Reality show „Squid Game” na Netfliksie: pomysł – fatalny, wykonanie – jeszcze gorsze

Zobacz również:"Elegia dla bidoków", czyli jak Hollywood wyobraża sobie wyborców Trumpa (RECENZJA)
Squid Game
Netflix

Zwycięzca programu zdobędzie rekordową kwotę 4.7 miliona dolarów. Widzowie otrzymują za to rozczarowanie. I to wcale nie dlatego, że cały program jest na niby.

We wrześniu 2021 roku świat oszalał na punkcie nowego projektu Hwanga Dong-hyuka, reżysera kryminalnego Silenced i jednego ze stu najbardziej wpływowych ludzi według magazynu Time. Koreańczyk już dekadę wcześniej nosił się z zamiarem jego realizacji. Pieczołowicie zbierał inspiracje z survivalowych mang pokroju Battle Royale czy Liar Game, a także uważnie obserwował, jak jego matka i babcia zmagają się z problemami finansowymi. Długo jednak odbijał się od drzwi i dopiero po jakimś czasie znalazł sprzymierzeńców w postaci producentów Netfliksa. Miał szczęście. Ted Sarandos, dyrektor generalny platformy streamingowej, szukał właśnie scenariuszy spoza Ameryki Północnej, chcąc podbić kolejne zagraniczne rynki.

Squid Game rzecz jasna o tej produkcji mowa – zażarło z wielu powodów. To zgrabnie napisany przykład battle royale, w którym stawką nie są tylko pliki banknotów wypełniających ogromną, zawieszoną pod sufitem świnkę skarbonkę. Liczy się przede wszystkim przetrwanie. Gdy rywalizacja staje się walką na śmierć i życie, w grę wchodzą znacznie większe emocje. Nikomu nie możesz ufać, zagrożenie czyha na każdym kroku. Hwang Dong-hyuk dobrze wiedział, jak dawkować napięcie widzom. Zróżnicował uczestników – na arenie spotykają się umierający staruszek z guzem mózgu, prostolinijni przeciętniacy, cwani cynicy i osiłkowie próbujący rozstrzygnąć wszystko walką wręcz. Niektórzy do samego końca zachowują zimną krew, inni zrzucają maskę i w obliczu zagrożenia wylewnie opowiadają historie swojego życia. Sama mechanika gry, osadzona w wyrazistym, wizualnym anturażu (od scenografię aż po kostiumy), tylko potęguje beznadzieję położenia, w jakim znalazło się 456 postaci. To, czy przetrwają, zależy od czegoś tak banalnego jak podwórkowe zabawy: rzucanie kulek albo przeciąganie liny.

Krwawe igrzyska przez lornetkę

Premiera Squid Game zbiegła się również w czasie z rosnącą świadomością konfliktów klasowych i niesprawiedliwej redystrybucji dóbr. Półtora roku wcześniej na rodaka Hwanga, Bonga Joon-ho, spadł deszcz Oscarów za Parasite. Seriale Sukcesja czy Biały Lotos obnażyły wyrachowanie bogaczy, którzy zbyt głęboko wzięli sobie do serca określenie po trupach do celu. Krytyka kapitalizmu w samej południowokoreańskiej produkcji nie jest tak wysublimowana – sam reżyser przyznał to zresztą w rozmowie z portalem The Guardian. Nadal wywołuje jednak silne emocje, zwłaszcza wtedy, gdy orientujemy się, że postawienie swojego życia na szali jest dla bohaterów jedynym możliwym sposobem na rozwiązanie problemów. Jeśli się na to nie zgodzą, prędzej czy później i tak dopadną ich bezwzględni windykatorzy. A klasową niezgodę potęguje jeszcze fakt, że w drugiej części serialu arenę Squid Game odwiedzają miliarderzy współfinansujący całe wydarzenie. Wlewając w siebie litry alkoholu, beztrosko obstawiają, który z zawodników zdobędzie główną nagrodę. Z lornetkami przystawionymi do oczu wyglądają tak, jakby oglądali emocjonujący mecz na dużym stadionie, a nie krwawe igrzyska.

Dwa lata później – jeszcze przed premierą drugiego sezonu serialu (zdjęcia do niego ponoć rozpoczęły się latem) – Netflix prezentuje reality show oparte na jego motywach. Kucie żelaza póki gorące zupełnie nie dziwi. Gigant streamingowy, podobnie zresztą jak wielkie, klasyczne wytwórnie, dostrzegł potencjał w rozszerzeniu dochodowej franczyzy na różne pola. Pomysłowy był już sam marketing: w Seulu stanęła figurka lalki z gry Czerwone, zielone, zaś paryżanie mogli wygrać miesięczną subskrypcję serwisu, jeśli wycięli w porę odpowiedni kształt z ciasteczek dalgona. W sprzedaży pojawiły się oficjalne gadżety, wkrótce światło dzienne ma ujrzeć gra wideo. Inspiracje produkcją miały też charakter oddolny, nieoficjalny, czego najbardziej wyrazistym przykładem pozostaje wideo $456.000 Squid Game in Real Life! MrBeasta. Popularny youtuber przeznaczył na odwzorowanie scenografii i nagrody dla uczestników 3.5 miliona dolarów. Zadbał o najdrobniejsze detale, włącznie z zaopatrzeniem się w sztuczną krew. Zdania na temat jego przedsięwzięcia były podzielone: chwalono go za dokładne odtworzenie realiów gry, ale skrytykowano, jak wyeksploatował obcy pomysł do cna.

Nuda nie na niby

Czy w takim spieniężeniu w gruncie rzeczy antykapitalistycznego serialu kryje się coś niestosownego i trywializującego realne cierpienie? Raczej nie, chyba że podejdziemy do tematu mocno idealistycznie. Przecież Squid Game samo w sobie jest wytworem olbrzymiego konglomeratu medialnego, a karykatury bogatych bywają w nim na tyle przerysowane, że odejmują całości powagi kontestacji. Seans pierwszych odcinków Squid Game: Wyzwanie (kolejne cztery pojawią się 29 listopada, a wielki finał – 6 grudnia) zostawia za to widza z czymś innym – z rozczarowaniem. Być może projekt był z góry spisany na porażkę?

Zawodzi przede wszystkim brak pomysłu na zbudowanie dramaturgii, którą w Squid Game zapewniała darwinistyczna walka o być albo nie być. I zupełnie nie chodzi o to, żeby uczestnicy wyłonieni na drodze obleganego castingu odnosili jakiekolwiek fizyczne obrażenia (choć jeden z komentujących na Facebooku beztrosko rzucił, że program miałby sens tylko wtedy, gdyby stawką jednak było ludzkie życie). Niby nagroda jest sowita. Na, najwyższa w historii telewizji – opiewa aż 4.7 miliona dolarów. Dotychczas najwięcej ze studia po jednym programie – 2.6 miliona dolarów – wyniósł zwycięzca The Million Second Quiz, Andrew Krawis. Świadomość iluzji całej sytuacji już na wstępie pozbawia jednak żywszego zainteresowania. Zwłaszcza że 456 śmiałków dobrowolnie zgłosiło się do udziału w programie. Jeden z nich nawet otwarcie deklaruje, że po powrocie do domu wytatuuje sobie ciąg figur geometrycznych znanych z serialowych wizytówek. Wszyscy wiedzą, czego się spodziewać. Wykuli wcześniej na blachę przebieg konkurencji, w których mieli rywalizować, rozumieją, że warto szukać sojuszy i zanadto się nie wychylać. Tymczasem uczestnicy Squid Game poznali właściwe zasady dopiero wtedy, gdy było już za późno na odwrót. Brak sprawczości i kontroli nad sytuacją obnażał ich bezsilność.

W jednej sypialni wszyscy jesteśmy

Squid Game: Wyzwanie próbuje ominąć ten problem na dwa sposoby. Pierwszy to położenie większego nacisku na psychologiczne potyczki. Twórcy trafnie zauważyli, że arena gry to nic innego jak przestrzeń rozległego eksperymentu społecznego. Kiedy przeciąganie liny z przegranymi spadającymi w przepaść naturalnie nie jest dozwolone, a konsensualna eliminacja zawodników odbywa się za pomocą pistoletów do paintballa (swoją drogą, przyglądanie się, jak niektórzy teatralnie osuwają się na ziemię po strzale, jest dość osobliwe), trzeba inaczej wodzić uczestników za nos. Już samo ulokowanie tylu obcych ludzi w jednym pomieszczeniu, gdzie śpią, jedzą i spędzają wolny czas, weryfikuje ich umiejętność adaptowania się do nowych warunków. Pojawiają się również testy badające konformizm i odwagę, w których zwycięży ten, kto najszybciej porzuci sentymenty. Szkoda tylko, że kamera od złożonych, niejednoznacznych reakcji woli te najgwałtowniejsze i najbardziej skrajne. Taki jednak urok formatów o ograniczonej długości odcinka. Zanim zdążymy utożsamić się z naszym faworytem, już trzeba pędzić dalej: do kolejnej przebitki, łez, rozczarowań.

Tak dużemu tempu programu nie sprzyja liczba uczestników. Gdy malała odwrotnie proporcjonalnie do głównej nagrody w Squid Game, potęgowała dehumanizację bohaterów i przekonywała, że są tylko pionkami poruszanymi przez kogoś znacznie silniejszego. Nawet jeśli rozpaczali po stracie konkurenta, za chwilę znów musieli wziąć się w garść i stawić czoła kolejnemu śmiertelnemu zagrożeniu. W psychologicznym reality show – zwłaszcza na samym początku – obserwacja takiego tłumu jest pozbawiona sensu. Dopiero kiedy stopniowo przerzedza się na skutek eliminacji, zaczynamy bliżej poznawać pretendentów do posiadania siedmiu zer na koncie. Dowiadujemy się, skąd przyjechali i jakie są ich motywacje do wycinania parasolek z plastra miodu przed kamerą. W nagrywaniu pojedynczych setek, tak dobrze znanych z Big Brothera albo The Circle, kryje się jednak pułapka wybiórczości. Widzowie poznają jedynie te postacie, które są najbardziej wyraziste. To choćby były koszykarz, gamerka należąca do Mensy, dobroduszna dawczyni organów i starszy, wytatuowany lekarz. Nie można dziwić się ich wysunięciu na pierwszy plan, ale to nieme podtrzymanie status quo obowiązującego w popkulturze i całym kapitalizmie. Wygrają tylko ci, którzy umieją lepiej się przedstawić i zaciekawić widzów, przeciętność pozostanie niezauważona.

Goliat wygrał z Dawidem

Wisienką na tym dość ciężkim do przełknięcia torcie okazują się jeszcze doniesienia z planu show. W lutym Deadline pisało o tym, że w związku z przypadkami nieprzewidzianych interwencji medycznych plan odwiedziła inspekcja z Health and Safety Executive. Wczoraj okazało się, zaś że dwoje uczestników programu planuje wytoczyć proces przeciwko Netfliksowi. Zawodnicy myśleli, że biorą udział w czymś zabawnym. Ci, którzy odnieśli obrażenia, nie spodziewali się, że będą cierpieć. Pozostawiono ich z ranami po spędzeniu czasu w niskich temperaturach i niekomfortowych pozycjach – oświadczył Daniel Slade, jeden z prawników reprezentujących oskarżycieli. Nie wydając pochopnych wyroków, wypada na razie odnotować, że brak większej uważności platformy nieco dziwi. To całkiem przykra puenta, że nawet w zaaranżowanych, kontrolowanych warunkach i tak zwycięży silniejszy. Pytanie, czy powinniśmy oglądać to niczym miliarderzy z lornetkami, pozostaje otwarte.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisał lub pisze na łamach „Papaya.Rocks”, „Krytyki Politycznej”, „Kontaktu”, „Gazety Magnetofonowej” i „NOIZZ”. Lubi reportaże, muzykę elektroniczną i kino. Występował w „Kole Fortuny”, gdzie Rafał Brzozowski zagiął go hasłem „tatuaż tymczasowy”.