Jeśli mielibyśmy wyznaczyć początki dzisiejszej rapo-śpiewanej manii z auto-tunem w tle, zapewne wrócilibyśmy do Lil Wayne’a, czy 808’s & Heartbreak Kanye Westa. Ale jest jeden człowiek, którego niesłusznie się pomija, a często nawet wyśmiewa. T-Pain.
Mimo że wiele razy rozmieniał swój talent na drobne, a w pewnym momencie jego featuringów było tak dużo, że systemy emisyjne stacji radiowych rozkładały mechaniczne ręce (nie mogły grać utworów tego samego artysty obok siebie, a T-Pain był w co drugim kawałku, co skutkowało błędem systemu) - to właśnie on jest protoplastą śpiewanego rapu. Właśnie wydał najnowszy album 1UP, a to dobra okazja, żeby przyjrzeć się powodom, dla których szczególnie lubimy papę auto-tune’a.
W grudniu 2005 roku światło dzienne ujrzała płyta Rappa Ternt Senga. Debiut T-Paina był pełen świetnych numerów, ale szczególnie wyróżniały się dwa single - I’m Sprung i I’m In Luv (Wit A Stripper), oba zresztą trafiły do pierwszej dziesiątki Billboard Hot 100. To były ciekawe czasy - era blingu jeszcze nie wywołała zbiorowego kaca, ale powoli wkradało się zmęczenie. Radosny, rozśpiewany wokalista o bardzo melodyjnym stylu odświeżył temat dość konkretnie. Ciekawie widzieć T-Paina na tle blingu, stąd pytanie - kto jeszcze pamięta Mike’a Jonesa?
Liczba kawałków, w których brał udział T-Pain, przyprawia o ból głowy. Ale pośród tego oceanu są naprawdę dobre wyspy. Got Money Lil Wayne’a, Shawty Get Loose Lil Mamy, a nawet nieśmiertelne I’m On A Boat śmieszków z Lonely Island. Ale jeden featuring miał przemożny wpływ na cały rap - Good Life Kanyego Westa, po którym Ye zakochał się w auto-tunie. O współpracy z Flo Ridą, czy R Kelly’m (brr) wolimy nie pamiętać.
Kiedy pojawił się występ T-Paina w serii Tiny Desk Concert NPR, publika była w ogromnym szoku. Oto artysta będący synonimem auto-tune’a śpiewa, i to jak! Dla wokalisty auto-tune nigdy nie był podporą nadrabiającą brak zdolności wokalnych, ale świadomym wyborem stylistycznym. Emocjonalny występ przy intymnych aranżacjach pokazał niedowiarkom, że T-Pain to posiadacz naprawdę wspaniałego głosu, którego potrafi używać w klasyczny, soulfulowy sposób. Wzruszający materiał.
Kawałek I Can’t Believe It miał zwiastować nowy projekt - T-Wayne, czyli kooperację między Lil Waynem i T-Painem. Niestety, panowie porzucili ten pomysł. Słuchając singla (który ostatecznie promował album Thr33 Ringz), czujemy żal, że to się nie udało - goblińskie zawodzenie Wayne’a świetnie uzupełnia się z żywotnym T-Painem. Jasne, Weezy nie jest dla każdego, ale niebiański bit do I Can’t Believe It wynagradza nam wszystko.