„Rebel Moon”: uwaga, stężenie Zacka Snydera w Zacku Snyderze jest wysokie (RECENZJA)

Zobacz również:Adam Sandler, Kevin Garnett, The Weeknd i... świetne recenzje. Na ten netflixowy film czekamy jak źli
Rebel Moon cover photo.jpg
fot. Netflix

Problemem w odbiorze Rebel Moon są wygórowane oczekiwania. Może i Zack Snyder nie musiał rozpowiadać, że kręci swoją wersję Gwiezdnych Wojen, skoro wiadomo, że to nigdy nie był i nie będzie ten sam rozmiar garnituru, co u George'a Lucasa.

Jednak Snyder zdecydował inaczej. A jakby po prostu podejść do Rebel Moon jak regularnej space opery bez większych ambicji – to i odbiór byłby inny. Rozstrzał pomiędzy ocenami krytyków i widzów na Rotten Tomatoes (23 % kontra 73%) dobrze pokazuje, że ci pierwsi oczekiwali nowych Gwiezdnych Wojen, ci drudzy – nowego Zacka Snydera, z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Podobno scenariusz siedział mu w głowie już od czasów studenckich. Przez długie lata nie miał możliwości na stworzenie tak rozbuchanego widowiska – pomysł na Rebel Moon odrzucili przedstawiciele Lucasfilm – ale kiedy Zack Snyder trafił pod skrzydła Netfliksa, wówczas dostał wolną rękę i mógł powrócić do starego tekstu. Oczywiście, że czuć w nim inspirację Gwiezdnymi Wojnami. Ale jeszcze ciekawsze jest czytelne nawiązanie do słynnego filmu Akiry Kurosawy, Siedmiu samurajów, produkcji – przodka wielu współczesnych tytułów kina akcji. Kurosawa opowiedział w nim o rolniczej wiosce, nękanej przez bandziorów. Aby się obronić, proszą o pomoc tytułowych siedmiu samurajów. Jedenastoletni ja zawsze chciał to zrobić – a teraz ja wiem, jak to zrobić – powiedział Snyder w 2021 roku, kiedy ogłosił, że powraca do niezrealizowanego przez lata projektu, inspirowanego właśnie Kurosawą i George'em Lucasem. Który, skądinąd, też czerpał z Siedmiu samurajów.

Rebel Moon.jpg
fot. Netflix

Mamy planetę Veidt, na której ląduje statek kosmiczny Macierzy, złego imperium. Jego dowódca, admirał Noble, wraz ze swoim oddziałem pojawia się w jednej z wiosek i zmusza tamtejszych mieszkańców, by ci oddali Macierzy swoje plony. Argument o tym, że to może doprowadzić do głodu na szeroką skalę, jest nieistotny. Tymczasem jedna z mieszkanek wioski, Kora, jest dawną wojowniczką imperium. Ucieka z niej, by zwerbować innych wojowników do walki z siłami Macierzy. Przekrój werbowanych szeroki – od zawadiackiego przemytnika, który spokojnie mógłby pojawić się jako postać w jednej z części klasycznej trylogii Gwiezdnych Wojen, po przywódcę międzygwiezdnego ruchu oporu.

Podstawowy zarzut – chaos. Rzeczywiście jest tak, że wiele postaci naszkicowano nazbyt cienką kreską, część wątków zostało niedokończonych, a część rozwiązań fabularnych trąci absurdem. Dlaczego potężna, stylizowana wizualnie na nazistowską armia atakuje akurat tę jedną, zapyziałą wioskę? Jak udało się skaperować wojowników do, wydaje się, samobójczej misji, skoro za argumentację robią tu jedynie monologi o pomaganiu słabszym? Nielogiczności da się wyjaśnić dwojako. Pierwsza sprawa – Dziecko ognia (bo to podtytuł filmu) to dopiero pierwsza część sagi. Snyder trzyma nas jeszcze w przedsionku potencjalnego uniwersum, skąd nie widać jego pełnego obrazu. Dlatego na pogłębienie kilku postaci zapewne znajdzie jeszcze czas. Druga – hm, to Zack Snyder? U niego zawsze bzdurki pieczołowicie przesłania się spektakularną rozwałką i nie inaczej jest w Rebel Moon. Tak, Snyder to dalej ten reżyser, który pewnie nawet nie umiałby załatwić się bez użycia slow motion.

Rebel Moon 2.jpeg
fot. Netflix

No więc jest szybko, efektownie i głupawo, natomiast warto też zwrócić uwagę, że snyderowska space opera jest dedykowana widowni młodszej, dla której bezpośrednim odniesieniem niekoniecznie pozostanie klasyka od George'a Lucasa, a gry wideo. Przecież już pierwsze sceny Rebel Moon wyglądają jak kadry z którejś części Final Fantasy, a dalej jest już tylko tego więcej. A poza tym, jak słusznie zauważył Kuba Popielecki w recenzji dla Filmwebu, Zack Snyder ma trochę w nosie historię kina (jakkolwiek może kłócić się to z jego inspiracjami), bo sam chce tworzyć ją na nowo. I tu też zachowuje się, jakby to on wymyślił space operę. Ale taką po swojemu, kipiącą od śmiertelnej poważki i testosteronu. Co z tego, że główną bohaterką jest kobieta.

Dlatego zapomnijcie o tych gwiezdnowojennych follow-upach, zresztą w ogóle zapomnijcie o historii gatunku. Idzie nowe. Może nie będzie lepiej, ale przynajmniej czasem zabawniej. A druga część Rebel Moon już w kwietniu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0