Dokładnie 19 lat minęło między zaprezentowaniem Ronaldinho przez Joana Laportę a kupieniem Roberta Lewandowskiego w jego drugiej kadencji. Obserwując to z bliska na ulicach stolicy Katalonii, serce rośnie, że właśnie Polak stał się dla nich symbolem powrotu Barcelony na dawne miejsce. Powtarza się tylko jedna wątpliwość: czy to nie za drogo jak na 34-latka i czasy kryzysu? Nie brakuje wrażenia, że Barca nie do końca korzysta z wielkości tego transferu: póki co sprzedaż koszulek wstrzymał brak literki „W” w sklepach, klubowa telewizja nazwała go niemieckim napastnikiem, a ogranie jego przyjazdu wygląda jak w pełni zrzucone na stażystów. Jedno jest pewne – po pierwszych dniach widzimy, że Piątkomania z czasów Milanu będzie przy tym jedynie ciekawostką.
Korespondencja z Barcelony
Chociaż Robert Lewandowski udał się prosto na tournee do Stanów Zjednoczonych, mając w głowie w pierwszej kolejności jak najszybsze wejście w trening i chęć poznania drużyny, to katalońskie uliczki żyją jego transferem. Wystarczy przejść się do klubowego sklepu, gdzie dominuje zainteresowanie dwoma nazwiskami: Ansu Fati oraz Pedri, czyli młode wschodzące gwiazdy Blaugrany. Od kilku dni na ekranach z zamówieniami dominuje również trzecie nazwisko Polaka sprowadzonego z Bayernu Monachium. Sprowadzenie gracza z czołówki Złotej Piłki ma być symbolem powrotu katalońskiej drużyny na dawne miejsce, chociaż póki co piękniej i łatwiej brzmi to w deklaracjach, niż może wyglądać w rzeczywistości.
Niemniej w Katalonii zapanowała „ilusión”, czyli wielki entuzjazm i nadzieje związane z tym transferem. Mimo że nazwisko Lewandowski nie mieści się w normalnym internetowym procesie personalizacji, bo wszyscy przyzwyczajeni się do Gavich, Pedrich czy Fatich, to wszyscy proszą o edycję i wrzucenie na koszulkę nowego napastnika. Sama rozmowa z ludźmi pokazuje, ile to dla nich znaczy. Dostali gwaranta bramek, chociaż w nowym miejscu nic nie jest pewne. Gdyby poczuł się tak jak w Monachium, te 40 trafień na sezon byłoby już wliczone w cenę.
Katalończycy niemal jednym głosem powtarzają: Lewandowski da nam 30-40 bramek na sezon. Głęboko w to wierzą, że stanie się absolutnym punktem odniesienia w ataku. Powtarza się tylko jedna wątpliwość: nie wiedzą, czy gdyby stanęli przed wyborem, zapłaciliby 50 milionów euro za 34-latka. Powinien przyjść wcześniej, szkoda, że nie udało się zbić ceny, to mało odpowiedzialne w czasach kryzysu – powtarzają socios. Ale na koniec wierzą ślepo Joanowi Laporcie, że doskonale wie, co robi w tej swojej ryzykownej grze. Ten karabin maszynowy, jak nazwał prezydent Barcy Roberta, ma im pomóc w przywróceniu dawnej wielkości.
Kibice wierzą, że przypadki nie istnieją. 19 lipca 2003 roku Joan Laporta prezentował roześmianego Ronaldinho w koszulce bez rękawów i z wielkim naszyjnikiem z literą „R”. Już wtedy wiedział, że sprowadza największą gwiazdę swojego projektu i Brazylijczyk naznaczy tę erę. Teraz kiedy przejął klub po raz drugi i poszukiwał kogoś, kto wleje nadzieje w serca fanów, dokładnie 19 lat później ogłosił zakontraktowanie Roberta Lewandowskiego, gdy ten już przeszedł testy medyczne. Raphinha, Jules Kounde czy Franck Kessie też mogą działać na wyobraźnię, ale Lewy to zupełnie inny kaliber, co widać po reakcjach i zaangażowaniu katalońskich mediów. W rzeczywistości nie tylko Polskę ten temat zaangażował.
W odliczaniu do debiutu, prezentacji czy pierwszego oficjalnego meczu możemy jedynie snuć domysły i zastanawiać się, jak skończy się ten projekt. To, co na razie widzimy, to niezbyt dobre przygotowanie Barcelony na samo ogranie swojego największego transferu lata. Teoretycznie można było się na to przygotować, skoro rozmowy toczyły się od miesięcy, a w zasadzie do wstępnej zgody na linii zawodnik - klub doszło już dawno temu. A skończyło się tym, że pierwsze powitalne posty czy nagrania związane z Lewandowskim wyglądały na bardzo prowizoryczne. A przynajmniej takie, które nie dotrzymują tempa nowym ambicjom Barcelony.
Dało się to odczuć na wielu polach. Kiedy Barca TV wrzuciła filmik z 34-latkiem, nazwała go w bardzo ignorancki sposób „niemieckim napastnikiem”. I wisiało to w tytule przez kilka godzin, dopóki nie spotkało się z bardzo uzasadnionym oburzeniem rodaków. To seria takich małych pomyłek, które finalnie pokazują, że w wielkiej korporacji jeszcze nie wszystko działa tak, jak powinno. Jest to bardzo w stylu Laporty: hurraoptymistyczne, biesiadne, konkretne, bezpośrednie i spontaniczne. Tak przyzwyczaił do prowadzenia klubów, ale to często dawało mu sukces, że nie bał się ryzyka. Oczywiście to bardziej metoda na krótkofalowe niż długofalowe projekty, ale pewnie bez takiego podejścia nie byłoby Lewandowskiego na Camp Nou.
Kolejny epizodem tej prowizorki była chęć kupienia koszulki Lewandowskiego dokładnie na Camp Nou, czyli w ich największym sklepie. Usłyszeliśmy, że to się nie uda, bo po trzech dniach skończyła im się litera „W” w magazynach i nie mogą jej nadrukować. „Cały świat chce Lewandowskiego, nie nadążyliśmy” –powiedział niewinny, pomocny pracownik, rozkładając ręce. Dotychczas tylko Braithwaite miał w nazwisku literę „W”, która nie jest tak popularna w Hiszpanii, więc klub mierzył siły na zamiary, ale umówmy się, że brzmi to absurdalnie. Sprowadzasz piłkarza, który może zagwarantować przychód 20 milionów euro z samych koszulek, a jednocześnie nie jesteś przygotowany na większe zainteresowanie. Odbiór w świecie jest jednoznaczny: kupują Lewego za 50 baniek, ale nie stać ich na zaopatrzenie sklepów, czyli cała Barca organizacyjnie. Przekaz poszedł w świat, że jeszcze wiele jest tam do zrobienia na tych podstawowych poziomach. Z naszej perspektywy pokazuje to tylko, jak gigantyczne zainteresowanie wywołał Polak. Żaden inny zawodnik w historii polskiej piłki nie zbudował podobnego w kwestii marketingu.
Ten szereg małych rzeczy nakazuje się zastanawiać, czy dzisiaj Barcelona jest przygotowana na samego Lewandowskiego, jego profesjonalizm, ambicje i światy poziom. Wiedział, na co się pisze. Chociaż dostał zupełnie nową drużyną, to jednak opakowaną konkretnymi transferami. Wie, że musi jak najszybciej zacząć strzelać, aby zostać przyjęty ze spokojem i dać sobie komfort czasu, zamiast odliczanie minut bez gola. Najlepiej, jak przywita się po katalońsku na prezentacji, aby dodać sobie przychylności mediów.
Część z was pewnie ten temat zmęczy i Lewandowski przeje się w masowej świadomości, ale musicie zrozumieć, że takiej sytuacji po prostu nie było. Grał w lepszym klubie w Bayernie Monachium, ale nie grał jeszcze w takiej machinie marketingowej jak Barcelona. I żaden inny Polak nie wszedł na ten poziom w czasach tak wielkiego zainteresowania futbolem. Pamiętacie, co działo się z Krzystofem Piątkiem i rekordami oglądalności transmisji Milanu? To jedynie ciekawostka. Przy Lewandowskim to wystrzeli znacznie, znacznie mocniej. Więc cieszmy się chwilą, bo nie zapowiada się, aby w kolejnych latach dostać więcej takich Lewandowskich.