Stanąć w jednym szeregu z legendami. Jurgen Klopp w pogoni za drugim Pucharem Europy

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
Jurgen Klopp
Fot. Marc Atkins/Getty Images

W przeszłości zarzucano mu, że może i ładnie się uśmiecha, dobrze wypada przed kamerą, lubi rzucić dowcipem i skraca dystans, ale gdy przychodzi co do czego, to jego drużyny w decydującym momencie pękają. Dziś Jürgen Klopp nie musi niczego udowadniać, a z Liverpoolem sięgnął już po wszystkie możliwe trofea, ale w finale Ligi Mistrzów w Paryżu wciąż będzie grał o reputację. Wygrana wyniosłaby Niemca na jeszcze wyższy poziom.

Jürgen Klopp zawsze potrafi podtrzymać u swoich piłkarzy entuzjazm i powtarza, że trzeba wierzyć, ale rok temu chyba sam nie spodziewał się, że 28 maja 2022 roku poprowadzi Liverpool w finale Ligi Mistrzów. Poprzednie rozgrywki, zakończone ostatecznie trzecim miejscem w Premier League, długo wyglądały przecież na stracone. Po marcowej porażce z Fulham jego drużyna zajmowała ósme miejsce, przeżywała kryzys i przegrywała mecz za meczem u siebie i kibice godzili się z tym, że The Reds nie będzie nawet w pierwszej czwórce.

Ostatecznie udało się wtedy ten cel zrealizować, jednak wszyscy po fakcie raczej odczuwali ulgę niż radość. Liverpool od wspomnianego meczu z Fulham nie przegrał już żadnego z dziesięciu do końca sezonu – osiem wygrał, a dwa zremisował – ale mimo takiego finiszu raczej wydawało się, że do linii mety dokuśtykał, a nie minął jej sprintem. Sam Klopp też wydawał się bardzo zmęczony. – Ten sezon nauczył mnie najwięcej i był jednocześnie najtrudniejszym w karierze trenerskiej – mówił później.

Jurgen Klopp
Fot. Laurence Griffiths/Getty Images

To dlatego obecnym rozgrywkom towarzyszy na Anfield taki entuzjazm. W lidze wprawdzie zabrakło punktu do Manchesteru City, więc szansa na tytuł została stracona, ale jeżeli wrócimy do przedsezonowych przewidywań, to i tak wynik powyżej oczekiwań, wszak niewielu ekspertów stawiało na The Reds w czołowej dwójce. Ponadto udało się zdobyć dwa krajowe puchary, a w Lidze Mistrzów nagrodą jest finał i potrójna korona wciąż brzmi bardzo dumnie.

WYJŚĆ NA ZERO

Liverpool rozegra maksymalną liczbę spotkań na wszystkich frontach, na jakich rywalizował, co świadczy o tym, jak długą drogę przebył w ciągu roku. Ta podróż nie byłaby możliwa bez Kloppa, który w sobotnim finale zagra o coś więcej niż tylko trzecie trofeum w tym sezonie.

Dla niemieckiego menedżera to będzie czwarty w karierze mecz o Puchar Europy i jak do tej pory ma w nich ujemny bilans. W 2013 roku prowadził Borussię Dortmund w przegranym finale z Bayernem, pięć lat później z Liverpoolem rozegrał przeciwko Realowi tzw. „finał Kariusa” (choć fani z Madrytu powiedzą raczej: „finał Bale'a), a odkuł się za trzecim razem, pokonując w 2019 roku Tottenham. W historii pod tym względem wyprzedzi go w sobotę Carlo Ancelotti, dla którego to będzie piąty finał, ale Klopp znajdzie się w tym samym szeregu, co Marcelo Lippi, sir Alex Ferguson i Miguel Muñoz, którzy też docierali do nich czterokrotnie. Już samo to budzi szacunek.

Historia pamięta jednak przede wszystkim zwycięzców, o czym Klopp sam się przekonał. Dopóki nie sięgnął z Liverpoolem po Ligę Mistrzów, zarzucano mu, że najjaśniej w jego domu świecą zęby, które sobie poprawił, bo gablota jest raczej skromnie wyposażona. Raczej miał łatkę trenera, który finały przegrywa, mimo że po drodze wykonuje świetną robotę i potrafi przebudować kluby. Później i tak, gdy jego zespół pokonał Tottenham, można było odbić piłeczkę, że dopóki Klopp nie zdobędzie mistrzostwa Anglii, to nie będzie w Liverpoolu spełniony.

Dziś takich argumentów już nie słychać. Od wspomnianego finału przeciwko Tottenhamowi The Reds pod wodzą Niemca zdobyli wszystko, co było do zdobycia. Na zwycięski finał krajowego pucharu na Wembley – nazywanym przecież w szczycie siły klubu w latach 80. „Anfield South” z uwagi na regularne wizyty – czekali przez 11 lat, aż nagle przeżyli go dwukrotnie w ciągu trzech misięcy. Rok po Lidze Mistrzów przyszedł też tytuł w przerwanym przez lockdown sezonie, a w międzyczasie jeszcze Klubowe Mistrzostwo Świata. Brakuje jedynie Ligi Europy, ale tylko dlatego, że Liverpool od sześciu lat w niej nie grał. Choć i tak w pierwszym, jeszcze niepełnym sezonie pracy Kloppa zagrał w finale tych rozgrywek i przegrał z Sevillą.

Chelsea v Liverpool - Carabao Cup Final
Fot. Chris Brunskill/Fantasista via Getty Images

Przeciwko Realowi Klopp będzie chciał wyjść na zero w swoim finałowym bilansie i zdobyć LM po raz drugi. To umieściłoby go w jednym rzędzie z legendami – trzy Puchary Europy mają Zinedine Zidane, Carlo Ancelotti (w sobotę z szansą na rekordowy czwarty!) oraz wielki poprzednik Niemca na Anfield, czyli Bob Paisley. Trenerów z dwoma triumfami jest z kolei siedemnastu, a wśród nich takie legendy jak Brian Clough, Bela Guttmann, Ernst Happel czy wielki idol Klopp Arrigo Sacchi, a już w czasach pod szyldem „Liga Mistrzów” dwa puchary zdobywali sir Alex Ferguson, Vicente del Bosque, Jupp Heynckes, Jose Mourinho i Pep Guardiola. Szczególnie dwaj ostatni są dla menedżera Liverpoolu punktem odniesienia, dlatego nie chce być od nich gorszy. Na szali w Paryżu będzie więc reputacja Kloppa.

WRÓCIĆ NA DAWNY POZIOM

Dwanaście miesięcy temu taki scenariusz mógł się wydawać odległy, jednak Klopp szybko przestał rozpamiętywać trudny sezon. Zgodnie z piłkarskim klasykiem: wyciągnął wnioski i wziął się do pracy. Czuł, że drużynę trzeba odpowiednio dostroić i nie chciał tłumaczyć kryzysu wyłącznie kontuzjami. Na pewno fakt, że wiosną miał do dyspozycji tylko takich stoperów jak Ozan Kaban, Nathaniel Phillips i Rhys Williams był wielkim utrudnieniem, ale jednocześnie wraz ze sztabem uznał, że drużyna stała się bardziej przewidywalna w grze w ataku i spędził mnóstwo czasu na analizie.

Przygotowania Liverpoolu zaczęły się wcześnie, bo już 11 lipca, czyli dokładnie w dniu finału mistrzostw Europy. Do zdrowia wracali Virgil van Dijk i Fabinho, dwa najważniejsze ubytki, a ponadto Joel Matip czy Joe Gomez. Co istotne – po raz pierwszy od przyjścia do klubu, wolne lato mieli również Sadio Mane i Mohamed Salah. To, że dwaj liderzy ofensywni mogli naładować baterie, było bardzo ważne przed nadchodzącym sezonem.

Mohamed Salah
fot. Shaun Botterill/Getty Images

Klopp wielokrotnie powtarzał, że podczas gdy inni wierzą w transfery, on wierzy w trening. Dlatego wbrew oczekiwaniom przed sezonem sprowadził tylko Ibrahimę Konate, by kryzys na środku obrony już się nie powtórzył. Ofensywę wzmocnił dopiero latem, gdy ściągnął Luisa Diaza i to też wyłącznie dlatego, że węszyły wokół niego Tottenham i West Ham, a Klopp był tak wielkim zwolennikiem Kolumbijczyka, że dał zielone światło na transfer w styczniu, by przypadkiem nikt go nie ubiegł.

MARGINALNE ZYSKI

Drużynę faktycznie udało się dostroić. Salah rozpoczął sezon znakomicie i miał w pewnym momencie rekordowe tempo strzeleckie. W większej roli świetnie spisał się Diogo Jota. Przewidywalność w grze miała zdaniem sztabu Liverpoolu związek z bokami obrony, więc rola Trenta Alexadra-Arnolda i Andy'ego Robertsona lekko została zmodyfikowana, dzięki czemu obaj nadal zakończyli sezon z liczbą kilkunastu asyst na wszystkich frontach. Nowy wymiar i pierwiastek niekonwencjonalności wniósł z kolei Thiago, który drugi sezon w Anglii ma o wiele lepszy od pierwszego.

Defensywa, którą tym razem Van Dijk kierował przez cały sezon, równiż wróciła na dawny poziom. Klopp stosuje ustawienie z wysoką linią obrony (średnia pozycja 45 metrów od własnej bramki – najwięcej w Premier League), a jego asystent Pepijn Lijnders tłumaczył kiedyś, że to zasługa... VAR-u. Skoro technologia wyłapie nawet centymetrowego spalonego, to warto podejmować ryzyko i zacieśniać pole gry. Efekt? 26 straconych goli w lidze (ex-aequo najmniej z Manchesterem City) i przeszło 150 przypadków, w których Liverpool łapał rywali na spalonym. Nikt inny w Premier League nie dobił do granicy 100 w tej klasyfikacji.

Liverpool v Chelsea - Premier League
Fot. Andrew Powell/Liverpool FC via Getty Images

Pojedyncze ruchy okazały się strzałem w dziesiątkę. Konate dużo grał w Lidze Mistrzów i pucharach, podczas gdy w lidze głównie u boku Van Dijka występował Matip, ale już widać, że Francuz będzie przyszłością klubu. Diaz z kolei odciążył graczy ofensywnych wiosną. Salah i Mane mieli wolne latem, ale nadrobili to zimą, kiedy grali w Pucharze Narodów Afryki. I tu też wyszło odpowiednie zarządzanie ludźmi przez Kloppa. Mane poprowadził Senegal do mistrzostwa kontynentu, ale w finale triumfował kosztem Salaha. Podobnie było niedługo później w eliminacjach mistrzostw świata, gdzie w ostatniej rundzie Egipt odpadł po rzutach karnych z Senegalczykami. Dla niemieckiego menedżera to było ważne, by te sprawy rozgraniczyć. Nie mógł ostentacyjnie gratulować Mane, podczas gdy Salah po tych samych meczach cierpiał.

Sukcesy z reprezentacją stały się dla Mane dodatkowym bodźcem. W drugiej części sezonu to on był w lepszej formie od Salaha i ten podział widać wyraźnie. Do rozpoczęcia Pucharu Narodów Afryki (10 stycznia) Salah miał łącznie 23 gole w lidze i pucharach, a po powrocie z turnieju dołożył osiem trafień. Mane z kolei przed turniejem miał w dorobku dziesięć bramek, a po powrocie zaliczył kolejnych trzynaście. Diaz tymczasem dorzucił od siebie sześć goli i pięć asyst i choć przychodził jako gwiazda ligi portugalskiej, nie obrażał się o swoje miejsce w szeregu.

Klopp umiejętnie rotował składem, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, umiejąc dostosować przekaz do dublerów. To stąd wziął się „legendarny Divock Origi”, pochwały pod adresem Takumiego Minamino czy młodzieży pokroju Harveya Elliotta, a na koniec sezonu menedżer Liverpoolu uznał nawet, że jego rezerwowi „są jak Ferrari trzymane w garażu”. Klopp na podstawie zeszłego sezonu doszedł do wniosku, że nawet zawodnika z końca ławki rezerwowych trzeba umieć pogłaskać, bo nigdy nie wiesz, czy nie będziesz musiał ratować sezonu Rhysem Williamsem i Nathanielem Phillipsem.

NIEDOKOŃCZONE SPRAWY

Real może stanowić dla Kloppa swego rodzaju klamrę. Kiedy w 2018 roku przegrywał z nim finał w Kijowie, dało się odczuć, że Liverpool jeszcze wróci i że to dla tej drużyny był początek, a nie koniec. I faktycznie wrócił, bo po puchar sięgnął rok później. Tegoroczny finał w Paryżu może niczego w karierze Kloppa nie zamykać, ale jest pewnym zwieńczeniem dla tej grupy zawodników. Zespół powoli się zmienia, liderzy dobijają do trzydziestki i pojawiają się długofalowi następcy.

To podejście, by szukać ich o rok za wcześnie niż o rok za późno doprowadził do tego, że dziś Liverpool ma bardzo szeroką kadrę. W porówanniu do ekipy sprzed czterech lat, obecna jest o wiele silniejsza. Owszem, z jedenastki, która grała w Kijowie w klubie nadal jest ośmiu zawodników (Alexander-Arnold, Van Dijk, Robertson, Milner, Henderson, Salah, Firmino, Mane, brakuje Kariusa, Lovrena i Wijnalduma), ale już porównanie ławek to przepaść. Wtedy rezerwowi Kloppa na finał to byli Simon Mignolet, Nathaniel Clyne, Ragnar Klavan, Adam Lallana, Alberto Moreno, Emre Can i Dominic Solanke. Tym razem zasiądzie na niej dwóch z trójki Diaz, Jota i Firmino, dwóch z trójki Konate, Gomez i Matip, a ponadto Origi, Minamino, Milner, Tsimikas, Jones, a gdyby Fabinho lub Thiago nie byli gotowi, to jeszcze Naby Keita.

Zawodnicy Liverpoolu nie kryli też, że w finale chcieli trafić na Real. Nie dlatego, że Manchesteru City bali się bardziej, ale rywal z innego kraju to ciekawsze wyzwanie, a w tym przypadku dochodzi kwestia niedokończonych spraw. Cztery lata temu nie byli gotowi na to, by rzucić wyzwanie Królewskim i byli zespołem mniej dojrzałym. – Wtedy byliśmy drużyną momentów. Potrafiliśmy strzelić trzy gole w 20 minut i zamknąc mecz, jednak brakowało nam stabilności. Dziś ją osiągnęliśmy – charakteryzował niedawno tę przemianę Mane.

Gdyby Liverpoolowi udało się wygrać, byłoby to dla Kloppa spięcie klamrą pewnego etapu w rozwoju tej drużyny. Można bowiem stwierdzić, że przegrany finał z Realem był jednocześnie potwierdzeniem tego, jak Niemiec rozwinął wtedy zespół w krótkim czasie i pokazał, gdzie są jeszcze braki. Tuż po nim w klubie pojawił się Alisson, który zabezpieczył bramkę, a razem z nim Keita i niezadowny Fabinho. W tym kształcie drużyna rosła przez cztery lata, zbierając po drodze wszystkie trofea. Potrójna korona byłaby dobitnym zwieńczeniem tego procesu, a samemu Kloppowi zagwarantowałaby miejsce wśród trenerskich legend.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Futbol angielski i amerykański wyznaczają mu rytm przez cały rok. Na co dzień komentator spotkań Premier League w Viaplay. Pasję do jajowatej piłki spełnia w podcaście NFL Po Godzinach.
Komentarze 0