Dotąd nie oglądał się wstecz, ale rocznica premiery solowego debiutu stanowi pretekst, żeby wrócić do epoki, gdy Pelson grał w ping-ponga z Kaczym, Pruszkowscy bawili się na koncercie Warszafskiego Deszczu, a szczytem marzeń był magnetowid. Razem z TDF-em wracamy do S.P.O.R.T.
Zawsze kojarzyłem cię z dosyć nonszalanckim stosunkiem do własnego dziedzictwa. Nie tylko nie byłeś niewolnikiem przeszłości, ale też punktowałeś, że nie da się rzeczowo gadać o klasykach, mając ciężar nostalgii na barkach. Jak odnajdujesz się więc w okolicznościach benefisu S.P.O.R.T.?
Faktycznie przez całą karierę starałem się nie sięgać po rzeczy, które zrobiłem wcześniej. Nie utożsamiałem się też zbytnio z kultowością S.P.O.R.T. Nadal tak do tego podchodzę, ale przy okazji wydarzeń związanych z rocznicą premiery, pozwoliłem sobie przenieść się do tamtych czasów. Mam taką akcję, że do jubileuszowego koncertu będę mentalnie w przeszłości. I może dlatego czerpię z tego taką przyjemność, że do tej pory dystansowałem się od tego.
Na potrzeby planowanego dodatku do reedycji szukałem archiwalnych nagrywek i znalazłem bardzo dużo nieopublikowanego materiału; beatów, innych wersji. Trzy dni siedziałem na chacie i słuchałem tego z MiniDisca. Świetne jest to, że już po pierwszej nutce wiedziałem, co będzie dalej. Wszystko wróciło. Wśród rzeczy, które odszukałem jest choćby nagrana dyktafonem wyprawa z piwnicy RRX-u, gdzie słychać kawałek Borixona Rekontra,na górę, żeby odebrać telefon ze Stanów. Na głośnomówiącym. Dzwonił Jeff Wojciechowski, żeby puścić nam zwrotkę Lil’ Dapa z Group Home do kawałka na Warszafski Deszcz. Mieliśmy usłyszeć, że powstała zanim Kozak wyśle mu za nią hajs. Dwa tysiące czy pięć tysięcy dolarów. Mam nagrany cały kawałek przez tę chujową słuchawkę.
Stary, jest jeszcze siedemdziesięciominutowy występ z Cieszyna, gdzie był cały Gib Gibon Skład. Nawet dobrze słychać. Opublikujemy go niedługo. Przypomniałem sobie, jak to wyglądało. Grałem na amerykańskich beatach zamiast oryginalnych. Przez wiele lat widziałem w tym wartość dodaną koncertów. Ale jaki tam był level wyjebania na wszystko! Wspaniała rzecz.
Szybko zostałeś okrzyknięty legendą; polskim Method Manem. Wspomnienia mogą służyć za bezpieczny przyczółek, ale tobie nie ciążyło, że musisz ścigać się ze sobą sprzed dwudziestu lat?
Dlatego nie brałem udziału w tym wyścigu. Zawsze powtarzam: na dowolnym etapie mógłbym przestać rapować, ale to nie oznacza, że skasowałbym z mózgów kawałek Drina goni kolejny drin. Chociaż on nawet nie miał klipu. To pokazuje skalę tego, co się działo. Mówiono o mnie w samych superlatywach i miałem poczucie, że czegokolwiek bym nie zrobił – będzie dobrze. W kolejnych latach zachowywałem dystans do siebie, żeby nie zapętlić się w tej sytuacji.
Nie idealizuję przeszłości. Czuję siermiężność epoki. Że dużo wtedy to dzisiejsze nic. W różnych aspektach życia. Mówimy o przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Badziewność była przecież wszechobecna. Ostatnio myślałem o tym, że z Borixonem – moim ówczesnym przyjacielem – mieliśmy rozkminę, co byśmy zrobili, gdybyśmy mieli tysiąc złotych na łeb do wydania na outfit. Czego byśmy nie kupili. Kumasz? W Vitkacu dostałbyś za to sznurówki. Wyobraź sobie, że wjeżdżaliśmy na imprezę z Heinekenem, który był dwa razy droższy od zwykłego piwa i czuliśmy się królami życia. Może zachwycały nas rzeczy małe, ale takie, które sami osiągnęliśmy.
Unikałem więc oglądania się wstecz, ale teraz – siłą rzeczy – musiałem wrócić do S.P.O.R.T. Przesłuchałem całość na słuchawkach. Ludzie, nie robiłem tego od dwóch dekad! Ciągle wpadały kolejne kawałki, kiedy już myślałem, że płyta się kończy. Nie zmieniłbym nic, bo nie o to chodzi, ale nie gloryfikowałbym tamtego stylu rapowania. Jest wiele niedoskonałości, nadrabianych pewną energią, wyczuwalną pasją i radością z tego, co się dzieje. Mówię nie tylko o sobie, ale też o wykonawcach, którzy pojawiają się w dodatkowych numerach.
Rozpoznajesz się w tych nagraniach czy z perspektywy czasu to ktoś zupełnie inny?
Słuchając tej płyty, od razu wszystko zaczęło mi się przypominać. Chociaż jest też tak, że z reguły umiem pierwszą zwrotkę, drugą kojarzę, a trzecią to zapomnij. A Zwykła szmata ma cztery.
Pamiętam też okoliczności; siebie w danej chwili. Weźmy Warszafski walczyk. Ten gościu, co gra – gra w Akademii Muzycznej, a ja nagrywam go na dyktafon pod oknami. Dalszą część piszę na parkingu w drodze do Pułtuska, gdzie jeździłem na uczelnię, ale raczej nie dojeżdżałem. Większość numerów kojarzy mi się z miejscami; sytuacjami. Widzę siebie w tym. To jestem ja. Wiadomo, że dwadzieścia lat wcześniej, ale czy kogoś to zmartwi, czy nie – niewiele się zmieniło.
Przylgnęła do ciebie etykietka bananowca. Pisze o tym Krzysztof Kozak w Za drinem drin, za kreską kreska. Po lekturze przyszło mi na myśl, że to jednak nie zawsze musiał być handicap. To nie jest tak, że właściwie jako jedyny w RRX miałeś coś do stracenia?
Głupio to zabrzmi, ale za pochodzenie trzeba było odpracować pańszczyznę. Niesamowicie się pozmieniało na przestrzeni lat. Teraz mamy Matę i zajebiście, a to przecież ten sam casus jak u mnie. Jeśli nie lepszy. W tym sensie, że rodzice prawnicy. Całe życie musiałem udowadniać, przede wszystkim sobie, że jestem niezależny od rodziny. Odseparowywałem się. Wszystko chciałem robić sam. To była walka na dwóch frontach. Musiałem przekonywać środowisko rapowe, że nie jestem zjebanym bananowcem, a w domu pokazywać, że podejmuje świadome decyzje i przecieram szlak wytyczony przez siebie, a nie idę drogą wskazaną przez rodziców.
Ale też nie czarujmy się z tą stratą. Poszedłem na studia dziennikarskie na Nowy Świat i wtedy też zaczął się rap. Warszafski Deszcz, pieniądze. Jak skumałem, że jeden koncert to czesne na pół roku... Chłopie, o czym my rozmawiamy. Ominęło mnie wciskanie gdzieś przez starych. Ojciec załatwił mi tylko praktyki w Polskim Radiu u Piotra Klatta z Róż Europy. Dostałem opierdol, że zdjąłem folię z płyty, więc wziąłem torbę, wyszedłem i nigdy nie wróciłem. Byłem fanem i przestałem w jedną sekundę.
Nie korzystałem z żadnych przywilejów, więc zawsze powtarzałem: Mordo, moje płyty się sprzedają, bo tata mi załatwił?
Był zawsze zdystansowany i poukładany. Tak wspomina cię żona Kozaka. Zresztą nie tylko ona.
Nie dystansowałem się od kolegów, ale też nigdy nikogo nie udawałem. Generalnie nie uważam, żeby świetnym pomysłem było pokazywanie wokół, jakim jesteś ostrym gościem. Chociaż tacy też się u nas wtedy pojawiali. Kawałek VANILLAICE jest o tej świadomości, że nigdzie nie pasuję. To, że jestem bananowcem zostało znowu zboostowane podczas beefu z Peją. Idąc dalej tym tropem – dzieci Rycha, który mieszka w willi pod Poznaniem, też są bananowymi dziećmi.
Wtedy dużo było abstrakcyjnych historii, z których trzeba było się tłumaczyć. Na przykład ze słów, których użyłeś, a nie mogłeś tego robić, bo wywodziły się z grypsery. Nie mój świat, ale jeden zespół zmienił przez to nazwę. TWPC – Trzecie pokolenie warszawskiej Colendy. Wcześniej było Trzecie Pokolenie Warszawskich Cwaniaków, ale okazało się, że cwaniak ma znaczenie pejoratywne. AlboLubię wyluzować się z chłopakami. Rozumiem, że teraz za Kombosy dostałbym wsparcie środowisk LGBT w batalii o lepsze jutro?
To były dziwne czasy. Przemiana ustrojowa zaszła zaledwie jedenaście lat wcześniej. Wybuchł kapitalizm, nie brakowało wspomnianego cwaniactwa. Graliśmy koncert promocyjny Warszafskiego Deszczu w Progresji. Dawny klub Planeta. Lokal Masy. Po lewej stronie były loże. Siedziała tam mafia pruszkowska z Masą właśnie. A po prawej – ruska, która tłoczyła płyty; goście od piratów na Stadionie Dziesięciolecia. Kumasz? W takich realiach się poruszamy.
Podkreślasz, że w ekipie RRX pozostawałeś sobą. Ale to przecież nie jest zwykła rzecz, że chłopak z dobrego domu od ręki asymiluje się w środowisku o – umówmy się – kryminogennym charakterze. Serio nie próbowałeś sobie niczego naddawać?
Byłem szczery wobec siebie i otoczenia. Może właśnie tą szczerością udawało mi się zaskarbiać sympatię? Nie zgrywałem wirażki na pokaz. Pożartowałem, pośmiałem się, odcinałem się w muzyce. Jestem generalnie miły, więc przez całe życie doskonale dogadywałem się z różnymi ludźmi. Nie chciałem być jednym z nich, oni mieli tego świadomość, ale widzieli, że jestem w porządku. Traktuję wszystkich na równi.
Jak może wiesz, rezydowałem kiedyś w słynnej budce pod Patykiem. Ale to inna historia. Bardzo kolegowałem się z Pelsonem. On siedział w poprawczaku. Grał tam z Kaczym w ping–ponga. Tak się poznali. Kiedyś Tomek przyszedł do mnie na chatę i spotkaliśmy w windzie mojego ojca, który zobaczył u niego wytatuowanego pająka. A to był jeszcze te czasy, gdy tatuaż od razu kojarzył się z kryminałem. Miałem całą gadkę. Tato, to dobry chłopak…
Inną rzeczą jest ocierać się o jakieś towarzystwo przy różnych okazjach, a co innego – wejść w takie towarzystwo. Nigdy nie zabiegałem o to, żeby bujać się z chłopakami; latać z nimi w ekipce.
Trudno jest mi sobie wyobrazić, że rodzice bez mrugnięcia okiem akceptują twoją decyzję o wyborze tak niecodziennej drogi życiowej. Obeszło się bez interwencji i stawiania sprawy na ostrzu noża?
Dłubałem kawałki już w liceum. 3H, hahaha, hihihi. No i nie zdałem w pierwszej klasie. Z muzyki. Kumasz to, człowieku?! Zmieniałem szkoły trzy razy i w ostatniej udało mi się – jako jedynemu – dostać piątkę z matury ustnej. Rodzice uznali, że jest nadzieja, skoro pięknie zdałem egzamin. Kupili mi komputer – ten słynny, bananowy komputer. Poszedłem na studia i tam była taka akcja, że zamuliłem na drugim roku i przestałem się pojawiać. Wychodziła już płyta S.P.O.R.T. Zapisałem się jeszcze na podyplomówkę w Pułtusku. To był moment, gdy wiedziałem, że nie – że ta szkoła dziennikarska jest tylko po to, żeby starzy się odwalili, a ja wiem, czym będę się zajmował w życiu. Co by się nie działo, chciałem robić show biznes. Wydałem Warszafski Deszcz, zaczęto poznawać mnie na uczelni. Ty jesteś z tego zespołu. Siłą rzeczy w domu też dostrzegli, że to nie są żarty. Jak mama znalazła u mnie w pokoju pudełko wypełnione banknotami, to myślała, że jestem bandytą.
Rodziców strasznie oszukałem z tym Pułtuskiem. Nie dojeżdżałem tam, a w szufladzie trzymałem indeks pusty jak kieszenie przed wypłatą. Pewnego dnia wracam ze szkoły, a tak naprawdę z wyjazdu, gdzie spotkałem się ze znajomymi i napisałem kawałek na parkingu. Pokój posprzątany, a na środku leży ten indeks. Na szczęście nie przejebałem pieniędzy na czesne, tylko trzymałem je w tej samej szufladzie, więc byłem w stanie oddać. Dwa dni później wyprowadziłem się z domu i rozpocząłem życie na własny rachunek; podróż drogą, którą wybrałem sam, ale z akceptacją rodziców, bo to etap S.P.O.R.T. i pierwszych koncertów. Mój stary na początku nie był w stanie uwierzyć, że ktoś mi płaci za bilet pociągowy, żebym przyjechał grać te swoje piosenki.
Miałeś w zanadrzu plan ewakuacji na wypadek, gdyby nie poszło?
Nie, stary. W przejściu podziemnym pod Rotundą był taki punkt z kasetami, gdzie na białej tablicy wypisywano listę bestsellerów. Kasetowy OLiS. Jak zobaczyłem tam Warszafski Deszcz, mówię: Bang, dzień dobry, kurwa. Spełniłem w tym czasie jeszcze jedno marzenie z kategorii osobistych. Letnia miłość. Czułem się jak król świata. I wtedy Krzysiek Kozak przychodzi z propozycją: Nagrałbyś solową płytę, marnujesz się z nimi. Zacząłem pracować nad swoim kawałkami. Nie dało się tego cofnąć.
Krążyły plotki, że po „Nastukafszy” przez osiem miesięcy waliłem z Tede koks, paliłem dżointy i piłem wódkę. Że przepuściłem sumę porównywalną do wartości kawalerki w Warszawie. Ile jest prawdy w tej anegdocie z książki Krzyśka?
Nie będę rzucał kwotami. Powiem ci tak – było dobrze. Młode chłopaki, sam rozumiesz. Umówmy się, że wtedy to było wow, nieźle odpierdalamy, ale bez przesady. Niejeden później wielokrotnie pobił nasz rekord.
Zahaczyliśmy niejako o temat paździerzu polskich lat 90., które obrosły niezliczoną liczbą mitów. Bo w reinterpretacji popkulturowej czy modowej ta epoka wydaje się atrakcyjna, ale faktycznie było biednie, szaro i chujowo.
Latami trwała akcja, że szedłeś do sklepu mojego kumpla w pasażu pod Remontem i tam miałeś wieszak spodni od polskich firm; kolory do wyboru – granatowy, czarny albo granatowo-czarny. Kurwa, jasne spodnie, białe buty i biały t-shirt? Coś kolorowego? Zapomnij. W modzie od razu było widać, co najlepiej sprzedaje się na bazarze. Wszyscy chodzili w tym samym. Vansy Low Caballero, bo kontener spadł ze statku; nie wiem o co chodziło. Adidasy Grand Prix. Rzucały się w oczy takie fale, które wynikały z tego, że wcześniej, jak coś było dostępne, to się brało.
Ostatnio mignęły mi gdzieś zdjęcia z otwarcia pierwszego McDonalda.
Mordo! To było szaleństwo, a teraz pomyśl, że ja chodziłem do Modrzewskiego przy Capitolu, więc robiłem wagsy w tym Macu. O ósmej rano otwierali, Jacek z autobusu 515 – pyk, cheeseburger, kawka, dwie godziny, potem shopping. Pamiętam kolejkę z dnia otwarcia. Zapomnij, żebym miał w niej stanąć. Baloniki rozdawali za darmo.
To były takie czasy, że szedłem na wagarach przez Domy Centrum, gdzie był schody ruchome. Przysięgam, widziałem tam wycieczkę – pani stała i dwójkami puszczała dzieciaki, żeby pojeździły. Klimat jak w Misiu. Jeżeli McDonald’s postrzegano jako novum, to jakim novum była muzyka, o której rozmawiamy?! Co myśmy odjebali za akcję!
Wiele zostało powiedziane o latach dziewięćdziesiątych, ale czy początek kolejnej dekady nie był jeszcze bardziej niezwykły?
Masakra. Jaki to był chujowy okres w muzyce! Po 2002 roku zaczęły się te siermiężne, ciężkie płyty, gdy Swizz Beatz wpadł na to, że jeśli będzie wciskał różne guziki, to nie trzeba będzie clearować sampli za hajs. I wow, bawimy się! Trochę im zajęło, zanim nauczyli się robić to porządnie. Właśnie beaty Swizz Beatza czy ta płyta Jaya-Z ze srebrną okładką – człowieku, asłuchalne rzeczy. A czasy były takie, jak muzyka. Ludzie nosili jeansowe komplety, jakbyś jeans wywrócił na drugą stronę i wywoskował. Ostrego poznałem w czymś takim pod Pałacem Kultury.
S.P.O.R.T. postrzega się jako dokumentację początku drapieżnego kapitalizmu w naszym kraju; start wyścigu szczurów. Miałeś kronikarskie ambicje, żeby uchwycić ten zeitgeist?
Kawałek Wyścig szczurów wyszedł ode mnie z podwórka, bo kolega z parteru poszedł do pracy i na tyle radykalnie zmienił się w stosunku do wszystkich, że naszła mnie taka refleksja. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi – wszystko wynikało z obserwacji świata, który się wydarzał.
Powiedzmy sobie szczerze – nie miałem żadnych ambicji. Po prostu urodziłem się w czepku. Zrymowałem dwa słowa i powiedzieli, że zajebiście, więc uznałem, że zostaję raperem. Kto by nie skorzystał? Nie było w tym misji czy przekazu. Rap wyobrażaliśmy sobie wtedy jako zabawę słowem – entertainment. Dlatego od początku unikałem pouczania i wpierdalania ludziom do głowy piłek, za które potem trzeba brać odpowiedzialność. Rób to, tamtego nie rób, małolat, a sam odpierdalasz, więc wychodzi chujowo. Obserwacje pozostają jednak obserwacjami. Może też miałem taką przewagę, że innych wykonawców ominął problem powstawania korporacji czy zmian na rynku pracy? Mnie on dotyczył, bo miałem kumpli z bloku, którzy kończyli SGH i jarali się, że dostają cztery brutto. A równocześnie jeden taki gość miał PlayStation za cztery trzysta. Ja jako bananowiec nie miałem nawet magnetowidu. Komputer dopiero po maturze, ale chuj.
Pamiętaj, że płyta S.P.O.R.T. powstawała w dziwnych okolicznościach. Musiałem wydać ją szybko, bo żona Kozaka mnie cisnęła. Na umowie był podpis, termin i ona zaczęła się z nim kłócić, że będzie mi samochód zabierać. Pozamieniałem kawałki, porobiłem zwrotki z freestyle’i i album gotowy. Jaka ideologia? Let’s rap!
I doprowadziło cię to do miejsca, gdy mogłeś powiedzieć w wywiadzie dla Gazety Wyborczej z 2015 roku: Przez całe życie mam wakacje, bo rap jest dla mnie przyjemnością, a nie pracą. Poza paroma minusami takiego stylu bycia to jest świetne życie. Robisz to, co kochasz, dostajesz za to kasę i funkcjonujesz na dobrym poziomie.
Zabawne, że wcześniej pojawiłem się też w bandanie Gib Gibon Składu na okładce dodatku do Wyborczej. Rozmowę zrobił Cezary Ciszewski. Na tyle był pod wrażeniem moich hiphopowych dokonań, że upiększył język, którego używałem. Tam, gdzie nie było przekleństw – jeszcze dopierdolił. Siedzę z Kiełbasą w chacie na Esendzie, a nagle przyjeżdża matka. Wzięła mnie do dużego pokoju, zamknęła drzwi. Co to jest?! Skumała, że ich znajomi, państwo z palestry mają właśnie tę gazetę w rękach. A w tekście przewijało się nasze nazwisko, czego unikałem, żeby nie dyskredytować ojca. Pierwotnie zaplanowano tam w ogóle wywiad z Olbrychskim, ale ostatecznie został zdjęty i pan Daniel podobno strasznie się obraził.
W pokoleniu naszych rodziców pokutowało przekonanie, że nie da się połączyć pracy z pasją. Mało kto mógł powiedzieć o sobie, że robi to, co naprawdę kocha. Mnie matka wchodziła do pokoju i mówiła, że gówno śpiewam przy Zwykłej szmacie, ale miałem jeden kontrargument. Mój dziadek był śpiewakiem operowym. Funkcjonował w rodzinie jako namiastka celebryty, powiedzmy. Opera, Teatr Wielki. Chuj, że w trzecim rzędzie Strasznego dworu. Przeważyło, kiedy któregoś dnia pokazałem artykuł o sobie w zaktualizowanej encyklopedii PWN. Osiągnąłem więcej niż ten dziadek. Jest napisane czarno na białym.
Druga rzecz to znajomi i otoczenie. Fajnie, nic nie robisz chłopie, a ja muszę zapierdalać na ósmą. To były te czasy na początku, kiedy spałem do czternastej. Wyjebane jajca i ciężkie jest życie rapera. Jak mieszkałem na Esendzie, sąsiedzi mnie podpierdalali, bo myśleli, że jestem bandziorem. Samochód za dobry na mój wiek. Nie widać, żebym pracował. A mi na dobrą sprawę wystarczyło zagrać jeden koncert w miesiącu i miałem średnią pensję. Dziękuję, nie ma argumentu.
Zacząłem rapować i już na początku osiągnąłem wymierny sukces; pieniądze, rozpoznawalność. Dlatego uwierzyłem, że mogę iść w tym kierunku. I to akurat jest przekaz, który pozostaje aktualny od dwudziestu lat. Patrz, możesz żyć fajnie z tego, co wykminiłeś sobie w tym pokoju ze starym i starą za ścianą. Na komputerze za zdaną maturę.
Co nie z nie zmienia faktu, że w tej samej rozmowie powiedziałeś też: Wielokrotnie uciekałem w rap od problemów osobistych, finansowych czy egzystencjalnych. To miało przełożenie na podkoloryzowywanie w kawałkach?
Muzyka zawsze była formą ucieczki, ale akurat S.P.O.R.T. powstawał w okolicznościach, gdy żyłem w świadomości, że każde moje słowo może zostać rozliczone. W kawałku Dokładnie tak masz cenzurowane słowa. Na przykład we fragmencie A oni: Eee, TDF to pedał. Pytanie brzmiało, czy ktoś tego nie użyje; nie wyciągnie cutu z tego, gdzie sam siebie obrażam. Byłem niewolnikiem takiego podejścia, że ktoś przyjdzie i powie: sprawdzam. W jednym wywiadzie wspominałem zresztą, że miałem kiedyś poczucie oszustwa, że rapowałem o pisaniu tekstów, a zapisywałem je w telefonie. To był ten poziom.
Dlatego nie ma koloryzowania. Jest o aspiracjach i rzeczach, które się wydarzają. Można to przedstawić na różne sposoby, ale bez pisania nad wyraz. Nie robiłem z nas milionerów. Taki był prawdziwy rap, mordo, jak chłopaki sztywno nauczyły. Trzymałem się tego aż do numeru Dacia Logan Swangin. Ale nagrałem go, mając świadomość, że mogę ją sobie kupić w salonie, jakby ktoś się przypierdolił.
Czy to wszystko o czym rozmawialiśmy, początek lat dwutysięcznych pod znakiem RRX i S.P.O.R.T.,nie jest czasem gotowym materiałem na film? Kozak podobno napisał nawet scenariusz. Wymarzył sobie, że zagra cię Wac Toja.
To jest tak, jak gadaliśmy o Chadzie. Pamiętam go z osobistej perspektywy a w Procederze na pewno został przedstawiony inaczej. Nie wiem, nie widziałem. Tak samo jak Jesteś bogiem.
Nie doczytałem jeszcze książki Krzyśka do końca, więc nie wiem na ile byłby to film sensacyjny, a na ile komedia. Pamiętam taką scenę sprzed dwudziestu lat, jak Kozak poszedł do kibla w klubie. Wraca, patrzę na niego, a on ma cały nos zielony. Okazało się, że pomylił torby i wąchał z piątki jointów. Właśnie tak mi się kojarzą tamte czasy. Wiadomo, że nie brakowało nerwowych sytuacji, natomiast teraz myślę o tym raczej w żartobliwych kategoriach.