Jak ktoś przed seansem założy, że będzie miło i dla całej rodziny, to może być szok – jak wtedy, kiedy po raz pierwszy ogarnia się okrucieństwo Pinokia czy baśni Andersena.
Łatwo złapać się w tę pułapkę. No bo Roald Dahl, autor literackich pierwowzorów czterech krótkometrażowych fabuł Wesa Andersona, które właśnie trafiły na Netfliksa, to ten od Fantastycznego Pana Lisa, Matyldy, Willy'ego Wonki... Co może pójść nie tak? Tymczasem choćby w tych książkach Dahl mówił o biedzie, wyobcowaniu, brutalności – nauczycielka z Matyldy jest przecież regularnym przemocowcem. W literaturze Dahla przegląda się świat tych, którzy przez swoje nieuprzywilejowanie dostają przez życie po dupie i tylko geniusz narracyjny sprawia, że czyta się ją w każdej grupie wiekowej, choć nie jest to wesolutkie, familijne rzyganie brokatem.
Anderson przeciął się z Dahlem już przy okazji Fantastycznego Pana Lisa. W tekście tego zmarłego na początku lat 90. pisarza dostrzegł odbicie swojej drogi twórczej: lis trochę wpasowywał się w konwenanse, a trochę był nieokrzesany. Podobnie jak Wes Anderson, przedostający się do głównego nurtu na przełomie mileniów, gdy Hollywood jak wielka chochla wyłowiła do siebie najważniejszych twórców kina niezależnego. Był jednym z niewielu, którzy nigdy nie zeszli ze swojej raz obranej ścieżki, chociaż mieścił się w, nazwijmy to, ambitnym mainstreamie. Ale za to zszedł z formy; za dość powszechną opinię uważa się tę, według której z bohaterami ostatnich filmów Wesa Andersona – plus minus od czasów Moonrise Kingdom – zwyczajnie nie idzie się utożsamić, bo z ekranu wieje emocjonalnym chłodem.
Jak poszło mu z czterema krótkometrażówkami na bazie opowiadań Roalda Dahla, zrealizowanymi dla Netfliksa? Dużo lepiej.
O ile od zawsze był reżyserem, którego rzeczy zwyczajnie dobrze się ogląda – co więcej, w ostatnich filmach obrazki w miarę skutecznie przysłaniały raczej kulawe fabuły – o tyle cztery krótkometrażówki są jak na niego zaskakująco ascetyczne. Praktycznie tylko najdłuższa i najbardziej znana Zdumiewająca historia Henry'ego Sugara to nasycony kolorami Wes Anderson, reszta jest teatralna, z ograniczoną scenografią. Postacie dosłownie mówią Roaldem Dahlem, patrząc się prosto w ekran. To wizualny audiobook, literacki teledysk. Wszystkie te sztuczki są po to, żeby jak najmocniej wyciągnąć przed nawias warstwę dramatyczną.
A tutaj – cztery pozornie proste historie, ale jakby przyjrzeć się głębiej, to można dostrzec coś jeszcze. W Henrym Sugarze tytułowy bohater, bogaty lekkoduch, który nie ma co zrobić z pieniędzmi, dostaje kota na punkcie paranormalnego uczenia się koncentracji; uczenia na tyle intensywnego, że po wszystkim potrafi się widzieć z zamkniętymi oczami. Ale cała czterdziestominutowa fabuła to także Jedz, módl się, kochaj w nowej wersji, lekka szydera z Zachodu fałszywie fascynującego się wschodnią duchowością. Trucizna, wychodząca od konceptu węża śpiącego na przerażonym mężczyźnie, to też niesprawiedliwe traktowanie biedniejszych przez bogatszych, ale wybaczcie – to trwa 17 minut, każdy dłuższy opis jest jak spoiler. Podobnie z Łapaczem szczurów, skręcającym w stronę psychologicznego horroru. I zdecydowanie najbardziej przejmującym Łabędziu, studium okrucieństwa, jakiego dotąd u Andersona nie było. We wszystkich tych filmach reżyser nie ma czasu na zabawy formą, przedkładając fascynację prozą Dahla ponad fascynację własnym stylem, w niedawnym Asteroid City tak nieznośną, że ocierającą się o samogwałt.
I chyba to jest idealny format dla Wesa Andersona. Wrócił do intymnego portretowania ukochanych odmieńców, ale tak jak kiedyś był czuły, tak w netfliksowej tetralogii jest brutalnie naturalny. Dzieciak z Łabędzia to przecież kolejny z panteonu pogubionych andersonowskich smarkaczy. Powinowactwo kulturowych zderzeń Wschodu z Zachodem w Pociągu do Darjeeling i Henrym Sugarze jest oczywiste. Ale tu Anderson w końcu wychodzi z dobrze znanego, pastelowego grajdoła. Eksperymentuje z formą. Bawi się sposobami przeszczepienia literatury na płaszczyznę kina. Jest naprawdę inny niż dotychczas i tak jak dla wielu cenionych reżyserów romans z Netfliksem był pocałunkiem śmierci (jak u Davida Finchera i Spike'a Lee), tak czerwone logo tchnęło w Wesa Andersona nowe życie. Niech już do końca życia kręci krótkie metraże, byle było to tak jakościowe, jak cztery adaptacje opowiadań Roalda Dahla.
Zarzucało się reżyserowi emocjonalny dystans wobec widza. No więc tutaj Anderson wpuszcza przed kamerę gościa od rekwizytów, wizażystkę nakładającą na filmową postać sztuczną krew, każe aktorom gadać prosto do widza. Burzy czwartą ścianę i zmusza do wejścia w ten spektakl po całości. Jest bezczelny i – znowu – nowatorski, jak wtedy, kiedy na wysokości Steve'a Zissou wypracował sobie własne stilo. I jakby trochę rozczarował się światem. Są różne szkoły, ale ja jestem z tej, która mówi, że smutny Wes Anderson to najlepszy Wes Anderson. Do wora z pastelami.
Komentarze 0