Dlaczego nie ma szans na zatrzymanie Rafała Strączka, a zarobienie na Maksymilianie Sitku wcale nie będzie takie łatwe? Jak to możliwe, że mimo zdobycia pięciu milionów złotych, klub głębszy oddech weźmie dopiero w lipcu, a i tak będzie musiał wtedy ściąć koszty o 25 procent? I czy da się w ogóle na dłuższą metę robić ligową piłkę w Mielcu? Prezes Stali podsumowuje pierwszy rok rządów. Rok, który na wielu polach, był walką o przetrwanie.
Jak w dobie pandemii znajduje się w ciągu paru miesięcy kilka milionów złotych?
Jacek KLIMEK: - W klubie piłkarskim szukanie sponsorów to proces regularny. Od rana, gdy przychodzi się do pracy, aspekt sportowy jest dopiero na drugim miejscu. Bo żeby dobrze funkcjonował, trzeba najpierw znaleźć jego finansowanie. Codziennie rozmawia się więc o tym, gdzie pojechać i z kim się spotkać. Wiedziałem, że w okolicy są ludzie, którzy bardzo kochają ten klub i prędzej czy później muszą sobie zdać sprawę, że albo w niego zainwestują, albo trzeba będzie go powoli wygaszać. Gdy zobaczyli, że wiele aspektów wyszło u nas na prostą, też uwierzyli, że można tu zrobić coś lepszego niż dotąd. Przez kilka lat inwestowali i mieli wrażenie, że im więcej dają środków, tym gorzej dzieje się w klubie. To ludzie, którzy mają duże biznesy i nie zajmują się kontrolowaniem tego, co dzieje się w klubie. Przychodzą na mecze, lubią klub, futbol, ale potrzebowali kogoś, kto wyprowadzi go na prostą.
Od razu panu zaufali?
- Gdy przyszedłem, otworzyliśmy klub na pełną wiedzę. Każdy, kto dokłada do nas złotówkę, w każdej chwili może do mnie przyjść i zobaczyć, na co została wydana. Gdy sponsorzy zobaczyli, w co inwestujemy, jak ograniczamy koszty, postanowili zaryzykować, bo w pewnym momencie powiedziałem im, że sprawy są wyprostowane, ale bez zastrzyku finansowego nie pójdziemy ani kroku dalej, bo za dużo mamy w plecaku zadłużenia z poprzednich prezesur. To grupa ludzi, z którymi znam się od ponad dwudziestu lat.
Także z waszym nowym akcjonariuszem z Hiszpanii?
- Jeden z naszych sponsorów na stałe handluje z Hiszpanami. To on namówił kolegę, który interesuje się piłką i wspomaga swój lokalny klub, by zaangażował się także w Stali. W ten sposób udało nam się znaleźć ludzi z dużymi środkami finansowymi, którzy uznali, że chcą po sobie zostawić jakąś fajną pamiątkę dla społeczeństwa. Opanowaliśmy sytuację prawną, księgową, administracyjną czy marketingową, a te pieniądze zasypały długi i pozwalają dalej funkcjonować, ale nie są to pieniądze na luksusowe życie.
Długo próbowaliście uzyskać brakujące środki od miasta, ale się nie udało. Dlaczego?
- Miasto wspiera nas stypendiami i kwotami promocyjnymi, ale chcieliśmy, by kupiło akcje klubu, bo to ogromna wizytówka dla miasta. Jest ich w Polsce 944, a tylko 16 ma kluby w Ekstraklasie. Przez pół roku rozmawialiśmy z prezydentem, Radą Miasta, chodziliśmy na sesje, przygotowywaliśmy prezentacje, próbując przekonać władze do tego pomysłu. Padały jednak kontrargumenty, że miasto jest zadłużone i bierze udział w kilku potężnych inwestycjach. W końcu uznaliśmy, że trzeba zamknąć ten kierunek i szukać gdzie indziej. Dobrze żyjemy z miastem, ale spodziewaliśmy się czegoś więcej. Najbardziej boli mnie, że nie mamy większego wsparcia w kwestii obiektów MOSiR-u. Roczny koszt ich użytkowania to milion złotych. Zmniejszenie tej kwoty bardzo by nam pomogło w budżecie. W mieście, które ma 68 tysięcy mieszkańców i nie oferuje im wielu rozrywek, my jej dostarczamy. A musimy płacić za ośrodek miejski, na który w podatkach składa się całe społeczeństwo.
Są rozmowy, które utrudnia to, że Stal, ze względu na zaangażowanie europosła Tomasza Poręby, uchodzi za klub PiS-owski?
- Może. Nie wiem. Nie chcę w to wchodzić. Nie należę do żadnej partii, nie znam się na polityce i trudno mi rozstrzygać, co mają z tyłu głowy poszczególne opcje. Obracam się w świecie faktów, a nie domysłów.
Jaką na co dzień odgrywa w klubie rolę poseł Poręba?
- To przyjaciel klubu, który na każdym etapie wspiera nas mądrością i dyplomacją. Potrafi nam podpowiedzieć, w którym kierunku pójść. Bardzo kocha klub i Podkarpacie. Dla niego to kluczowe, by Stal była w Ekstraklasie, bo jest nieprawdopodobną wizytówką. To najważniejszy człowiek funkcjonujący przy klubie i bez niego na pewno nie byłoby tu Ekstraklasy.
Jest rodzajem nadprezesa?
- Nie, bo ma bardzo dużo obowiązków w Brukseli, a także politycznych w Polsce. Od czasu do czasu nas wizytuje, mówi swoje zdanie. Zna się na futbolu. Czerpiemy z jego porad. Często się zdarza, że to, co nam podpowiada, po jakimś czasie okazuje się prawdą. Jest naszym cennym źródłem doradczym.
Chciałbym trochę prześledzić chronologię tego, jak Stal wpadła w kłopoty finansowe. Gdy wchodziła do Ekstraklasy, wydawało się, że słynne powiedzenie o mieleckiej organizacji to już relikt przeszłości. Już wtedy było źle, czy też wszystko zepsuło się już po awansie?
- W tak dużej organizacji, gdzie są milionowe przepływy, gdy podejmuje się pewne kroki i systematycznie zadłuża klub, nie jest tak, że problemy wychodzą po miesiącu. Raczej zadłuża się rok, dwa, a w trzecim wszystko się wysypuje. Mechanizm powstawania zadłużenia był bardzo prosty. Wielu zobowiązań się nie płaciło, zamiatając je pod dywan, bo wydawało się, że ktoś o nich zapomni. Kluczową sprawą, przez którą Stal stanęła nad przepaścią, były kontrakty z zawodnikami. Gdy przychodziłem, mieliśmy na etatach 56 ludzi z bardzo wysokimi wynagrodzeniami. Ktoś, kto zarządzał, nie potrafił zestawić w tabelce w Excelu przychodów i rozchodów. Po awansie do Ekstraklasy pomyślał, że teraz trzeba już płacić świetnie, więc płacił świetnie. Środki? Może będą, a może się je załatwi. Pojawiła się radosna twórczość finansowa, przez którą do czerwca mamy piekielnie trudną sytuację, bo do tego czasu obowiązują bardzo wysokie umowy wielu zawodników. Drużyna jest zdecydowanie zbyt droga, by mogła dalej funkcjonować w tym kształcie. Wciąż świeci się więc czerwona lampka. Musimy dotrwać do czerwca i tak przebudować drużynę, by już nie generowała długów.

W którym momencie zapanowało takie Bizancjum?
- Po awansie do Ekstraklasy. Piłkarze, którzy wygrali I ligę, podpisali nowe — bardzo lukratywne jak na przychody Stali — kontrakty. Dodatkowo zostały w nich zapisane wysokie podwyżki po utrzymaniu na kolejny sezon. Zawodnicy z przyjemnością podpisali umowy, a ktoś pomyślał, że w Ekstraklasie pieniądze same będą przychodzić. Kwoty od sponsorów musiały jednak uregulować zobowiązania jeszcze z I ligi, bo wtedy też wielu rzeczy się nie płaciło, myśląc, że jakoś to będzie. W finansach nie ma "jakoś". Prędzej czy później wszystko pana dogoni. Nas dogoniło, gdy biliśmy się o utrzymanie w Ekstraklasie. To było bardzo trudne, bo w takiej sytuacji trzeba robić wszystko, by drużyna była zadowolona i miała pensje na czas. Mieliśmy bardzo twardy orzech do zgryzienia, szukaliśmy różnych środków, bo trudno zmotywować ludzi, gdy im się nie płaci. To były dramatyczne chwile.
Trudność waszej sytuacji polegała też na tym, że zalegaliście wobec ZUS-u czy Urzędu Skarbowego, a to nie są łatwe długi do rozłożenia.
- Zdecydowanie. I nie wystarczy wynegocjować ugód, trzeba jeszcze je regularnie spłacać. Do tego było też sporo umów z zawodnikami jeszcze z czasów II czy I ligi, z którymi pożegnano się bez słowa. Odczekali parę miesięcy i poszli do sądu. Ja takich przypadków miałem osiem. Trzeba było płacić potworne pieniądze, bo wszystkie sprawy były oczywiście przegrane, gdyż kontrakty nie były rozwiązane. A gdy nie rozwiąże się prawidłowo kontraktu, tylko odsyła się zawodnika do domu, potem trzeba mu wszystko zapłacić. To były gigantyczne kwoty.
Mówi pan, że macie zbyt drogą drużynę. Jak to w takim razie możliwe, że według najnowszego raportu Deloitte wydajecie na wynagrodzenia tylko 25% przychodów? To wynik ocierający się o mistrzostwo świata.
- W mojej ocenie w tym raporcie jest błąd, który Deloitte miał korygować z naszym działem księgowym. Wynagrodzenia musiały zostać źle wpisane w tabelkę. Gdybyśmy wydali na pensje 25% przychodów, bylibyśmy fenomenem w skali Europy. Przejęliśmy księgowość w opłakanym stanie i wszystko trzeba było wyprostować. W natłoku spraw, wkradł się jakiś błąd. Jeśli znamy budżet Stali i przełożymy to na 25-procentowe wynagrodzenia, wyszłoby, że zawodnicy zarabiają na poziomie okręgówki.
Wielu zawodnikom kontrakty kończą się w czerwcu, pan mówi, że są za wysokie, co sugeruje, że można się spodziewać rewolucji kadrowej. Zawodnicy pewnie nie będą chcieli grać za mniejsze pieniądze.
- Nic nie poradzimy na to, że na dziś mamy drużynę ponad stan. W czerwcu albo zawodnicy zaakceptują warunki, które postawimy, albo będziemy musieli pozyskać w ich miejsce znacznie tańszych, by domknąć budżet. Chcemy zaproponować atrakcyjne kontrakty tym, którzy tworzą trzon drużyny, a nie tym, którzy dobrze zarabiają, ale nie grają regularnie. Bo nie chcemy w przyszłym roku znów poszukiwać brakujących pięciu milionów. Jeśli nie zrobimy tego w czerwcu, w grudniu będziemy w identycznej sytuacji.
Pozyskane niedawno pieniądze nie dadzą wam większego pola manewru?
- O rozwoju przy tych pieniądzach nie ma mowy. Jest mowa, by godnie dograć do czerwca i w przyszłym sezonie zbudować drużynę, na którą nas stać. Mamy przynajmniej czterech zawodników topowych, którzy zarabiają cztery razy mniej niż ci, którzy czasem nie łapią się w drugiej drużynie. Żeby dobrze grać w Ekstraklasie, nie musimy wcale brać bardzo drogich piłkarzy. Musimy bardzo mądrze gospodarować kadrą. Można stworzyć zespół na okolice środka tabeli, nie generując zadłużenia. Nie chcę iść w narrację kibiców, że im droższych kupimy zawodników, tym lepiej będziemy grać. To nie zawsze tak działa.
Nie zawsze, ale jednak bardzo trudno zbudować dobrą kadrę za dużo mniejsze pieniądze.
- Za dużo mniejsze nie będziemy musieli, wystarczy 25% mniej niż obecnie. Jeśli ktoś będzie zarabiał bardzo dużo i nie zgodzi się na nasze warunki, będziemy musieli pozyskać zawodnika może młodszego, może ambitniejszego, może takiego, który będzie się chciał tu pokazać. Może się okazać, że będziemy mieli ośmiu-dziesięciu doświadczonych zawodników i dziesięciu zupełnie niedoświadczonych. To bardzo ryzykowne. Ale mamy na stole dwa rozwiązania: albo bawimy się w marzenia i kupimy sobie 25 drogich piłkarzy, a po pół roku zamkniemy klub, albo zrobimy drużynę optymalną i będziemy funkcjonować jeszcze parę lat.
A ma pan poczucie, że w skali paru lat będzie się dało robić dużą piłkę w Mielcu? Stal ma ogromne tradycje, ale jest z małego ośrodka, tymczasem w kolejce już czekają Lublin, Rzeszów, dwa kluby łódzkie, może ktoś w stylu Wieczystej Kraków, które jeśli wejdą do Ekstraklasy, z miejsca będą miały większe możliwości finansowe.
- Faktycznie w tych klubach są potężne pieniądze, ale nie tak łatwo wejść do Ekstraklasy. Może to dla nas dobrze, że pieniądze nie o wszystkim decydują, bo gdyby decydowały, na pewno by nas tu nie było. Ale jeśli chodzi o perspektywę trzyletnią, o której myślimy, zdecydowanie mamy świadomość, że albo pozyskamy kolejnego kluczowego, dużego sponsora i będziemy się bić z najlepszymi, albo przy tym budżecie będziemy balansować w końcówce tabeli i trzeba się będzie godzić nawet z najgorszymi scenariuszami. Finansów nie oszukamy. Nie zakłamiemy rzeczywistości. Chyba że będziemy mieć takiego nosa, że przy skromnym budżecie, uda nam się co roku konstruować dobre drużyny. Odra Wodzisław bez wielkich środków finansowych utrzymywała się w lidze wiele lat.
O coś takiego jednak łatwiej, gdy ma się sprawnie funkcjonujący dział sportowy. Tymczasem u was za transfery odpowiada tylko pan oraz trener?
- Do tego dochodzi ekipa z akademii, która śledzi rynek i nam podpowiada. Współpracujemy też z dwoma doradcami, którzy nie są u nas na etatach, ale gdy potrzebujemy fachowej wiedzy, są do naszej dyspozycji. Na dyrektora sportowego nas nie stać. To kolejna pensja. Gdy dyrektor znajdzie ciekawego zawodnika i uda się go wypromować, wszyscy są zadowoleni. Jednak w chudych latach trzeba płacić, a nic z tego nie wynika. Mamy jakieś przymiarki do tej funkcji, ale nie jesteśmy jeszcze w fazie, by mieć to stanowisko.
Mimo to, z trenerem udało się wam trafić znakomicie. Jak doszło do zatrudnienia akurat Adama Majewskiego?
- Na każdą pozycję w klubie mam dwie-trzy osoby na ławce rezerwowych, bo w każdej chwili ktoś może przyjść i powiedzieć, że znalazł lepszą pracę, a my musimy być na to przygotowani. Na miejsce trenera mieliśmy sześć nazwisk. Kluczowe po wszystkich przejściach z poprzednimi trenerami, odprawami, procesami sądowymi, było, żeby to był trener z Polski, niewymagający wysokiej pensji i godzący się na krótki kontrakt. Dodatkowo uznałem, że to musi być były piłkarz, który był w dużych szatniach. Oczywiście, że Mourinho nigdy nie był wielkim piłkarzem, ale mam wrażenie, że w Polsce zawodnicy nie do końca darzą dużym szacunkiem trenerów, którzy nigdzie nie grali. Adam spełniał wszystkie te warunki, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że był numerem jeden i od razu pobiegliśmy, by go wziąć. Kilka innych osób było na rozmowach, ale odpadło w przedbiegach, bo chciały długi kontrakt, kilka transferów albo mieć dużo do powiedzenia w sprawach około zespołu — dotyczących sztabu szkoleniowego czy medycznego.
To dziwne?
- Komuś może się to wydawać łatwe, ale tu nie ma 3-miesięcznego wypowiedzenia, tylko roczne czy dwuletnie kontrakty. Nie tak łatwo więc przebudować sztab. Bardzo blisko był trener z okolicy, który ostatecznie uznał, że proponowana kwota jest nieadekwatna do jego możliwości. Adam był jedynym, który powiedział, że zna naszą sytuację finansową i chce przyjść, by zrobić robotę, a nie żeby stawiać warunki. Proces decyzyjny był przemyślany, ale obarczony gigantycznym ryzykiem. Po przegranej z Górnikiem dostaliśmy wiele cięgów, że z takim trenerem nie można było się spodziewać niczego lepszego. Jednak my zaryzykowaliśmy podziękowaniem wiosną Leszkowi Ojrzyńskiemu, a w lecie biorąc Adama Majewskiego. Musimy czasem ryzykować.
Rozumiem, że trener nie miał dużych wymagań, ale zastanawiam się, jakim cudem w ogóle mieliście go na liście? W Polsce, jeśli trener z I ligi ma dostać szansę w Ekstraklasie, to albo musi tam zrobić spektakularny wynik, albo być modny, czyli najlepiej młody, nowoczesny, dobrze wypadający w wywiadach. Majewski ani nie był modny, ani nie zrobił w Olsztynie spektakularnego wyniku.
- Śledziliśmy to, jak z młodymi zawodnikami osiągnął w Stomilu dobry wynik na miarę możliwości klubu. Mieliśmy już modnego i medialnego trenera, wcześniej takiego, który pięknie mówił. Postanowiliśmy, że teraz chcemy takiego, który niewiele mówi, niewiele go w mediach, ale bardzo dużo na boisku. Mam nadzieję, że to się udało, choć hamowałbym entuzjazm, bo w piłce dwa-trzy przegrane mecze i już się okaże, że to jednak nie to, co miało być. Gdyby liga dzisiaj się skończyła, mielibyśmy ogromne święto, ale do jej końca jest jeszcze daleko, a dół tabeli pod koniec rundy zaczął punktować. Z optymizmem jestem jeszcze ostrożny.
Majewskiemu udało się osiągnąć dobry wynik, co także promuje różnych zawodników, dając wam szansę na transfery. Najgłośniej jest chyba o Rafale Strączku. Może odejść zimą?
- Oczywiście, że może, w mojej ocenie nawet odejdzie. Tyle że od roku mamy w jego sprawie delegacje na każdym meczu, od Turcji, przez Bundesligę, Francję, Hiszpanię, Włochy, po dwa topowe kluby w Polsce, ale na stole nie mamy żadnych konkretów. Dla Stali idealnym rozwiązaniem byłoby wytransferowanie go w zimie i pozostawienie u nas do czerwca. Klub, który chciałby zainwestować w jego kartę, mógłby go sobie zapewnić już teraz, ale ogrywać go jeszcze w Ekstraklasie. Może się też zdarzyć sytuacja, że ktoś nagle zamarzy o Rafale i będzie chciał wykupić go od razu. Wtedy będzie musiał sporo zapłacić, ale to mało prawdopodobne, skoro w czerwcu można go wziąć za darmo. Musiałby się zdarzyć ktoś, kto ma gigantyczną potrzebę znalezienia w zimie dobrego bramkarza.
To oznacza, że jest bardzo duże ryzyko, że stracicie go za darmo. Nie ma możliwości dogadania się na przedłużenie kontraktu z ustalonymi warunkami odejścia, tak by klub cokolwiek na nim zarobił?
- W bogatszym klubie zaproponowalibyśmy mu kwotę, z której byłby zadowolony i można by go było sprzedać. Nie możemy sobie jednak pozwolić na jedną kominową umowę, która rozwali cały budżet. To bramkarz z poziomu topowego. Z pełnym szacunkiem, ale Stali na niego nie stać. Bardzo Rafała szanujemy, lubimy, jesteśmy w kontakcie, ale nie ma możliwości ani z naszej strony, ani ze strony Rafała, by został w Mielcu. Rozumiem, że chce się rozwijać, iść do porządnej piłki, ustawić się w życiu. Stal nie jest miejscem, które może mu zaproponować wielki rozwój finansowy. Kibice czasem pytają mnie, dlaczego nie robimy nic, by go zostawić. Nie jesteśmy jednak w stanie nawet zbliżyć się do ofert, które do niego przychodzą. Poza tym, w tym wieku piłkarz musi iść do lepszego klubu. A nikt mi nie powie, że czołowy klub francuski jest na naszym poziomie. Nie, on musi odejść i się rozwijać. Więc tak, jest bardzo duże ryzyko, że na nim nie zarobimy, ale mam nadzieję, że do czerwca jeszcze bardzo nam pomoże.
Perspektywę zarobku daje także Maksymilian Sitek, który jest wypożyczony z Bielska-Białej. Pytanie, czy dobrą rundą wypromował się dla Stali, czy jednak dla Podbeskidzia?
- Mamy zapisaną opcję wykupu. Jeśli do lutego albo marca postanowimy, że chcemy z niej skorzystać, mamy możliwość wypłacenia kwoty Podbeskidziu i wtedy stanie się nasz. Są jednak dwa warunki: nas musi być stać na wykupienie go, a on będzie musiał chcieć podpisać z nami kontrakt. Jeśli nie będziemy w stanie udźwignąć kwot, których będzie żądał, możliwość wykupienia go nic nam nie da.
Skoro warunki ewentualnego kontraktu ze Stalą nie zostały ustalone w momencie wypożyczenia, to chyba jednak kończą się nazwiska, na których możecie coś zarobić.
- Nie, bo mamy jeszcze dwóch doświadczonych zawodników, którzy mają mogące nam przynieść pieniądze oferty z klubów zagranicznych. Rynek jest jednak płynny. Czasem mam wrażenie, że wokół tych, o których najwięcej się mówi, najmniej się dzieje. A potem ktoś po cichu przyjeżdża, ogląda dwa mecze i kupuje zawodnika, o którym się nie mówiło.
Niepewna jest także sytuacja Fabiana Piaseckiego, który jest tylko wypożyczony ze Śląska. Z Wrocławia dochodzą głosy, że zimą może zostać ściągnięty z powrotem. Jest takie ryzyko?
- Dobrze się u nas czuje, chce tu dalej być, bo gra w pierwszym składzie i jest jedną z gwiazd drużyny. Śląsk jest na etapie pozyskiwania topowego napastnika, więc bardzo możliwe, że Fabian musiałby znów wchodzić tam z ławki rezerwowych i liczyć na jakieś potknięcie konkurenta. A on jest w wieku, w którym absolutnie chce grać, strzelać gole i się promować. W mojej ocenie zostanie u nas do czerwca.
Biorąc pod uwagę finanse, ewentualne ubytki, dobrą rundę, która może powodować samozadowolenie, nie ma pan wrażenia, że musicie się mocno pilnować, by wiosna nie była dużo słabsza niż jesień?
- Dużymi i tłustymi literami trzeba wszystkim pisać na ścianach, że musimy bardzo uważać. Policzyliśmy, że do utrzymania potrzeba 38 punktów, a do tego jest jeszcze bardzo daleka droga. Zrobiliśmy ogromny krok w kierunku utrzymania, ale studzę nastroje, bo nie wiemy, co się wydarzy w zimie. Po przerwie zespoły grają bardzo różnie. Niektóre nie pokazują już nic, inne dostają kopa po okresie przygotowawczym i grają fantastycznie. Sytuacja finansowa też jest opanowana w aspekcie długów i bieżącej sytuacji, ale do czerwca trzeba będzie jeszcze pozyskać kilku sponsorów. Do końca rozgrywek jest sześć miesięcy. To sześć wypłat i sześć rat różnych zobowiązań. Najbliższa transza z Ekstraklasy wpada w lipcu. Do tego czasu trzeba przeżyć, więc czeka nas sporo gimnastyki. Widzimy mocne światło w tunelu, ale dopiero od lipca mamy szansę złapać głębszy oddech. Boimy się więc bardzo. Możemy w zimie stracić paru piłkarzy, wszyscy mogą się poczuć dobrze, przez co możemy mieć nerwową wiosnę. Dlatego wszystkim polecam wiadro zimnej wody na głowy. Najtrudniejszy czas dopiero przed nami.
Rozmawiał Michał Trela
