„Jak ktoś prosi mnie o autograf, to go dam, ale jak ktoś podchodzi i zaczyna mi mówić, co mam robić, to mi się nie podoba. Z drugiej strony, może przesadzam, problemy to ma Cristiano Ronaldo. On nie może się ruszyć dosłownie nigdzie”. Dziś w cyklu Throwback o wywiadzie z Robertem Lewandowskim, który dopiero zaczynał być znany.
Jesienią 2009 roku dostałem zlecenie z Magazynu Futbol, dla którego pisałem 2-3 teksty w miesiącu: pojechać do Poznania i porozmawiać z Robertem Lewandowskim, coraz mocniejszą marką w ekstraklasie i nadzieją poznańskiego Lecha, nie tylko na gole, ale przede wszystkim na dobre pieniądze z transferu w niedalekiej przyszłości.
Lewy miał być gwiazdą reprezentacji Polski w zbliżających się mistrzostwach Europy na polskich boiskach. Rok wcześniej przeniósł się do stolicy Wielkopolski, by zapracować tam wkrótce na transfer do Borussii Dortmund.
Spotkaliśmy się w budynku klubowym Kolejorza, w salce konferencyjnej poznałem chłopaka bardzo pewnego siebie, świadomego swoich możliwości, choć ani on, ani ja, nie wpadlibyśmy na to, że w 2021 roku Lionel Messi publicznie będzie mówił o tym, jak Lewy zasłużył na Złotą Piłkę w 2020.
Rozmawialiśmy m.in. o rynku transferowym. Robert, jako piłkarz postrzegający świat z perspektywy polskiej ligi, nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś może kosztować tyle co Cristiano Ronaldo – ten sam, z którym po latach znajdzie się na podobnym poziomie. – Jak za Ronaldo można dać 94 miliony euro, a za Kakę 60, to człowiek się zastanawia, gdzie jest granica. I czy tych piłkarzy na boisku faktycznie dzieli 30 milionów. Przecież za to można kupić kolejnego klasowego piłkarza – nie mógł uwierzyć.
Poruszyliśmy też wątek coraz większej popularności Roberta. Dwanaście lat temu nie ocierała się ona o obecną, ale lokalnie napastnik zaczął być rozpoznawalny.
– (...) Ostatnio coraz częściej pojawiały się głosy, że lekko sfiksowałeś?
– Przychodzi taki moment, że nie możesz dać sobie dmuchać w kaszę, musisz się szanować, nie możesz być na każde zawołanie. Jako dzwoni ktoś do ciebie z radia Kozienice o 23:00 w niedzielę i nie chcesz rozmawiać, to nie jest oznaka sodówki. Dla mnie sodówka to coś innego: przestajesz trenować, bo uważasz się za kogoś najlepszego i to się przekłada na twoje występy.
Dziś Robert nie ma takiego problemu. Na pewno nie dodzwoni się do niego nikt z radia Kozienice, ani w niedzielę, ani w żaden inny dzień. Jego numer mają nieliczni. Rzadko udziela wywiadów, zazwyczaj głośnych, jak ten dla Der Spiegel, kiedy skrytykował publicznie politykę transferową Bayernu Monachium. Jego marka rozpoznawalna jest na całym świecie, a o rozmowę z nim zabijają się największe tytuły.
W 2009 roku Lewy nie musiał jeszcze ważyć każdego słowa, w obawie przed tym, że będą go cytować wszystkie media. Odniosłem wrażenie, że jest zwyczajnym chłopakiem. W procesie autoryzacji chciał poprawić jedną rzecz, jakiś mały drobiazg. Dzwoniłem do niego później, by zadać kilka dodatkowych pytań, nie było z tym żadnego problemu. Miał już wtedy świadomość, że ważna jest marka piłkarza, a rozmowa odbywała się przy okazji premiery gry FIFA 2010, zaś on znalazł się na okładce polskiej wersji. Rakieta szykowała się do lotu w kosmos.
Pytałem go o sporo spraw związanych z reprezentacją i z Lechem, ale i o życie prywatne. Stwierdził, że nigdy nie zatańczyłby w „Tańcu z gwiazdami”.
– Nie kręci mnie to, nie mam czasu, muszę trenować – opowiadał już wtedy zaprogramowany na sukces.
Wyznał również, że lubi fast food, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się lekką abstrakcją.
– Mam czasem taką ochotę na coś niezdrowego, że musze zjeść. Lubię fast food, ale rzadko. I nie mam wielkich wyrzutów sumienia, od kiedy grałem z młodzieżówką przeciwko Anglii i zobaczyłem, jak do ich szatni wjeżdża po meczu pizza. Razy dziesięć! Czasem nie jem fast foodu przez dwa miesiące, to potem lepiej smakuje – powiedział.
To była naprawdę przyjemna, wielowątkowa dyskusja. Lewy mówił m.in. o tym, że nie lubi oglądać ligi włoskiej, szczególnie meczów rozgrywanych w ciągu dnia, w niedzielę, ale za to uwielbia Premier League (dlatego przez lata byłem przekonany, że tam trafi). Opowiedział, że po porażkach nie płacze, tylko chciałby od razu zagrać rewanż. No i o domu. – Różnie bywało. Nigdy nie aż tak, że brakowało nam na jedzenie, ale niekiedy tata chciał mnie zawieźć na trening i nie było na paliwo, a sam do Varsovii nie mogłem jeździć, zabierało to dwie godziny w jedną stronę. Czasem na korki musiałem uzbierać sobie sam – wspominał.
Wkrótce chłopak, który jako dwunastolatek potrafił grać mecze z seniorami, którego Legia widziała – jak mi powiedział – tylko w Młodej Ekstraklasie, który bardzo wcześnie stracił tatę i dojrzał szybciej niż rówieśnicy, nie tylko piłkarsko, stał się najgorętszym nazwiskiem na rynku. W Lechu zaprzyjaźnił się ze Sławomirem Peszką, ta znajomość trwa do dziś, ale pod swoje skrzydła wziął go początkowo Ivan Djurdjević.
Lewandowski z Lecha nie planował dalekiej przyszłości, nie myślał o rekordach, transferach, bo Legia nauczyła go, że różnie w życiu bywa. Chciał zdobyć mistrzostwo z klubem z Poznania, zagrać w wielkim turnieju, małą łyżeczką, step by step, jak mawiał Leo Beenhakker. – Po prostu skupiam się na kolejnych meczach, bo nigdy nie wiesz, w jakim miejscu będziesz za kilka lat – wzruszył ramionami.
Akurat w jego przypadku faktycznie trudno było się domyślić co to za miejsce.