne spectrum umiejętności. Strzeliwszy gola z kontrataku, przeprowadzili świetny atak pozycyjny, po którym Ivi Lopes z dwóch metrów nie wykorzystał głową idealnej sytuacji. Chwilę później Hiszpan omal nie strzelił gola bezpośrednio z rzutu wolnego. Bezpośredni atak, kombinacja, stały fragment gry. W zależności od potrzeb.

PROBLEM DRUGICH PIŁEK

Częstochowianie mieli w tym meczu tylko jeden problem, który mógł zagrozić ich misji obrony tytułu. Przypomniał im o nim Jakub Kamiński, kończąc wspaniałe minuty Rakowa w pierwszej połowie potężnym strzałem z dystansu w słupek. Ofensywna trójka Gutkovskis, Lopes, Wdowiak podchodziła do pressingu, starając się utrudnić rozgrywanie defensorom Lecha, piątka obrońców zaś cofała się dość głęboko we własne pole karne. Kluczową rolę do odegrania mieli w tej sytuacji środkowi pomocnicy Giannis Papanikolau i Ben Lederman, którzy mieli zabezpieczać strefę między obroną a atakiem. Ale zbyt często wklejali się w linię defensywną, zostawiając sporo przestrzeni na 20. metrze. A jakość piłkarzy Lecha sprawiała, że strzały z dystansu mogły stanowić całkiem spore zagrożenie. Tak zresztą częstochowianie stracili w drugiej połowie kontaktowego gola. Bramka padła wprawdzie z pola karnego, ale w wyniku problemów ze zbieraniem piłek wybijanych bezpośrednio przed własną bramką. Stoperzy Rakowa potrafili wybić z szesnastki każde dośrodkowanie, ale zbieranie drugich piłek zwykle lepiej wychodziło już graczom z Poznania.

DRUŻYNA PUCHAROWA

Utrata bramki na początku drugiej połowy wiele zespołów wpędziłaby w panikę, ale Rakowa takie problemy zwykle nie dotyczą. Ta drużyna nie traci głowy. Ostatni raz prawdziwą nerwowość było u niej widać równo rok temu, gdy grała w finale Pucharu Polski z Arką Gdynia i, będąc zdecydowanym faworytem, pierwsza straciła bramkę. Wówczas częstochowianie faktycznie walczyli z paraliżem. Ale odkąd go przełamali, zostali drużyną turniejowo-pucharową. Zdobyli pierwsze trofeum, chwilę później wygrali z Pogonią wyścig o wicemistrzostwo, pokonali Legię Warszawa w Superpucharze, lepiej strzelając w serii rzutów karnych. Przeszli pierwszą rundę w pucharach po serii jedenastek, zobaczyli, że mogą wyeliminować silnego europejskiego rywala, jakim był Rubin Kazań, potem w lidze zdobywali sposobem wszystkie ważniejsze twierdze: jesienią Warszawę, gdzie jednak wcześniej nie potrafili wygrywać, wiosną Poznań i Szczecin, w międzyczasie jeszcze bijąc Legię w Pucharze Polski. To już ekipa zaprawiona w bojach, umiejąca wygrywać finały i grać dwumecze. W Pucharze Polski ostatni raz przegrała dwa i pół roku temu na Cracovii po serii jedenastek. To cała wieczność.

Ekstraklasa
Paweł Jaskółka/Pressfocus

ZAPRAWIENI W BOJACH

Patrzymy często na Raków przez pryzmat klubu, który nie kojarzy się z sukcesami i jest w okolicach szczytu nowy. To prawda. Ale ta konkretna ekipa to już nie nowicjusze, tylko ludzie, którzy ze sobą wygrali już w życiu parę ważnych i trudnych meczów. W finale na Stadionie Narodowym zagrało aż ośmiu piłkarzy, którzy wystąpili też rok temu w finale w Lublinie. Lech ma ciekawą ekipę i większe tradycje jako klub, ale ten konkretny zestaw ludzi nie ma jeszcze doświadczenia wspólnego wygrywania. Gdy “Kolejorz” ostatni raz wygrywał ważne rywalizacje o dużą stawkę, czyli jakoś w eliminacjach Ligi Europy za Dariusza Żurawia, większości tych piłkarzy jeszcze w klubie nie było. Oni jeszcze nie grali ze sobą finałów, Raków już to robił, co dodatkowo potęguje jego siłę: nie dość, że jest najbardziej elastyczną taktycznie polską drużyną i ma w dobrym stopniu opanowany każdy z aspektów gry, to jeszcze nie pęka psychicznie i roztacza przed rywalem wrażenie, że nie ma żadnego punktu zaczepienia. Może w tym sensie łatwiej być częścią organizacji o mniejszej tradycji: obecna drużyna Rakowa pisze własną historię, pisząc przy okazji historię klubu. Obecna drużyna Lecha, pisząc własną historię, musi jednocześnie mierzyć się z demonami poprzednich przegranych w finałach, czy psychicznej kruchości, o którą od lat posądza się ten klub. A to może poprzez pamiętające wszystkie klęski, rozczarowania i niepowodzenia otoczenie rezonować także na nieświadomych niczego piłkarzy, działając jak samospełniająca się przepowiednia.

Otoczenie Rakowa nie pamięta przegranych finałów, pamięta tylko wygrane. Nie pamięta przegranych walk o mistrzostwo Polski, bo ten klub ich po prostu nie toczył. Dlatego najtrudniejszą pracę piłkarze Lecha mają teraz do wykonania nad samymi sobą: muszą naprawdę uwierzyć, że tym finałem przegrali tylko Puchar Polski, nie cały sezon. W otoczeniu, które teraz tym bardziej będzie żyło widmem, że huczny sezon na stulecie istnienia klubu, który miał się zakończyć dubletem, zakończy się dwiema przegranymi na ostatniej prostej z Rakowem Częstochowa, nie będzie to proste. Ale bez tego Lech faktycznie jednym meczem przegra wszystko.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.