Jako piłkarz Austriak oglądał głównie kibiców odwróconych do niego plecami. Podobnie mogło być w Southampton, gdzie zafundował fanom jedną z największych kompromitacji w historii klubu. W kolejnych miesiącach lepiej punktowały tylko Liverpool i Manchester City.
Na pierwszej konferencji prasowej po objęciu Southampton, trenera Ralpha Hasenhuettla spytano, co pomyślał, gdy odebrał telefon z tego klubu. - Że to stamtąd wypłynął wtedy Titanic – stwierdził, wywołując salwy śmiechu. Wtedy brzmiało to, jak powitalny bon mot. W październiku 2019 okazało się, że była to tragiczna, samospełniająca się przepowiednia. Austriak i jego drużyna roztrzaskali się o górę lodową. Porażka 0:9 z Leicester City była najwyższą domową w historii ligi. I jednym z najbardziej kompromitujących momentów w 134-letniej historii klubu. Ta katastrofa zakończyła się jednak inaczej niż morska. Hasenhuettl, wbrew wszelkiej logice, ją przetrwał i błyskawicznie sprowadził zespół na właściwy kurs.
MENTOR MISTRZÓW ŚWIATA
Były napastnik rezerw Bayernu, gdzie był mentorem dla młodych Philippa Lahma i Bastiana Schweinsteigera, wspominał kiedyś, że w Monachium widywał kibiców głównie od tyłu. - Bo patrzyli na boisko, na którym trenował pierwszy zespół – mówił. Gdyby po meczu z Leicester spojrzał za siebie, pewnie też czekałby go podobny widok. I to pomimo tego, że zrobił w Anglii świetne pierwsze wrażenie, fundując posiadaczom karnetów darmowe napoje na stadionie podczas debiutanckiego meczu. Niespełna rok później mało kto już o tym pamiętał. Drużyna po dwunastu kolejkach miała osiem punktów i zajmowała przedostatnie miejsce. Stosunek bramek 11:29 mówił o niej wszystko. Southampton było na prostej drodze do spadku.

CIĄGLE W GÓRĘ
Hasenhuettl nie został zwolniony. I przestał mieć cokolwiek do stracenia. - Jeśli jesteś w stanie przetrwać porażkę 0:9, tracisz już wszystkie lęki – stwierdził. Po raz pierwszy w karierze trenerskiej napotkał trudności. Dotychczas wszędzie, gdzie się pojawił, szedł w górę. Choć jest Austriakiem, zawodu uczył się na rynku niemieckim. W rankingu Elo, zaczerpniętym z szachów sposobie szeregowania drużyn i ich trenerów poprzez porównanie bezpośrednich starć, do momentu jego odejścia z Lipska trudno znaleźć bardziej równomiernie prowadzoną karierę. Bez wielkich skoków, za to ciągle w stronę szczytu.

W VfR Aalen najpierw nauczył się, że brak obelg to już jak pochwała, a potem wprowadził mały klubik po raz pierwszy w historii do 2. Bundesligi. FC Ingolstadt przejmował w strefie spadkowej 2. Bundesligi, a zostawiał po zajęciu miejsca w środku tabeli Bundesligi. Rasenballsport Lipsk obejmował tuż po dziewiczym awansie do elity, a rok później miał już w dorobku wicemistrzostwo Niemiec.
PUPILEK MEDIÓW
W Southampton wszystko zdawało się zmierzać w podobną stronę. W grudniu 2018 roku przejmował „Świętych“ w strefie spadkowej. Najpierw zrobił świetne pierwsze wrażenie żartobliwymi cytatami na konferencji prasowej (Jeśli chcecie gwarancję, kupcie pralkę), napojami dla fanów, przydomkiem Alpejski Klopp i medialną konwersacją z prawdziwym Kloppem, o tym, czy nazwisko Hasenhuettl coś po niemiecku znaczy (wyszło im, że znaczy „mała chatka dla zająca“). Podobnie jak w Niemczech, trener był wdzięcznym tematem dla mediów, które rozpisywały się o jego podróżach rowerem górskim po Alpach pomiędzy obozami Borussii Dortmund Kloppa i Borussii Moenchengladbach Luciena Favre'a i podpatrywaniu treningów obu drużyn przez lornetkę, by w okresie bezrobocia uszczknąć coś z warsztatów obu fachowców. Potem udowodnił, że jest specem od spraw beznadziejnych. Względnie spokojnie utrzymał zespół w lidze, zajmując szesnaste miejsce. Znany z Niemiec schemat kazał przewidywać, że sezon po wyjściu z tarapatów, jego drużyna będzie rewelacją ligi, co w angielskich warunkach oznaczałoby choćby kręcenie się w okolicach siódmego miejsca. Zamiast tego, było 0:9 z Leicester i jeszcze głębsze niż przed rokiem ugrzęźnięcie w strefie spadkowej.

MIŁOŚĆ DO SZYBKOŚCI
Austriak nie okazał się jednak kolejnym trenerem na dobrą pogodę. Ostatnie miesiące jego drużyny być może mówią o nim więcej dobrego, niż wszystkie poprzednie lata w Niemczech, w których trakcie był notorycznie chwalony. - Także ja musiałem być krytyczny wobec siebie i przyznać, że byłem na fałszywej ścieżce – zwierzał się. - Nie byliśmy stabilni, cofaliśmy się coraz głębiej – analizował. Pressing wciąż był, ale już niezakładany tak wcześnie i nie z taką intensywnością, jak w poprzednim sezonie. A przecież w Niemczech futbol w najszybszym możliwym tempie był konikiem Hasenhuettla. Gdy grał w rezerwach Bayernu, rugał klubowego kierowcę za zbyt szybką jazdę, krzycząc, że w domu czeka na niego trójka dzieci. Jako trenera charakteryzowała go jednak zawsze jazda bez trzymanki.
POWRÓT PRESSINGU
Dwa kolejne mecze po klęsce stulecia Southampton także przegrał. Listopadowa przerwa na kadrę nie posłużyła jednak do zmiany trenera, a do zmiany wszystkiego oprócz trenera. Hasenhuettl porzucił grę trójką w obronie. Wrócił do charakterystycznego dla klubów Red Bulla systemu 4-2-2-2, sprzyjającego grze wysokim pressingiem. - Ale tu nie chodziło o formację. Chodziło o zachowanie po stratach. Niedyskutowanie, tylko skupienie się na kontrpressingu – wyjaśniał w 11Freunde. Od tamtej przerwy na kadrę jego drużyna zalicza średnio o cztery straty na mecz mniej. Dzięki grze wysokim pressingiem defensywa została znacząco odciążona. Średnia straconych goli spadła drastycznie. Pressing podziałał też na ofensywę. Klamrą było styczniowe wyjazdowe zwycięstwo z Leicester. Hasenhuettl był już wtedy innym człowiekiem. I nie chodzi o to, że gładko ogoloną twarz zastąpił trzydniowy zarost. - To 0:9 było dla nas najważniejszym meczem w tym sezonie. Musieliśmy kompletnie zmienić mentalność i pracowaliśmy ciężko nad ponownym odnalezieniem właściwej drogi – wyjaśniał. O tym, że drużyna ją znalazła, świadczy choćby to, że w tamto popołudnie była w stanie odwrócić losy meczu, w którym pierwsza straciła gola. - Jeśli jesteś w stanie wygrać, tracąc bramkę z rywalem, który ograł cię 9:0, musisz być bardzo silny – chwalił piłkarzy.
GORSI TYLKO OD LIDERÓW
W tabeli za okres od listopada do lutego więcej punktów od Southampton zgromadziły tylko Liverpool i Manchester City. W rzeczywistej tabeli fatalna pierwsza część sezonu jeszcze ciąży drużynie Hasenhuettla, dając jej trzynaste miejsce. To jednak tylko cztery punkty za strefą pucharową, a już siedem nad spadkową. Gdy właściciele Southampton sięgali po kompletnie nieznanego na Wyspach Brytyjskich trenera z Austrii, pierwszego w historii tego kraju w Premier League, liczyli, że docelowo doprowadzi ich do tytułu best of the rest, czyli najlepszej drużyny, która nie należy do wielkiej szóstki. Sezon w Anglii na razie układa się jednak w ten sposób, że tradycyjna wielka szóstka jakby przestawała istnieć. A to otwiera przed resztą szansę mieszania tam, gdzie zwykle nie miała wstępu. To, że trochę ponad trzy miesiące po dziewięciobramkowej klęsce, Southampton w ogóle należy do grona zespołów mających widoki na awans do europejskich pucharów, należy uznać za jeden z największych sukcesów w trenerskiej karierze Austriaka. I dowód, że nawet zderzenie z górą lodową nie zawsze musi się zakończyć pójściem na dno.
