„Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” - mordobicie pod zysk na chińskim rynku (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
shang chi.jpg
fot. archiwum prasowe

Czyli jak Marvel uśmiecha się do jednej z najliczniejszych widowni na świecie.

Uniwersum Marvela znalazło się w ciekawym miejscu. Z jednej strony na małym ekranie próbuje różnych rzeczy, raczej z udanym skutkiem, czego dowodem Loki i WandaVision. Z drugiej, pomimo domknięcia historii o skali kosmicznej w Infinity War, na duży ekran trafił film Black Widow, rzecz o niskiej jakości i pochodząca ewidentnie sprzed perypetii Thanosa. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to odświeżenie marvelowskiej koncepcji, zarówno pod względem wizualnym, jak i fabularno-atmosferycznym. O ile to pierwsze udało się wybornie, o tyle kompromisy i ukłony w kierunku chińskiej publiczności ściągają w dół to drugie. Tak czy owak, Shang-Chi jest porządną odpowiedzią na problem: co po Thanosie? To, co udało się przy okazji pierwszych Avengersów: sięgnięcie do bogatego komiksowego uniwersum Marvela i ukucie większej historii, w której odnajdą się mniej znani bohaterowie i bohaterki.

Zacznijmy od pozytywów. Shang-Chi potrafi być naprawdę efektownym filmem. Walki są fenomenalne, a fantastyczne stwory i krajobrazy robią wrażenie. Nawet jeśli niektóre sceny są zbyt ciemne - takie uroki CGI - to na każdy mniej udany aspekt przypadają trzy kreatywne i spektakularne. Mityczna kraina Ta Lo, z plejadą niesamowitych stworów, pojedynek smoków, imponujące korzystanie z żywiołów, design kostiumów i lokacji... W Shang-Chi znajdziemy odświeżenie wizualnej palety, która na poziomie Black Widow, czyli któregoś z kolei wyglądającego podobnie filmu Marvela, męczyła. Pojedynki, mocno inspirowane tai chi i kung-fu, miło połechcą każdego, kto lubuje się w sztukach walki. Co ważne - wszystko widać relatywnie wyraźnie! Filmy Marvela wpadły w nudną rutynę, jeśli chodzi o mordobicie, a Shang-Chi przełamuje ją w widowiskowy sposób. Oczywiście, z czasem wszystko zmienia się w masową bitwę na green screenie - nie wiem, który to film studia, który kończy się podobną eskalacją, ale ten trop jest męczący, czy inaczej, był męczący już dawno. Na plus na pewno warto zaliczyć muzykę, która oprócz standardowych, symfonicznych epików, operuje też chińskimi motywami, które nadają jej nowej jakości.

Niestety Shang-Chi nie jest w pełni udanym otwarciem nowego rozdziału Marvela. Film jest stanowczo za długi, ściągany w dół ckliwymi, bardzo prostymi interakcjami między postaciami. Warto docenić baśniowy charakter pod względem historii i strony wizualnej, ale jeśli chodzi o głębię charakterów, ta baśniowość działa tutaj stanowczo na niekorzyść. Różne wątki związane z rodziną rozwalają fabułę od środka. Nieśmiertelny zbrodniarz wojenny Mandarin, główny antagonista filmu i ojciec Shang-Chi, miewa sceny, w których jest niemalże rehabilitowany, czy pokazywany w sposób mający na celu wywołanie sympatii - właśnie dlatego, że jest patriarchą rodziny, a ta - w myśl filozofii filmu - jest najważniejsza. Nawet jeśli na jej czele stoi dosłowny dyktator z prywatną armią na podorędziu.

Te fabularne i charakterologiczne mielizny to kompromisy zawarte na rzecz chińskiej publiczności, bo to właśnie dla niej jest ten film. Lwia część dialogów jest w języku mandaryńskim, uproszczona konstrukcja postaci odpowiada chińskim blockbusterom, a fantastyczne motywy zostały wyciągnięte z kultury Państwa Środka. Część z tych zabiegów działa odświeżająco, część jest męczącym krokiem w tył względem nawet najgorszych filmów Marvela. Ostatecznie Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to ciekawy kierunek dla marvelowskiego uniwersum filmowego. Muzyka i kultura Chin zrewitalizowały zastaną formułę, nawet za cenę niezbyt dobrych postaci i fabularnych miałkości. To efektowny seans, który pokazuje, że w przepastnych archiwach Marvela znajduje się wystarczająco dużo postaci z różnorodnym kulturowym pochodzeniem, by co jakiś czas odświeżać formułę. Black Widow to ostateczny dowód na to, że takie odświeżanie jest potrzebne. A sam Shang-Chi? Wszystko wskazuje na to, że trafi na magiczno-mistyczne terytorium okupowane przez Doktora Strange’a. To dobry kierunek, bo kolejne ratowanie świata przed PRADAWNYM ZŁEM może wywołać tylko machnięcie ręką i ziew tak wielki, że pochłonie to uniwersum.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.