Funkcjonuje w europejskim centrum finansowym. Gra wśród oszklonych wieżowców nazywanych “Menhattanem”, a nad jego murawą co chwilę przelatują samoloty z jednego z największych lotnisk kontynentu. Frankfurt pod wieloma względami jest jednym z najważniejszych punktów na mapie Europy. Ale jego klub piłkarski ponownie pojawił się na niej dopiero niedawno.
W Sercu Europy 1. To adres, pod którym od 2021 roku znajduje się siedziba Eintrachtu Frankfurt. Adekwatny. Bo odpowiada postrzeganiu samych siebie zarówno przez klub, jak i miasto. Ze wszystkich dużych niemieckich miast, metropolia znad Menu jest najbardziej międzynarodową i wielokulturową. Z siedmiuset tysięcy mieszkańców aż około 220 tysięcy to obcokrajowcy. Dla wielu przybyszów z całego świata Frankfurt jest bramą do Europy. To tam po raz pierwszy stawiają stopę na Starym Kontynencie, lądując na wielkim lotnisku, obsługującym połączenia z całym globem. Tam też znajduje się portfel Europy. Siedzibę mają tam zarówno Europejski Bank Centralny, jak i szereg najważniejszych instytucji finansowych w Europie oraz w Niemczech. Frankfurt nie wygląda jak stare niemieckie miasteczko. Frankfurt to nowoczesna metropolia, która mogłaby powstać w dowolnym miejscu na ziemi. Większość tego typu podobnych centrów Europy ma też wielkie, rozdające karty w najważniejszych rozgrywkach kluby. Jednak Eintracht długo nie pasował do blichtru swojego miasta.
Ostatni raz w drugiej lidze grał ledwie dziesięć lat temu. Ogółem w latach 1996-2012 spędził w niej aż sześć sezonów. Poprzednio flirtował z nią w 2016 roku, gdy omal nie przegrał baraży o utrzymanie. A ledwie dwie dekady temu stał na skraju bankructwa, podnosząc się w trakcie trwającego kilkanaście lat procesu zaciskania pasa. Owszem, miał momenty chwały, w 1960 roku był pierwszym niemieckim klubem, który dotarł do finału europejskich pucharów, ale Real Madryt wychłostał go bezlitośnie. Porażka 3:7 do dziś pozostaje najdotkliwszą w historii meczów decydujących o panowaniu w Europie. Poza tym znajdował się daleko poza krajową konkurencją. Wprawdzie był mistrzem Niemiec, ale dawno, bo w 1959 roku, jeszcze przed utworzeniem Bundesligi, której nigdy nie skończył powyżej trzeciego miejsca. Europejskie trofeum zdobył raz, ponad czterdzieści lat temu. Jak wielu średniej klasy niemieckim klubom, kibicom pozostało oklaskiwanie zdobywanych od czasu do czasu Pucharów Niemiec. Frankfurt miał klub z tradycjami i kibicami, ale bez większych sukcesów. Długo sukcesem pozostawało, że w ogóle miał. Gdy upadał Mur Berliński, Niemcy się jednoczyły, a futbol wkraczał w erę szalejącego kapitalizmu, w Eintrachcie widziano jednego z potencjalnych beneficjentów postępującej komercjalizacji. Na początku lat 90. udało się tam zmontować jedną z najlepszych ekip w historii klubu. Każdy kibic Bundesligi pamięta, jak Jay-Jay Okocha miotał Oliverem Kahnem od jednej strony pola karnego do drugiej, ale nie każdy pamięta, że Nigeryjczyk za dobry na jedno imię robił to w koszulce Eintrachtu. Obok siebie miał Anthony’ego Yeboaha czy Andreasa Moellera, a ich wyczyny prasa nazywała “Futbolem 2000”. Bo tak wyobrażano sobie piłkę nożną przyszłości. Eintracht miał być pierwszym klubem, który Niemcy wyślą do nowo powstałej Ligi Mistrzów. Jednak jak często bywa w historiach o tym klubie, szczęśliwego zakończenia nie było. Zespół przez większość sezonu prowadzący w Bundeslidze w ostatniej kolejce potknął się w Rostocku ze spadającą z ligi Hansą. Obsunął się na trzecie miejsce, a deszcz monet spłynął na VfB Stuttgart. Rozczarowany Moeller odszedł do Juventusu, dogadany już Mehmet Scholl w ostatniej chwili wybrał Bayern. Trzy lata później Eintracht pierwszy raz w dziejach spadł z ligi.
WALKA O PRZETRWANIE
“Futbol 2000” przywitał 2000 rok, walcząc o licencję na 2. Bundesligę. Klub z dnia na dzień stanął na krawędzi bankructwa, gdy amerykańska firma Octagon, która posiadała 49,9% akcji piłkarskiej spółki i miała w znaczącym stopniu finansować przebudowę stadionu na mundial w 2006 roku, nagle się wycofała, skupiając się na rynku za Oceanem. Dokończenie areny i utrzymanie statusu miasta-gospodarza mistrzostw świata było sprawą zbyt prestiżową, by politycy zostawili remont bez dofinansowania. Ale klub był pozostawiony sam sobie. A burmistrz Frankfurtu publicznie zastanawiał się, kto będzie grał na arenie, skoro w promieniu dwustu kilometrów nie będzie żadnego klubu. W ratunek dla Eintrachtu już nie wierzył. Kiedy w pierwszej instancji nie dostał licencji na grę na drugim poziomie rozgrywkowym, SpVgg Unterhaching miało się utrzymać jego kosztem. Z pomocą pospolitego ruszenia lokalnego biznesu udało się ocalić status drugoligowca. Ale dla Eintrachtu zaczynały się czasy zaciskania pasa.
KURACJA BALCEROWICZA
Ten klub miał zresztą, jak na swoje bankowe sąsiedztwo, zadziwiającą łatwość wpadania w problemy finansowe. Już w latach 80. żył na kredyt i ocaliła go tylko szczęśliwa sprzedaż Lajosa Detariego do Olympiakosu Pireus za zawrotne osiemnaście milionów marek. Pod koniec lat 90. rzynosił 22 miliony straty rocznie przy przychodach na poziomie 57 mln marek. Za wymyślenie klubu na nowo w trudnych czasach odpowiadał Heribert Bruchhagen, charyzmatyczny dyrektor sportowy, który trafił do klubu w 2003 roku i przez ponad dekadę był jego Balcerowiczem. Głosił, że Eintracht wcale nie jest klubem, którego celem ma być natychmiastowe dołączenie do krajowej czołówki. Że rozmawianie o mocarstwowym potencjale nie ma sensu, gdy utrzymanie w lidze nie jest pewne. Za sukces uznawał każde miejsce w Bundeslidze powyżej szesnastego, bo pozwalało trzymać klub przy finansowej kroplówce praw telewizyjnych. Tak też oszczędnie montował kadrę. Czasem przestrzelił i spadał z ligi, ale trwał na stanowisku, cały czas starając się za jak najmniejsze pieniądze utrzymać miejsce w najwyższej lidze. Za jego rządów Eintracht tylko raz zajął miejsce wyższe niż dziewiąte. Gdy odchodził w 2016 roku, żegnano go z najwyższymi honorami. Klub nie miał centa długu.
ZESPÓŁ MULTI-KULTI
Poprowadzenie go o półkę wyżej wziął na siebie Fredi Bobić, który jako prezes do spraw sportowych wykorzystał specyfikę Frankfurtu jako międzynarodowej metropolii. Zamiast jak większość niemieckich klubów w tamtym czasie, bazować na własnych talentach i akademii, zbudował drużynę multi-kulti. Wielonarodowościowy tygiel trzymany twardą ręką przez Niko Kovaca i Kevina-Prince'a Boatenga. Eintracht szukał okazji. Oferował grę w czołowej lidze Europy, życie w wielkim mieście i dobre połączenia lotnicze z całą Europą. Szukał młodych talentów zagubionych w okolicach szczytu futbolu. Wypożyczał piłkarzy niemających szans na grę w Realach Madryt, Manchesterach i Chelsea tego świata.
LATA SUKCESÓW
Razem z Benem Mangą, szefem skautów, pochodzącym z Gwinei Równikowej i doskonale otwartym także na bardzo egzotyczne kierunki, zmontowali ekipę, która odnosiła sukces za sukcesem. W ciągu pięciu lat zdobyli dla klubu pierwsze od trzech dekad trofeum. Trzy razy awansowali do europejskich pucharów, za każdym razem wychodząc w nich z grupy. Zadziwili wszystkich, dochodząc w 2019 roku do półfinału Ligi Europy, gdzie w serii rzutów karnych przegrali z Chelsea. Sprzedali Sebastiena Hallera, Lukę Jovicia i Antego Rebicia za ponad sto milionów euro. I przyczynili się do tego, że w ostatnim notowaniu przed pandemią Eintracht po raz pierwszy w historii znalazł się w czołowej dwudziestce rankingu najbogatszych klubów Europy wg “Deloitte”. W ostatnich pięciu latach wydawał się naprawdę realizować potencjał, który dawno temu mu przepowiadano.
NIESPODZIEWANY KRACH
Jak zwykle wszystko jednak zupełnie niespodziewanie runęło. Na meczach bez publiczności klub stracił 70 milionów euro, czyli kwotę dla niego nie do zrekompensowania w żaden inny sposób. Bobić, główny architekt projektu, ruszył za głosem serca, by budować Big City Club w Berlinie. Bruno Huebner, wieloletnia prawa ręka Bruchhagena, odszedł na emeryturę. A odnoszący sukcesy trener Adi Huetter lepsze perspektywy dostrzegł w Gladbach, co rozsierdziło wszystkich jeszcze bardziej niż kilka lat wcześniej odejście Kovaca. On przynajmniej rzucał Eintracht dla Bayernu Monachium, a nie dla klubu, który skończył sezon niżej w tabeli. Andre Silva, najlepszy strzelec od czasów legendarnego Bernda Hoelzenbeina, przenosił się do Lipska, a Filip Kostić, największa gwiazda, wymuszał transfer do Lazio, strajkując przed meczem ligowym w Bielefeldzie. W momencie, w którym szczęście wydawało się naprawdę blisko, a klub ponownie był o krok od Ligi Mistrzów, wszystko znów miało się rozsypać. Jak wtedy po remisie w Rostocku.
TRUDNY SEZON PRZEJŚCIOWY
Powiedzieć, że obawy okazały się przesadzone, nie byłoby prawdą. Eintracht naprawdę rozgrywa sezon przejściowy. Z Pucharu Niemiec odpadł z III-ligowym Waldhof Mannheim. Na pierwszą ligową wygraną czekał do siódmej kolejki. Wiosną wygrał tylko trzy razy. Ani przez moment nie był wyżej niż na szóstym miejscu, a w tabeli za rundę rewanżową zajmuje czternastą pozycję w Niemczech, tuż przed spadkowiczem z Fuerth. Najlepszy napastnik Rafael Borre strzelił w lidze siedem goli. Cztery razy mniej niż jego poprzednik. O miejscach pucharowych, choć walczą o nie kluby o znacznie mniejszym potencjale jak SC Freiburg, FC Koeln czy Union Berlin, Eintracht może w tym sezonie zapomnieć. Wejście nowego trenera Olivera Glasnera i dyrektora sportowego Markusa Kroeschego było tak trudne, jak przewidywano.
PUCHARY PRZYKRYWAJĄ PROBLEMY
Na szczęście jest jednak Europa. To ona pozwala przykryć wszystkie problemy. To w niej Eintracht zamienia się w bestię, napędzany frenetycznymi reakcjami trybun. Żadnego z dziesięciu europejskich meczów w tym sezonie jeszcze nie przegrał. Bił na wyjazdach Olympiakos, Betis, Antwerpię i Barcelonę, nie dając rady wygrać tylko w Stambule z Fenerbahce. Kevin Trapp w Europie znów staje się bramkarzem, po którego kilka lat wcześniej sięgało Paris Saint-Germain. Szalony Martin Hinteregger zaczyna grać jak Kamil Glik w kadrze, a nie jak Kamil Glik w klubie. Daichi Kamada staje się znakomitym rozgrywającym — w Europie ma w tym sezonie tyle goli, ile w Bundeslidze. Borre wygląda na kolejne wcielenie Jovicia, Jesper Lindstroem wyrasta na wielki talent, a Filip Kostić... on akurat na wszystkich frontach jest fenomenalny. Pozostali wielcy są jedynie w środku tygodnia, a w weekendy nie da się ich poznać. Do tego dochodzą kibice, którzy wszędzie jadą w liczbie kilkudziesięciu tysięcy i zawładnęli nawet Camp Nou. Dyrektor sportowy Kroesche pytany w “The Athletic”, ile osób pojedzie do Sewilli na ewentualny finał, zastanawia się, czy ktokolwiek w ogóle zostanie we Frankfurcie.
ZAKOCHANI W EUROPIE
Kilka lat temu wydawało się, że całe to europejskie szaleństwo Eintrachtu związane jest z tęsknotą. Nie było ich w pucharach tyle lat, że nawet przyjazd Flory Tallinn był wielkim wydarzeniem, a mecz w Antwerpii brzmiał jak przygoda życia. Skoro jednak w ciągu ostatnich 3,5 roku rozegrali w Europie czterdzieści spotkań, a w dalszym ciągu sprawiają wrażenie nienasyconych, musi w tym być coś więcej niż tylko głód. Eintracht i cały Frankfurt są stworzeni dla Europy. Są jednym z nielicznych klubów, które Ligi Europy nie traktują jako przykrego obowiązku do odfajkowania albo ostatniej szansy, by dostać się do Ligi Mistrzów, lecz jako cel sam w sobie. Sztukę dla sztuki. Eintracht nie przechodzi kolejnych rund, by zarobić pieniądze albo zagrać w przyszłym sezonie w pucharach. Eintracht przechodzi kolejne rundy, bo chce, by europejska przygoda ciągle trwała. Tym rozgrywkom drugiej kategorii nie mogło się przytrafić nic lepszego. Oby każdy znalazł w życiu kogoś, kto kocha go tak, jak Eintracht Frankfurt Ligę Europy.
Komentarze 0