Rocky na prowincji. Łysy dziadek z Warszawy, którego każdy chciał mieć u siebie

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
rockyglowne.jpg
MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

Zmarłego w poniedziałek Piotra Rockiego pamięta się zwykle z oryginalnych cieszynek i ekstraklasowych goli. Miał jednak jeszcze drugą karierę. Gdy już wypadł z najwyższej ligi, przez lata robił w Polsce powiatowej za profesora futbolu.

Podbeskidzie Bielsko-Biała budowało drużynę na awans do ekstraklasy, który w poprzednich dwóch latach uciekał mu w ostatnich kolejkach. Ale tym razem zamiast bić się o czołowe miejsca, w ostatnim meczu jesieni walczyło, by nie zimować w strefie spadkowej. Wyjazdowy mecz z MKS-em Kluczbork układał się dobrze. Na sześć minut przed końcem bielszczanie prowadzili i mieli wykonywać rzut rożny. Do narożnika podszedł niespiesznie 35-letni Piotr Rocki. Dośrodkował tak, że piłka znów wyszła na korner. Tyle że po drugiej stronie. Rocki ostentacyjnie przespacerował całą szerokość boiska, irytując miejscowych kibiców, którzy wołali na niego to, co zwykle się na niego wołało. Że dziadek, że łysy i że warszawiak. Gdy już dodreptał do narożnika boiska, jakby od niechcenia kopnął tak, że strzelił gola bezpośrednio z rzutu rożnego. Gospodarze ucichli, zazdroszcząc, że oni nie mają u siebie takiego łysego dziadka z Warszawy.

O zmarłym w poniedziałek 46-latku pamięta się zwykle przez pryzmat tego, co robił w najlepszych latach kariery. Jak w Odrze Wodzisław wprowadzał do ekstraklasy cieszynki, które po latach pozostają głównym skojarzeniem z tym klubem. Jak z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski zdobywał Puchar Polski i Puchary Ligi. Wreszcie jak trafił do wymarzonej Legii, której zawsze kibicował, ale w której aż do 34. roku życia nie było mu dane zagrać. Rocki był synonimem solidnego ligowca, który nigdy nie zdobył mistrzostwa Polski i ani razu nie wystąpił w reprezentacji, ale jednak w lidze był zawsze. W barwach pięciu klubów uzbierał 291 meczów w najwyższej lidze. Ostatni rozegrał jednak w 2009 roku, dziewięć lat przed tym, jak skończył grać w piłkę. Gdy już zniknęły kamery, cieszynki, pieniądze i prestiż, jaki niesie ekstraklasa, Rocki ruszył w Polskę powiatową. I tam napisał historie nie mniej spektakularne niż wtedy, gdy grał z najlepszymi. Tyle że już mniej się o nich mówiło.

POCZĄTEK TUŁACZKI

Pomiędzy 1997 rokiem, gdy trafił do Górnika Zabrze, a 2009, gdy rozstał się z Legią, nie było w ekstraklasie sezonu, w którym regularnie nie pojawiałby się na boiskach. Transfer do Warszawy miał być zwieńczeniem jego kariery. Zakończył się jednak niedosytem. Zamiast mistrzostwa, było tylko drugie miejsce. Zamiast regularnej gry, tylko szesnaście występów bez choćby gola. Gdy więc jego kontrakt wygasł, nie miał zamiaru w taki sposób kończyć kariery. Kiedy zadzwonił do niego Marcin Brosz, dawny druh Górnika, proponując przeprowadzkę do Bielska-Białej, gdzie wtedy pracował, nie wahał się długo. - Zdziwiłem się, gdy trener Brosz powiedział, że jest szansa na taki transfer. Na tamte czasy to był hit transferowy. Pozyskaliśmy duże nazwisko, jak na I ligę, a w tamtych czasach Podbeskidzie nie robiło takich ruchów. Brosz potrzebował takiego gościa w szatni, a umiejętności piłkarskie miał duże, bo przecież ogórek nie rozegrałby w ekstraklasie prawie 300 meczów. Umówiliśmy się w Czechowicach-Dziedzicach i dogadaliśmy się bardzo szybko, bo miał kartę na ręku, a nie miał menedżera – wspomina Jerzy Wolas, ówczesny prezes bielskiego klubu. Pobyt Rockiego w Podbeskidziu nie okazał się sukcesem i po roku obie strony się rozstały. Do ekstraklasy bielszczanie awansowali już bez niego. Ale Wolas zachował o nim dobre wspomnienie. - To był dobry człowiek. Lubiłem takie charaktery. Gdy coś zrobił nie tak, potrafił przyznać, że zapierdzielił. Dobrze się z nim rozmawiało – dodaje.

SWÓJ GOROL

Choć jest warszawiakiem, po rozstaniu z Podbeskidziem nie wrócił do stolicy, lecz został na Śląsku, który stał się jego drugim domem. Pierwszy raz przyjechał do tej części Polski w 1997 roku, gdy Górnik pozyskał go z Hetmana Zamość z polecenia Dariusza Dźwigały, innego warszawiaka, który grał wtedy w Zabrzu. Choć szatnia Górnika była wtedy mocno śląska i gracze ze stolicy niekoniecznie mieli do niej łatwe wejście, Rocki bardzo szybko został zaakceptowany zarówno przez drużynę, jak i przez kibiców. Stał się częścią czteroosobowej grupy, w skład której wchodzili Dźwigała, traktowany przez niego jako swego rodzaju autorytet, Tomasz Hajto, który pół roku później wyjechał do Niemiec oraz Jacek Wiśniewski, który był jego bratnią duszą. A Zabrze szybko stało się jego głównym domem. Jego żona Ewa pochodzi z Zaborza, dzielnicy tego miasta. Razem wybudowali się w dzielnicy Pawłów, tam wychowali się też jego synowie Kevin i Denis. Nawet gdy grał w innych klubach, wracał do Zabrza. Zdarzało mu się wychodzić do sklepu w dresach zespołów, w których aktualnie występował. O ile herby Dyskobolii czy Odry Wodzisław na nikogo nie działały jak płachta na byka, o tyle Legii czy Polonii Bytom były już trochę bardziej ryzykowne. Darzono go jednak na tyle dużym szacunkiem, że nigdy nie miał z tego tytułu problemów.

Nie powiodło mu się w Legii, zawiódł w I-ligowym Podbeskidziu, a na karku miał już 36 lat. Wydawało się, że to dobry moment, by poszukać sobie innego zajęcia. Rocki dopiero się jednak rozkręcał. - Akurat awansowaliśmy do I ligi. Adam Kompała skończył karierę i potrzebowałem do drugiej linii kogoś, kto mógłby być liderem tej młodej drużyny. Jacek Wiśniewski podsunął, żeby wziąć „Rocky'ego”. Zadzwoniłem, dogadaliśmy się w dwie minuty. Zaskoczyło mnie, że tak łatwo poszło. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest z gatunku piłkarzy, których dziś już nie ma – wspomina Rafał Górak, który wówczas prowadził Ruch Radzionków. Dla Rockiego rozpoczęła się wtedy najdłuższa przygoda w karierze. Choć zwiedził wiele klubów, w żadnym nie spędził tyle czasu, co w Ruchu. A przecież pierwszy kontrakt z Cidrami podpisał już w wieku, w którym inni wybierają się na emeryturę.

PODWÓRKOWY PIŁKARZ

- To typowy podwórkowy piłkarz. Mógł grać od rana do nocy. Nie marudził przy niczym. Cały dzień mógłby być na boisku. Był dostępny przez 24 godziny na dobę. Pracowałem z nim tylko przez pół roku, ale pamiętam, że byłem pełen podziwu dla jego niewiarygodnej miłości do gry – mówi Górak. Choć miejscowi traktowali go jak swojego, jak „oswojonego gorola”, o tyle na wyjazdach nie miał łatwo. Zawsze ściągał na siebie uwagę trybun. - On to uwielbiał. Chciał, żeby tak było. Mówił młodym Makom czy Miłoszowi Przybeckiemu, którymi się opiekował: niech na mnie krzyczą i wrzeszczą. Wy grajcie swoje. Potrafił doprowadzić do tego, że w szatni nigdy nie było stresu. Ale nie wygłupianiem się. Kapitalnie brał na siebie wszystkie emocje, które ma piłka. Jedziemy z nimi. A jeśli strzelę im gola, to do nich biegnę. Młodzież wiele się przy nim uczyła – dodaje Górak.

Artur Skowronek jest o osiem lat młodszy od Rockiego. Gdy więc przejął „Cidry” po Góraku, ułożenie sobie relacji z liderem drużyny było jego kluczowym zadaniem, które nie należało jednak do trudnych. - W trudnej sytuacji, jaka była w Radzionkowie, odnalazł się bardzo dobrze. Scalał szatnię w trudnych czasach. Wziął młodych pod skrzydła i rozładowywał negatywne emocje. Brakowało wtedy wielu rzeczy, ale zawsze dawał całej reszcie natchnienie do pracy. Bronił się umiejętnościami piłkarskimi, dobrymi decyzjami. W ten sposób napędzał złe emocje kibiców, do czego jeszcze dokładał cieszynki po strzelonych golach. Zawsze na wyjazdach kibice na niego gwizdali. Chyba z zazdrości, że w ich drużynie nie było takiego piłkarza – mówi obecny trener Wisły Kraków.

GWIAZDA BENIAMINKA

Mecz z Górnikiem Polkowice, zakończony wynikiem 4:4, był pożegnaniem Ruchu Radzionków ze względnie dużą piłką. Po sezonie 2011/2012 śląska drużyna, choć zajęła dziewiąte miejsce w I lidze, wycofała się z rozgrywek. 38-letni Rocki mógł więc wreszcie zakończyć tułaczkę. Piłkarska branża na Śląsku miała jednak wobec niego inne plany. Podczas ostatniego meczu Radzionkowa w I lidze na trybunach siedział już asystent trenera GKS-u Tychy, beniaminka tego szczebla. - Wiedzieliśmy, że Radzionków się rozpadał. Wysłałem współpracownika, by sprawdził, czy nazwisko, o którym myślałem w kontekście Tychów, się obroni. Obroniło się, bo Rocki należał do najlepszych na boisku – wspomina Piotr Mandrysz. - Zawsze uważałem go za bardzo dobrego piłkarza. Po awansie potrzebowaliśmy zwiększenia jakości i podniesienia rywalizacji – dodaje. W GKS-ie musiał jednak przekonywać działaczy do swojego pomysłu. 38-latek początkowo otrzymał tylko półroczną umowę. - Mieliśmy niski budżet, ale udało nam się dogadać, bo Piotrek nie miał wysokich oczekiwań. Szybko okazało się, że kontrakt trzeba natychmiast przedłużyć, bo został naszym najlepszym zawodnikiem – mówi trener. GKS zajął wtedy świetne szóste miejsce, a Rocki z dziewięcioma bramkami został najlepszym strzelcem zespołu. - Niektórych piłkarzy wrogość, z jaką spotykał się na trybunach, by deprymowała. On jednak grał tym lepiej, im bardziej negatywnie była do niego nastawiona publiczność. Kibice przeciwnej drużyny zawsze koncentrują uwagę na najlepszych piłkarzach rywali – potwierdza także i Mandrysz.

To był ostatni tak dobry sezon w karierze Rockiego. Jeszcze na pół roku skusił się na kontrakt w I-ligowym Kolejarzu Stróże, ale po kilku miesiącach wrócił na Śląsk. W Polonii Bytom zdążył rozegrać tylko jeden mecz, zanim został odsunięty od treningów z powodów dyscyplinarnych. Pierwotnie „Rocky” zapowiadał, że w Bytomiu zakończy karierę. Ale żegnać się z futbolem w taki sposób wcale nie miał zamiaru. Gdy znów zadzwonił do niego Ruch Radzionków, nie odmówił. To w tamtym momencie przypieczętował status współczesnej legendy Cidrów.

ZATRZYMANY PRZEZ BIODRO

- Za pierwszym razem Radzionków był w I lidze, więc by do nas przyjść, wcale nie musiał zejść niżej, niż wówczas grał – mówi Marcin Wąsiak, były prezes Ruchu. - Gdy do nas wracał, byliśmy już jednak w IV lidze. Namawiałem go. Zaczął z nami trenować jeszcze, gdy trwał sezon III-ligowy. Mówiliśmy, by został z nami, nawet jeśli spadniemy. Znał to środowisko i kilku chłopaków, więc podpisał dwuletni kontrakt – opowiada. Ostatecznie został na cztery. - Wtedy tak naprawdę poczuł klimat Ruchu Radzionków. W I lidze na pewno odcisnął piętno, ale był jednym z wielu. Do IV ligi nie przyszedł już dla pieniędzy, czy kariery, tylko dla radzionkowskiego klimatu. Dla tej szatni. Gdyby nie problemy z biodrem, może grałby do samego końca – wspomina. Z boiska Rocki zszedł dopiero w 2018 roku, w wieku 44 lat. - Najpierw był w sztabie jako grający asystent, później już tylko jako asystent. W zeszłym sezonie przestał trenować w Ruchu, bo nowy trener wybrał kogo innego do współpracy. Nie obraził się, tylko szukał dla siebie innej roli w klubie. Byliśmy razem na kilku spotkaniach u potencjalnych sponsorów, zaangażował się w temat miniskautingu. Obserwował młodych chłopaków, którzy mogliby do nas trafić, podglądał rywali. Jeździł na wszystkie nasze mecze wyjazdowe. Bardziej jako obserwator-kibic niż członek sztabu. Chciał ciągle być blisko klubu, bo sprawiało mu to frajdę – wspomina Wąsiak.

TĘSKNOTA ZA SZATNIĄ

Ciągle tęsknił za szatnią, za zapachem piłki. Niezależnie od poziomu. Nigdy nie przestał być kibicem Legii. - Gdy przyjeżdżała na mecze na Śląsk, spała w hotelu w Katowicach. Często się tam krzątał, by spotkać się z chłopakami. Zwłaszcza gdy grał tam jeszcze Jakub Rzeźniczak – mówi Wąsiak. W końcowym etapie pobytu w Ruchu grał już z chłopakami młodszymi od jego synów. Nie przeszkadzało mu to. A nawet pomagało czuć się ciągle młodo. - Zaczął się rozwijać pod kątem trenerskim. Dużo z nim rozmawiałem, gdy robił kurs wykonawczy UEFA A. Długo nie mógł zejść ze sceny, bo radzionkowska atmosfera bardzo mu sprzyjała – wspomina Skowronek. A on bardzo dbał, by atmosfera była w szatni kultywowana. - Lubił dzielić się doświadczeniami, sugerować chłopakom, co powinni robić. Wprowadzał w życie szatni „zakładziki” o wszystko. Na wkupnym podpuszczał mnie, że jeśli nie podbiję piłki ileś razy na przemian lewą i prawą nogą, będę musiał zwiększyć premie. Podbiłem. Gdy rzucałem sobie do kosza na jakiejś hali, przyłączał się do mnie i rzucaliśmy osobiste. Oczywiście musiał temu towarzyszyć jakiś „zakładzik” - opowiada były prezes Ruchu.

O ile ściąganie na siebie uwagi kibiców przeciwników towarzyszyło mu na każdym etapie kariery, w IV lidze było jeszcze bardziej odczuwalne, bo na tym poziomie dystans między fanem a zawodnikiem jest już znacznie mniejszy. W wioskach potrafił sobie i tak zawsze zdobyć szacunek. - Na początku zawsze było: „Rocki, dziadku, dej se już spokój”. A na końcu miejscowi zagadywali mnie: „Ten wasz Rocki jeszcze daje radę. Ma facet charyzmę” - opowiada Wąsiak. W Ruchu wszyscy traktowali go już jak swojego. - Jego nie dało się nie lubić. Wtopił się w to śląskie środowisko. Nie było już ważne, czy był stąd, czy stamtąd. To był po prostu nasz „Rocky” - kończy. Zmarł w poniedziałek w Bytomiu, czyli jedynym śląskim mieście, w którym kompletnie mu nie wyszło.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.