Carmy ma dziewczynę, Richie ma garnitur. Czy to w ogóle jeszcze ten sam serial? I czy mimo zmian, jest niezmiennie świetnie?
Jestem odrobinę jak Ebra, ten stary kucharz z oryginalnej ekipy, którego w drugim sezonie The Bear wysyłają do szkoły kulinarnej, żeby nauczył się profesjonalnie szatkować selera, a on nie rozumie, dlaczego ma wracać na lekcje, przecież wie, jak kroić warzywa. Gdy reszta z ekscytacją przyjmuje wszystko, co nowe, Ebra jako jedyny zachowuje dystans do zmiany. Nie rozumie jej, boi się, najchętniej dalej robiłby kanapki z wołowiną. Potrzebuje czasu, by oswoić się z rewolucją.
Mam podobnie, bo nie każda zmiana w The Bear cieszy, nie od razu widać sens nowych wątków. Bolą chociażby tendencyjne gagi z sufitem sypiącym się na głowę, ale potwierdzam, że twórcom serialu udało się nie zabrnąć z dowcipem w rejony przaśnego sitcomu. Przeszkadza mi też, że wątek miłosny operuje kliszami z błahej komedii romantycznej, ale rozumiem, że na początku musi być tak słodko, żeby na końcu ze zdwojoną siłą uderzyła gorycz wyboru, którego dokonuje Carmy Berzatto, ten biedny, zdolny chłopak, który w pierwszym sezonie dziedziczy po bracie bar z kanapkami, a w drugim otwiera w jego miejsce restaurację dla wyrobionych smakoszy.
Tu startujemy. Charyzmatyczna familia z wyboru bogatsza o trzysta tysięcy dolarów znalezionych w puszkach z sosem pomidorowym i przynajmniej po kilku ognistych, ale zbliżających awanturach zabiera się za tworzenie nowego miejsca. Carmy (Jeremy Allen White, wciąż znakomita rola – obszerny materiał o nim znajdziecie tutaj) do spółki z Sydney (Ayo Edebiri, doskonała) pracuje nad menu, które ma intrygować przemyślanym chaosem. Marcus (Lionel Boyce), ten od deserów, leci do Kopenhagi, by tam pod okiem najlepszych pracować nad techniką i wrócić z pomysłami na trzy autorskie pozycje w karcie. Tina (Lisa Colon-Zayas, nie wiem, jak można nie kochać tej postaci) i wspomniany już Ebra (Edwin Lee Gibson) wspólnie odbywają kurs w akademii kulinarnej. A Richie (Ebon Moss-Bachrach) siedzi w piwnicy, pogrążony we frustrującej refleksji nad własną misją. Na stałe dołącza do nich Natalie (Abby Elliott), siostra Carmy’ego, by pilnować biznesu z kosztorysem rozpisanym na pudełku po pizzy. Wyglądają, jakby wiedzieli, w co się pakują. Niedawno wyguglowałem hasło „zabawa”. „To co bawi i zapewnia rozrywkę”. Obecnie otwieram restaurację, co ani nie bawi, ani nie zapewnia rozrywki – mówi Carmy na terapii. W drugim sezonie The Bear posypie się nie tylko przeżarty pleśnią sufit.
Pierwszy sezon serialu Christophera Storera z uważnością pochylał się nad izolującym doświadczeniem żałoby, medytował nad męskością, podważał mit bezkarnego geniusza. W nowych odcinkach Storer nie porzuca rozpoczętych wątków, ale tym razem więcej uwagi poświęca ambicji. Pyta, ile kosztuje sukces i czy na pewno aż tyle. The Bear to rozrywka wysokiej klasy, kawałek naprawdę mądrej, odżywczej popkultury. Storer nie ma wątpliwości, że talent bywa przekleństwem, a powołanie to wyrok. Ale też podrzuca taką koncepcję, że być może trzeba bezwzględnie oddać się temu, do czego nas wymyślono, by usprawiedliwić swoje bycie w świecie. To idealistyczny wniosek, że opłaca się przesuwać granice poświęcenia – i odważny, bo formułowany trochę w kontrze do zbiorowego apelu o zdrowe odpuszczanie.
Storer poddaje swoich bohaterów różnym próbom, by sprawdzić, jak bardzo im zależy – a potem zmusza do refleksji nad tym, czy w ogóle może komukolwiek zależeć za bardzo. Carmy spotyka w spożywczaku dziewczynę, w której kochał się, gdy był nastolatkiem. Nowa relacja odciąga go od spraw restauracji, dekoncentruje, wytrąca z rutyny, a to w radykalnej dyscyplinie upatrywał źródeł swoich sukcesów. Sydney szuka pracowników, gotuje nowe menu, sprawdza rynek, wybiera talerze, ale nadmiar pracy nie ciąży jej tak, jak przekonanie, że nie można nawalić dwa razy, a ona jedną porażkę już zaliczyła. Jest przekonana, że od powodzenia restauracji The Bear zależy reszta jej życia. To jest jej wszystko. Richie z kolei nie wie, czy w ogóle ma swoje wszystko. Chodzi na terapię, trochę mniej krzyczy, ale dalej miota się, bo nie ma swojego miejsca. Nie wie, jak być w czymś dobrym. Bałam się, że położą tę postać, wykastrują go do paru boomerskich powiedzonek w stylu Nie jestem taki, dlatego że gram w Van Halen. Gram w Van Halen, dlatego że taki jestem, a próba oddania dramatu wewnętrznej szamotaniny skończy się karykaturą mężczyzny w kryzysie. Tymczasem to jego sezon. To przemiana Richie’ego, targanego głodem bycia potrzebnym – jakkolwiek pozornie uproszczona do symbolicznej zmiany stylówki – jest najpiękniejszym, co wydarza się w premierowych odcinkach The Bear. Opiniotwórcze kapituły skompromitują się, jeśli Ebon Moss-Bachrach nie dostanie za ten sezon Złotego Globa albo przynajmniej Emmy.
Sam serial zresztą też zasługuje na kilka prestiżowych wyróżnień, poza tymi, które już dostał i do których jest nominowany. Choć ten nieszczęsny dowcip z sufitem mógłby być trochę bardziej wyrafinowany, doceniam, jak Storer miesza lekką komedią z intensywnym dramatem. Z jaką wprawą operuje tempem. Gdy już myślisz, że sezon wytraca prędkość, on wjeżdża z szóstym odcinkiem, jednocześnie najdłuższym i najszybszym, równolegle najzabawniejszym i najbardziej serio. Wybitna rzecz, gęsta od emocji, aż szczypie i dusi. Na półmetku sezonu Storer funduje retrospekcję. Święta w domu rodziny Berzatto. Matka gotuje i popija, a wreszcie w apogeum pijackiego zamroczenia wjeżdża samochodem w ścianę. Starszy brat sypie anegdotami, jest głośny, pobudzony, agresywny. Jednak coraz bardziej widać pęknięcia w tej fasadzie wesołka. Nie wiem, kto w tym odcinku jest lepszy: Jamie Lee Curtis w roli matki rodzeństwa Berzatto czy Jon Bernthal jako brat. Wiem, że drugi sezon potwierdza, że The Bear jest jednym z najlepiej zagranych seriali ostatnich lat. I, obok Sukcesji, po prostu jednym z najlepszych.
PS W tekście padło sporo nazwisk, ale niech wybrzmi jeszcze to. Josh Senior. To on wspólnie ze Storerem wybiera piosenki do The Bear. Ktoś, kto w jednym serialu gra Davida Byrne’a, Taylor Swift i Refused, zasłużył, żeby go zapamiętać.
Komentarze 0